CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 sierpnia 2013

"STRUKTURYZACJA"

Przyjechał ten ważny pan, co to go w telewizji pokazują. A taki mądry i uczony, jakby wszystkie rozumy zjadł na obiad i na kolacje już nie wystarczyło. To ten, co powywracał wszystko do góry nogami. Antek, a jakże, przyszedł na spotkanie, bo on w tym zakładzie pracował przy tokarce. Przyszłabym i ja, ale sił w nogach nie mam, za stara jestem, zresztą mam emeryturę. Wystarcza mi na leki i mieszkanie, na jedzenie już nie, ale u Antka kątem mieszkam, więc jakoś tam nam się wiedzie. Z głodu umrzeć mi nie da. Dobry syn, choć i jemu brakuje. Pojechałby na wczasy do jakiej Kudowy, ale nie ma pieniędzy przecież, choć w Kudowie mieszka stryjenka, więc może by go wzięła do siebie i pooddychałby wreszcie świeżym powietrzem.
Przyszedł więc na spotkanie a z nim chyba z setka albo i więcej przyszła. Cały zakład. Dyrektor kazał, to i przyszli dowiedzieć się, co z nimi będzie. Mówił, że jeśli jemu nie wierzą, to może tamtemu, uczonemu dadzą wiarę, że idzie ku lepszemu, ale żeby do tego doszło to musi być najpierw gorzej. Ja tam bym mu powiedziała, że u nas to zawsze tak gadali, że trzeba, żeby było najpierw gorzej, a potem to sam dostatek będzie. No i tamten usiadł z nimi, rzecz jasna naprzeciwko, za stołem zaciągniętym bordową krepą. Dyrektor go przywitał, powiedział parę słów, niby od ludzi, że się boją, to to z ludźmi tak jest, że zawsze się boją nowego, a on od tego jest, aby przetłumaczyć i jak sam nie może, to dlatego zaprosił znawcę, ekonoma, czy jak mu tam, ze stolicy.
Ten, kiedy się do mikrofonu dorwał, to nasamprzód tłumaczył, że ma się ku lepszemu, bo kiedyś to ekonomia w powijakach była i ludzi oszukiwano, i zarobki marne, i etatów za dużo natworzyli, a robotnik pracował powoli, wolniej niż na zachodzie i mało wydajny był. Prawił, że kradli albo buble robili, za co prawdziwych pieniędzy nie dają. A teraz to ma to się wszystko zmienić i on wie jak to zrobić. Po pierwsze to ma być jakaś strukturyzacja, która usprawni, co popsute. Po drugie, kapitał jakiś ma przyjść i ten kapitał zdecyduje o tym, jak i kto ma pracować wydajnie. To go zapytali, czy praca będzie dla wszystkich, bo do tej pory była, a tu gadają,, że nie starczy. I wtedy on kazał się rozejrzeć po mieście i zapytał, czy chodniki w mieście równe, czy restauracje są, czy gazetę lokalną mają, czy jest gdzie naprawić ciągnik albo buty. Jeszcze wieloma przykładami sypał jak z rękawa, a zakończył na tym, że pracy będzie pod dostatkiem. Trzeba się tylko wziąć do kupy, pomyśleć i zrobić. Odparł jeden, że oni nie kształcili się na szewców, czy innych specjalistów, więc gdzie robotę znajdą. Drugi zaraz dodał, że aby zacząć cos samemu, to trzeba pieniędzy, a on przecież nie ma. Tamten z kolei powiedział, że pomysł się liczy bardziej niż pieniądze, a na wspomogę coś tak od państwa kapnie, jak nie od państwa to od samorządu, bo teraz to obywatelskie państwo ma być.
Jeszcze długo tak gadali. Ten i ów wyszedł jakby mu po uszach dali, inni zamilkli, nie wiedząc jakimi słowami z uczonym rozmawiać, bo ten ich gasił i książkę pokazywał, jak jaką biblię. Co rusz i czytał im fragmencik, to znów unosił i pokazywał, a wreszcie, na sam koniec, podpisał wiecznym piórem na pierwszej stronie i dyrektorowi dał na pamiątkę.
Antek jak był głupi, tak głupim powrócił, a nie minął tydzień, jak mu dyrektor wypłacił ze trzy miesiące z góry i kazał iść precz przez tę strukturyzacje, czy jak jej tam.  Zaraz też Antek pospłacał długi, najmłodszej Zuzi książki do szkoły kupił, pół litra sobie sprawił, ćwiartkę świniaka zamówił i wypłata poszła precz. Potem zapisał się do pośredniaka i teraz jak pan przychodzi każdego miesiąca i za nic dostaje pieniądze. Niewiele ich, więc chodzi sobie Antek do lasu, do tartaku, na czarno u kuzyna zarabia. Tylko jego stara, Kryśka – jej tam nie dogodzi – coraz to gorzej ryczy do poduchy i warczy na niego, a właściwie to na cały świat ujada, że pieniędzy mało dla ich czwórki dla mnie, która się przecież do życia nie dokładam, bo z czego. Nie wiem, co jej do łba strzeliło, bo kiedyś tam do Antka rzekła, żeby sobie inna robotę znalazł, bo miała zły sen, ale jaki, nie powiedziała. „Zmień i zmień tę robotę” – krzyczała na niego i wykrakała.
Cała sobie Antoś rękę uciął. Krew się polała a Antek, choć zdrowy to chłop i roboty się nie bojący, padł jak długi, omdlał i dopiero jak karetka przyjechała, wzięli go w obroty, na sygnale do szpitala pomknęli. Ale ręka przepadła. W sądzie potem był, a tam najwięcej ucierpiał kuzyn, co mu pozwolił pracować bez polisy. Antek nie miał do kuzyna żalu, bo i o co. Pieniądze sumiennie dawał, na jedzenie było, więc czemu miał mieć żal. Żal mu kuzyna, którem sąd kazał za tę rękę płacić i wskutek tego wielki będzie miał uszczerbek na dochodach. jakoś tam się dogadają, bo to przecie rodzina, nie z mojej strony, a jednak rodzina.

Dwa lata już minęło. Antek stróżuje, do czego dwie ręce nie potrzebne tak bardzo. Ten kapitał przyjechał i wykupił, a jakże. Ludziska pocieszyli się przez rok z odkładem, a potem wszystko poszło pod młotek i tyle dobrego zostało z planu tego uczonego ze stolicy, że Antoś ma czego pilnować, a ma, mój Boże, wszystko by wykradli.

23 sierpnia 2013

NACZELNIK POCZTY


Zawsze myliła mi się wojna z okupacją. Teraz wiem, że wojna to była we wrześniu, a okupacja potem. We wrześniu na miasteczko spadło kilka bomb. Dwa domy zostały zniszczone, na jednej ulicy powstał lej, a że nawierzchnię stanowiła kostka, to kamienie rozpierzchnęły się na wszystkie strony i zraniły wszystkie okoliczne szyby w oknach. Mówiono, że po tym nalocie trzy osoby zginęły i było kilkunastu rannych. Potem nastała okupacja i zawieszono na urzędzie niemieckie swastyki. Przyjechali Niemcy i zajęli najlepsze kamieniczki przy głównej ulicy.
Naczelnikiem poczty został Otto Bruckner. Nie uwierzysz, ale był to dobry Niemiec. I jego żona też była dobra, a pochodzili z Bawarii, z jakiejś mieściny nie większej od naszego miasteczka.
Matka sprzątała na poczcie i nie narzekała sobie. Brucknerowie prowadzili dom oszczędnie i specjalnie nie wyróżniali się jako Niemcy. Na święta matka dostawała trochę kiełbasy i cukru, a dla mnie i siostry cukierki i prawdziwą czekoladę. Ale i bez specjalnej okazji matka przynosiła z poczty co rusz jakieś zawiniątko, a w nim, ser, pasztetową, a zdarzało się, że i mięso, taki na przykład żeberka lub karczek.
- Kikowska gut pracownik, niech da dzieckom. Mojej Annie – wspomniał imię swojej córki - nur müssen.
Jak ci już opowiadałam, był to czas okupacji. Z biegiem czasu coraz więcej mieszkańców miasteczka brano na roboty w głąb Rzeszy. I ojca mi wzięli. Pewnie dlatego Bruckner był taki hojny dla matki.
Pewnego razu stała się rzecz straszna. Straszna o tyle, że miałam sposobność poznać inne oblicze naczelnika poczty. Przypadkowo nakrył on dwóch listonoszy na przeglądaniu korespondencji. A cóż to były za listy! Listy od tych mieszkańców miasta, których zabrano na roboty. W wielu listach pomiędzy zapisane karty listowne, wsuwano zarobione w Bawarii, Hesji czy Meklemburgii banknoty, co stanowiło łakomy kąsek dla roznosicieli poczty. Bruckner wściekł się na widok urzędników pocztowych, pozbawiających adresatów pieniędzy w przesyłkach.
- Co wy za ludzie, Poloki. Rabować swoich? Odkrywać cudzą korespondencję? Jak wam nie wstyd! I poszła w ruch skórzana „dyscyplina”. – Schwein!!!
Polscy urzędnicy pocztowi stracili pracę i zyskali bolesne cięgi na grzbiecie na pamiątkę.
Kiedy Ruscy zbliżyli się do miasteczka na odległość armatniego wystrzału Anna Bruckner i jej matka podążały w karawanie na zachód. Naczelnik poczty zadbał o bezpieczeństwo najbliższych. Sam zaś do końca trwał na posterunku.
Słyszano już wyzwoleńcze czołgi u wrót miasteczka, kiedy w pokoju naczelnika poczty padł jeden celny strzał, strzał samobójczy.
Na nic się zdały starania wielu mieszkańców miasteczka, aby ruskie wojsko, szukając szkopów po domach, piwnicach i strychach, dały sobie spokój z naczelnikiem poczty, który był dobrym Niemcem.

WYTCHNIENIE

- A co ty syneczku tutaj szukasz? – zapytała, kiedy nie bez trudu uchylił drewnianą, lekko podupadającą na zdrowiu furtkę.
- Wytchnienia szukam – odpowiedział – żar taki, w gardle sucho. Pochwalony babuniu!
- Na wieki wieków, syneczku. Siadajże wedle mnie z lewej. Widzisz to wiadro i garnek na zydelku. Woda ze studni, zimna i krzepiąca.
Podszedł, pochylił się i zmarszczone dłonie kobiety do ust uniósł, pocałował, potem chwycił czerwony, emaliowany garnuszek, zanurzył go w wiadrze, zaczerpnął wody i pił, pił… a jak pił, jednym haustem, i wąsy otarł, kiedy się nasycił.
- Juści, że spragniony byłeś. Ja też w taki gorąc piję, choć mleko wolę, takie zimne, z komory.
Spojrzała przez sztachetowy płotek, za którym stało auto Adama.
- Wnuczek podobnym przyjeżdża, tela że z prawej siada, bo anglijskie ma autko.
- W Anglii mieszka?
- A jużci, w Angliji. A syn z córką w stolicy się pobudowali. On pan dochtor jest, ona na urzędniczkę wyuczona. Czasu wiela dla starych nie mają, ale przyjeżdżają. Bóg by mnie skarał, gdybym rzekła, że nie doglądają.
- A wy nie chcieliście? – zapytał – samiuteńka jesteście?
- Tak nie całkiem sama – zaprzeczyła – mój ślubny z krową na łące teraz. Wody jej przyniósł. Stworzeniu pić się chce. A w ogrodzeniu za sadem dwie kozy, pierwszorzędne dwie świnki w chlewiku, kury na grzędzie. Widzisz synku, żem nie sama.
- Ale ludzi mało w okolicy. Wiem, bo przejeżdżałem. Ile to chatek pustych.
- Pomarło się ludziom. To stara wieś. Dawniej to, syneczku, wystarczało nam parę mórg ziemi, choć to piaski i tyle, że żytko się obrodzi albo kartofle. Teraz nie starcza, a młodzi ku miastu ciągnęli i już tam zostali. Taka kolej losu.
- A wy, babuniu w późnojesiennym wieku jesteście – wzruszył się – a jak choroba weźmie was w karby?
- Toć przecież wiadomo, że starym na tamten świat trzeba się sposobić i jak jako straszna choroba da się we znaki, to żaden dochtor nie pomoże. Ale jak taka łagodna przyjdzie ze słotami, to przecie zioła na nie zbieram, nalewkę mój Kaźmirz rychtuje, a jeszcze z dwu rodzin miodu mamy tyle, co dla nas starczy.
- A dzieci nie chciały wziąć z sobą?
- Pewnie, że chciały. Ale my się uparli i jedno przez drugie się wykłócali, aby my na swoim zostali, bo my tu jak te stare drzewa… – wskazała na nieodległą trójcę wysokich i masywnych w pniach dębów, nie wiedzieć czemu w pustej okolicy po drugiej strony drogi stojących – trwamy i nie trza nas przesadzać z korzeniami. Co by Kaźmirz powiedział, gdybym zwątpiła. A to ci jeszcze powiem, syneczku, że o zdrowie nasze dba dochtor z ośrodka, jakiego ze świecą na świecie nie znajdziesz. Autem przyjeżdża, osłuchuje nas i medykamenta jakoweś przepisuje, choć rzadko, bo wie, że my ziołami leczymy każdą chorobę prawie. A o naszą duszę dba ksiądz dobrodziej, który rowerem przyjeżdża na naszą nalewkę, ale wcześniej to się modli z nami i za nas, i za całe nasze potomstwo, co się do miast porozjeżdżało.
- Czyli niewiele wam potrzeba?
- A pewnie, niewiele. A ty, syneczku, czy ty w tym swoim aucie masz co na sprzedaż?- lekki wyrzut pojawił się w głosie babinki – bo my, żadne klienty, niczego nie kupujem.
- A Boże broń! Na wycieczkę przyjechałem, bo moja pani wreszcie zdecydowała się mnie posłać na przeszpiegi, czy nie ma tu jakiegoś gospodarstwa do kupienia.
- Chciałbyś ty w naszej okolicy zamieszkać syneczku? – w głosie kobiety pojawiło się teraz zdziwienie.
- Chciałbym – spojrzał na nią tak przyjaźnie i ciepło, że staruszce serce drgnęło mocniej, a w oczach zabłyszczało, jakby zagubiony refleks słonecznego promienia ukłuł w ułamku sekundy źrenicę.
- Toż tu od nas wyjeżdżają jedynie, do miast albo do Boga w drewnianej szafie. Po cóż ci u nas taka poniewierka? Młodzi za zarobkiem w świat wielgachny wyjeżdżają. U nas się nie wzbogacisz.
- Babuniu, ja już nie młody. Dzieci powyrastały. Pieniążków sobie odłożyłem niewiele, ale jak sprzedam mieszkanie w mieście, starczy mi na taką starą chałupkę, jak wasza.
- Taką chałupę to za byle grosz dostaniesz. Ziemia licha, więc kosztować cię nie będzie. Ale po co, syneczku? Życie ci dokuczyło, czy jak?
- Dokuczyło, nie dokuczyło – zawahał się – a pamiętacie, babciu, co odpowiedziałem, kiedyście pytali, czego szukam?
- A juści, ze pamiętam. Odetchnąć chciałeś.
- Ano właśnie. I odetchnąć i po rozum do głowy pójść …
I właśnie w tej chwili, kiedy zanosiło się, że Adam do końca wyłuszczy powody, dla których przybył w to miejsce, od strony łąki pojawił się dziarsko kroczący szczuplutki staruszek. W rękach trzymał wiklinowy kapelusz rondem do góry. Widać było, że jego wnętrze zawiera niespodziankę.
- Niech będzie pochwalony – zakrzyknął Adam w stronę staruszka, kiedy ten stanął w furcie.
- Pochwalony. A kogóż to Anielciu przyjdzie nam dziś ugościć zsiadłym mlekiem i kartoflami z okrasą?
- Bywaj tutaj. To mój Kaźmirz – szepnęła do Adama – Pan z miasta przyjechał w gości, bo mu się u nas podobuje i rychtuje sobie jakieś miejsce w naszej wiosce, co by się w niej osiedlić.
- Rzecz niesłychana, a miła.
Podszedł do Adama. Dłonie sobie podali, po czym staruszek usiadł obok starowinki, przemyśliwał dłuższą chwilę i raptem rzekł.

- To będzie tak. Anielcia zrobi obiadek. Do tych kartoflów i okrasy nasadzi po dwa jaja, a po obiedzie zaproszę pana do zwiedzania naszej wioski i z każdą żyjącą w niej duszą zapoznam. Musi wiedzieć, kogo będzie miał za sąsiady, prawda?

21 sierpnia 2013

Lachrimae Caravaggio

Plik:The Sacrifice of Isaac by Caravaggio.jpg

Caravaggio - Ofiarowanie Izaaka

Doskonały pomysł niezrównanego Jordi Savalla na połączenie motywów śmierci z obrazów Caravaggia z muzyką (zdecydowana większość to kompozycje własne tego guru muzyki dawnej). W rolach głównych oczywiście Jordi Savall i jego Hesperion XXI.



20 sierpnia 2013

TAJEMNICA BABICH GÓR


Szyja, Wydmuch, Mizerki, Kasztanowa, Dobrzelska Wieś, Cytadela, Pałac, Jabłonkowa, Babie Góry – kto wymyślił te nazwy? Nie wiadomo. W każdym bądź razie posługiwali się nimi i starzy i młodzi. Każdy bez wyjątku mieszkaniec fabrycznej osady tłumacząc przybyszowi miejsce zamieszkania któregoś z obywateli miejscowości z dwóch stron, od wschodu i zachodu ograniczonej parkami, wplatał w objaśnianie, jakiego się podjął, tę pradawną nazwę, nie wiedzieć czemu wtopioną w rdzenną pamięć społeczności.
Dziwne to przyjęły się zwyczaje, bo ani na Jabłonkowej nie rosły jabłonie, ani na Wydmuchu wiatry nie smagały ostrzej, ani też na Mizerkach mizerota nie mieszkała. Najbardziej dosłowną nazwę należałoby wiązać z Kasztanową, gdzie rzeczywiście rumianą jesienią cała droga pokryta była brązowymi łebkami kasztanów.
W czasach wzmożonej aktywności lokalnego nazewnictwa, najwięcej tajemnic skrywały Babie Góry. Owszem, drugi składnik nazwy wiązał się ściśle z pochyłymi, niskimi wzniesieniami, które dzieciarnia przysposobiła sobie do uprawiania sportów zimowych, lecz jak wyjaśnić pierwszy człon nazwy? Czemuż „Babie”?
Precyzyjnie badając sprawę, należałoby to miejsce zimowej rekreacji nazwać „Niemieckimi” lub „Rycerskimi” wzniesieniami.
Onegdaj, podczas okropnej wojny, od skrytobójczej kuli lub topora W Babich Górach zginął hitlerowski policmajster. Aby ukryć zwłoki przed światem nieznane ręce wyposażone w kilofy i łopaty wdarły się w łagodny stok wzniesienia i uczyniły w krajobrazie nie lada zmianę. Powstała gliniasta półka, doskonale uklepana, która powodowała, że saneczkarze, zjeżdżając zimą ze stoku, wylatywali w powietrze wykonując niebezpieczny skok aż do podnóża górki, gdzie czekała na nich zawsze gruba łacha śniegu, przez którą należało się przecisnąć.
Czy nie szukano ciała tragicznie zmarłego okupanta? A jakże, szukano, lecz poza zardzewiałą, zbutwiałą manierką, niczego nie znaleziono.
Odezwały się wtedy niepoważnie uczone głosy, że stracony policjant zapadł się pod ziemię i swym zwalistym cielskiem naruszył podziemną żyłę wody. Tłumaczono to nadprzyrodzone twierdzenie faktem, iż po drugiej stronie wzniesienia wytrysło źródło najczystszej wody, jaką znał świat daleki i najbliższe okolice.
Opowiadano również i takie bajki, że Babie Góry skrywają tajemnicę nieszczęśliwego rycerza, który, nieprzytomnie zakochany, zginął bez wieści na zboczach góry, a po tygodniach ciężkiej zimy napotkany przez wieśniaków jego zezwłok, przez nich to obłupiony i z odzienia rycerskiego odarty, zakopany został, co chrześcijańskiemu trupowi należało się, jak koniowi obrok. Rycerz, tak zadurzon w damie swego serca i po śmierci ronił wiadra łez, z których podziemne źródło gromadziło swe zapasy.

Ilekroć w dzieciństwie błogim Adam przemierzał Kasztanową, przylegającą do okrytych tajemnicą Babich Gór, kierując się do wioski po świeże jaja, przystawał przy bijącym u podnóża stoku źródełku i czerpał zeń krystaliczną krynicę złożonymi w czerep dłońmi. Rozmyślał czasami, czy ta przejrzystość i smak wypijanej wody ma swój początek w naruszeniu żyły wodnej przez korpulentną substancję zakłutego na śmierć nieszczęśnika, czy też wypija łzy zakochanego rycerza. 

19 sierpnia 2013

PO TAMTEJ STRONIE

A więc to tak wygląda. Chłodne, by nie powiedzieć, zimne policzki i czoło, zmęczone oczy, kłujący smutek, coraz trudniejszy oddech; płuca jak zużyte dziurawe miechy unoszą klatkę piersiową, serce ciężkie, nadmiernie szybkie.      
- Nic mnie nie boli – słyszy – tylko nie mogę złapać tchu.
Parne powietrze wnika przez uchylone dźwierze balkonu. Przedtem wstręt do jedzenia, torsje po każdym miniaturowym posiłku. Niknie w oczach.
Karetka jeszcze zdążyła. Tlen, kroplówka, EKG. Być może w innej kolejności.
Szpital. Stan bardzo ciężki. Potem usłyszy, że żyła na słowo honoru.
Piękny, czysty oddział. Wszystko lśni. Prędki wywiad i wymuszona zgoda na zabieg ratujący życie. Dziesięć procent serca. Oczekiwanie za drzwiami przerwane nagle biegiem dwojga ludzi przez szyję korytarza. Potem okaże się, że na komputerowym  obrazie operacji utrwaliły się reanimacyjne dłonie.
- Przykro mi, ale nastąpił zgon – usłyszał – O osiemnastej czterdzieści.
Płacz dwu kobiet i zaciśnięte usta dwóch mężczyzn.
Przeczucie, niestety, nie zawiodło. Jeden ma sny prorocze, inny przeczucie.
Ten w lustrze po tamtej stronie ma twarz taką niewyraźną. Jest w niej zniechęcenie.
- Byłeś złym synem – Adam mówi do niego i jak w kalejdoskopie przedostają się przez wyobraźnię te wszystkie obrazy, które potwierdzają te proste stwierdzenie. – Przypomnij sobie. Nawet teraz, kiedy cię potrzebowała, nie potrafiłeś zapobiec temu, co się stało.
Teraz jedyna nadzieja w tym, że po tamtej stronie nie ma śmierci. Ostatni raz ją dotyka i dziwi się, że jej dłonie i policzki są ciepłe. Nieostygłe ciało poddaje się mimowolnym pieszczotom opuszków palców.

- Tam będzie ci lepiej – cedzi słowa cichutko, bezgłośnie – jak niewielka jest odległość pomiędzy życiem a śmiercią – myśli.

18 sierpnia 2013

PACIORKI


Jeśli kiedykolwiek natkniesz się, wróć, dasz się nanizać, czytelniku na igłę, którą zwykle przepoławiam drewniane koraliki, innymi słowy, kiedy przypadkowo uda ci się dotrzeć do tych krótkich opowiastek, ba, jeśli spróbujesz je odczytać, wiedz, że w dobie prędkiego czytania, spowodowanego notorycznym brakiem czasu, te spięte nicią paciorki nie mają wielkich aspiracji do stania się artystyczną prozą. Ot, niechże te opowiastki istnieją sobie; pozwalam im żyć, jak pozwalam żyć krnąbrnemu komarowi, czy nocnej ćmie, z których pożytek wiadomy, a więc żaden.
Nie dalej jak dzisiaj śledziłem wędrówkę robaczka po wyboistej (dla niego) ścieżynce nieopodal kamienicy. Jakkolwiek robaczek wyglądem swym nie dawał powodu do pokochania go czystą, altruistyczną miłością bliźniego i mogłem w swej przekorze ucywilizowanego człowieka zagrodzić mu drogę, albo, co gorsza, rozdeptać na miazgę, darowałem mu życie mówiąc sobie: „egzystuj drobnoustroju, śmierci ci zadać nie zamierzam”.
Podobnież jest z moimi opowiastkami, które wędrują sobie z lewej ku prawej stronie i na odwrót, a ledwo zawiesisz na nim oko, przelezą na przeciwległą stronę, pozostawiając po sobie niedosyt treści, zbyt wielki, aby taki grasujący sobie paciorek nazwać opowiadaniem. Takież było ich powołanie do życia, takaż podła misja została im zaszczepiona.
Niechże więc sobie grasują do woli, póki sił starczy, a wiadomo przecie, że sił z wiekiem ubywa, a może i tak się zdarzyć, że się skończą, nagle, po diable.

Aby rozwlekłością słów i myśli nie przesadzić, proszę pokornie o nierozdeptywanie robaczków-paciorków, przynajmniej w pierwszym odruchu naglącej konieczności walenia po łbie – tego naszego cywilizacyjnego przymusu ważenia sobie lekce maluczkich.

DEMENCJA

No patrz pan, jaka ta starość jest. Ona nie zna podziałów. A ta Podhorecka to przecie z ziemiańskiego rodu, z kresów pochodziła, pan wie. Zresztą, wystarczyło popatrzeć, jak się inteligentnie nosiła, jak mówiła. Na mnie tam może i uwagi nie zwracała, bo niby na kogo miała zwracać. Woźnym byłem od wojny i na odchodne, kiedym przechodził na emeryturę, dzwonek dostałem. A ona nigdy na mnie złego słowa nie powiedziała, że nie sprzątnięte, że coś nie zrobione. Ona odpowiadała na każde powitanie takim nieznacznym dygnięciem głową. Nie powiem, zawsze miała rozbiegany wzrok i taka zamyślona była. Na ramieniu torebka, w rękach książki, zeszyty, chodziła zdecydowanym krokiem, lecz jakby unosiła się ponad tłumem uczniaków, do których przecie sam pan należał, więc wie jak to było.
Tak, panie, było w niej coś arystokratycznego, coś, co kazało nam zamykać gęby przed nią, gdyśmy paplali z sobą, żartowali, śmieli się do rozpuku. Ona szła, a my buzie w ciup i „dzień dobry pani profesor”. Oprócz tego, proszę pana, to ona polonistką była i nie wypadało pleść byle czego, a już nie ma mowy o tym, aby jakieś wulgarne słowo mogło się przez usta przecisnąć. Co to, to nie, nie przy Podhoreckiej. Mnie to się wydaje, że ona nie bardzo lubiła nauczycieli – luzaków, którzy, chcąc zaimponować młodzieży, wyrażali się ich słownictwem. Przebywała w wąskim gronie pedagogów, ceniąc szczególnie tych starszych, którym winien był szacunek. Wielkie uznanie mieli u niej: emerytowany polonista, dorabiający na emeryturze nauczaniem łaciny, historyk i matematyk. Nie bardzo rozumiała tych młodych, roztrzepańców, gadatliwych i lekko traktujących swój zawód. Nie krytykowała ich wprost, lecz ich unikała, natomiast nigdy przy młodzieży nie pozwalała sobie na komentowanie ich zachowania.
Co ja tu będę gadał. Pan przecież znał ją dobrze, ba, był pan jej pupilkiem. No, niech pan się nie obraża, może źle się wyraziłem, ale Podhorecka miała swoich ulubieńców. Nie żeby traktowała ich jakoś specjalnie, łagodniej niż innych, lecz szanowała tych, z którymi mogła poważnie porozmawiać. Obiło mi się o uszy, że pan należał do tego grona. Ona była przekonana, że z pana wyrośnie nie lada gość, że zrobi pan karierę. Może dlatego tak myślała, może dlatego skupiała przy sobie tych, z którymi można poważnie porozmawiać, że sama dzieci nie miała. Jeden psycholog, co to przyjeżdża do mojej sąsiadki mówił, że bezdzietne pary potrafią tak bardzo zaangażować się w życie młodych ludzi, że gdyby dano im taką szansę, przelaliby cała swoją miłość na całkowicie obce osoby, będące w wieku ich dzieci, gdyby je mieli.

A kiedy przeszła na emeryturę, to można ją było spotkać na osiedlu i w parku podczas niedzielnych spacerów w mieście. Ale tak naprawdę, to rzadko wychodzili z domu. Ona, pan wie, zaczytywała się w książkach i miała ich cały pokój. Wydaje mi się, że nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Czasami wpadali do niej dawni uczniowie, choć nie udzielała korepetycji. Z biegiem czasu postarzała się i jej dystyngowana, wyprostowana figura, nabierała kształtu przygiętej gałązki wierzby. Po śmierci męża niemal zupełnie przestała wychodzić z domu z wyjątkiem robienia zakupów. Ale na co taka mizerna istota mogła sobie pozwolić. Właściwie to żywiła się najprościej i byle czym. Z wiekiem przestała robić obiady. Pan też, gdyby pozostał sam na tym świecie, nie robiłby obiadów. Z biegiem czasu, który, jak wiadomo, w przypadku starych ludzi biegnie nadzwyczajnie szybko, Podhorecka coraz częściej zamykała się w swojej świątyni, a wychodziła jedynie do kościoła i raz na tydzień na zakupy. Sąsiedzi bezskutecznie kołatali do jej drzwi, w których tkwił klucz; zaglądali przez okno, szczelnie zasłonięte bordową kotarą. W końcu przestała wychodzić i pewnego razu przed jej mieszkaniem pojawiła się jakaś miejska komisja. Pod groźbą wyważenia drzwi, kobieta zdecydowała się je uchylić.

PIELGRZYMKA



Wdawała się wtedy w rozmowę. Mieszkanko sprzątnięte na swój sposób, podłoga wyfroterowana do białości, a poza tym wszechobecny bałagan: porozwalane papierzyska, części garderoby, jakieś kłębki nici, książki, ścierki i buty, i pudełka, pudełeczka. Pora poobiednia, można zacząć czytać wierszyki i modlitwy zapisane na karteczkach, można poczytać Sienkiewicza, Kossak-Szczucką, albo też jakiś fragment o świętej Faustynie.
Mnie nikt nie słuchał, a miałam taki sen, że wszystko płonie. Widziałam czerwone płonienie i rozpalone niebo. Potem ujrzałam Ją. Płakała i przez te łzy powiedziała mi, że szykuje się wielkie nieszczęście.
I wybuchła wojna, a nikt mi nie uwierzył, że wiedziałam o tym wcześniej. Chciałam być zakonnicą, bo Ona przychodziła do mnie w nocy, ale musiałam pracować, bo Henryka posłano do szkół i było mu ciężko. Dopiero po roku, jak zaczął dorabiać korepetycjami, nie przesyłaliśmy mu tyle pieniędzy, co przedtem.
Bałam się coraz bardziej o brata, bo był tak daleko, a ten sen mnie wciąż prześladował. I w końcu jak wybuchła wojna, to Henryk nie tylko na nią poszedł, ale wywędrował aż do Francji, Szkocji a potem do Holandii. Wrócił do kraju w pięćdziesiątym trzecim dopiero.
A mnie na roboty wzięli. Właściwie to sama chciałam, bo cały czas miałam te wizje, a rodzice krzyczeli na mnie za te sny. Ciężko pracowałam, ale nie narzekam. U „bauera” miałam dobrze, nie poniewierali mną, to nic dziwnego, że kiedy ruskie wkroczyli, to wstawiłam się za gospodynią. Potem przez parę ładnych lat otrzymywałam listy z Niemiec i paczki na święta.
Na wieś już nie wróciłam. Wybrałam miasto. Jak tam stałam, tak ubrałam się, kupiłam sobie bilet i znalazłam się w Łodzi. Poszłam na szwaczkę. Robota ciężka, ale przecież ja przywykłam do pracy. Wtedy to mieszkania dawali prawie za darmo. Ciasne, bo ciasne, na trzecim piętrze, poddasze, ale własne.

Wizji już nie miałam, ale wiara została ze mną do końca, a czasy były ciężkie. Do kościoła to mogłam sobie chodzić, ile chciałam, ale na pielgrzymkę. Ile to razy prosiłam brygadzistę, aby mi dawał urlop na czas pielgrzymki do Częstochowy. Wykłócałam się każdego roku do czasu, kiedy poszłam raz do kierownika. On, żonaty był, a jakże, ale na boku miał taką lafiryndę jedną i nie miał się gdzie z nią spotykać. I wtedy, gadu, gadu, dałam mu klucz do mieszkania, a on załatwiał mi urlop, abym mogła iść na pielgrzymkę. Gził się z nią pewnie na moim łóżku, Panie Boże wybacz mi i wszyscy święci, a ja mogłam w intencji rodziny, Henryka, co to jeszcze z Francji nie wrócił modlić się na pielgrzymce. Tyle kilometrów przechodziłam i nie byłam nigdy zmęczona. Nie uwierzysz, ale ja mam taki letki chód.

JABŁKA


Rozsypało się. Jabłka podążyły śladem grawitacji, potoczyły się po asfalcie. Samochód zahamował, lecz kierowca nie zdołał go zatrzymać w miejscu. Na jednym z kół pojawiła się mokra miazga miąższu. Adam spostrzegł teraz głowę mężczyzny wychylającą się przez otwarte okno auta. Najwidoczniej kierowca ujadał teraz na żebraka, nie wiedząc, że Adam, którego słuch i tak pozostawiał wiele do życzenia, to w dodatku małżowinę uszną wypełnioną miał zatyczką z waty. Ot, urok zapalenia ucha środkowego. W końcu jednak odjechał z piskiem opon, pozwalając, aby mężczyzna pozbierał jabłka z ulicy. Po napełnieniu torby, Adam skierował się w stronę miejskiego parku, a sprytny pies, niewiele myśląc, pobiegł za nim.
Adam dziwił się, dlaczego pies jest tak łasy na jabłka, dodajmy – krojone jabłka. Zajmując miejsce pod jakimś rozrosłym krzakiem jaśminu, mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki scyzoryk i przekroił jedno jabłko na pół. Połówkę przeznaczona dla psa, przekroił na cztery części i ułożył je na trawie obok zrobionego sobie ze starego pledu posłania. Pies położył się na brzuchu i w tej, wydawałoby się, niewygodnej pozycji, konsumował swoja porcję witamin, powoli gruchocząc owoc starymi zębami.
Zbliżało się popołudnie, pora, w której w ciepłe i pogodne dni Adam ucinał sobie drzemkę. Regenerując w ten sposób siły, zostawiał je sobie na noc, kiedy łatwiej było zdobywać sobie coś do jedzenia, zwłaszcza w okolicach dworca kolejowego. Pies przywykł do wspólnej ze swym przybranym panem sjesty. Obaj wcisnęli się między krzaki, gdzie mężczyzna rozłożył posłanie. Zasnęli przytuleni do siebie plecami, przypominając stare dobre małżeństwo nieskore do łóżkowych uciech. Wiatr dobrotliwie muskał ich odkryte przed światem ciała. Ich oddech łagodniał, a bicie serc zwalniało tempo uderzeń. Po kilku minutach z pewnej odległości słychać było przytłumione chrapania obu boskich stworzeń.
Zbudził ich donośny głos mężczyzny w mundurze strażnika miejskiego. Adam usłyszał najpierw, że park nie jest miejscem do spania. Chrypliwy dyszkant stanowczo poprosił o powstanie. Pies, który wydawał się bardziej rześki po przebudzeniu od swojego przyjaciela zaczął nerwowo warczeć, wycofując się przed strażnikiem.
- No, wstawaj pan – odezwał się mundurowy do leżącego, kiedy nie poskutkował ton proszący.
- To ten? – zwrócił się teraz do starszej kobiety, która pojawiła się zza krępej sylwetki strażnika.
- Tak, proszę pana. On właśnie podszedł do wnuczka i wyrwał mu z rąk torbę z jabłkami.
Adam przysiadł na trawie i przy jego lewym ramieniu pojawił się pies. Adam uniósł rękę i pies wsunął pod pachę swój czarny, siwiejący pysk. Zaskomlał.
- I mówi pani, że zaczął uciekać?
- O tak, szedł bardzo szybko i wtedy zaczęłam krzyczeć.
- Obywatelu, ta kobieta oskarża was o kradzież jabłek. Co pan na to?
Adam wstał i unosząc powoli głowę spojrzał w oczy kobiecie.
- Nie macie nic do powiedzenia?
Adam odwrócił się tyłem do kobiety, pochylił i chwycił w dłonie całe swoje zawiniątko, pozostawiając na trawie torbę z jabłkami.
- Żeby to mi było ostatni raz – rzucił strażnik miejski za oddalającym się mężczyzną.
Kiedy kobieta zaczęła odczuwać połowiczną satysfakcję z załatwionej przez strażnika sprawy, zza jej postaci o silnej posturze pojawił się wnuczek.
- Babciu, ale to ja  s a m  dałem temu panu jabłka – powiedział.

- Tylko mi tu nie kłam – odparła kobieta, podnosząc z trawy torbę, w której pozostały jabłka dla ich dwojga.

14 sierpnia 2013

CIASTECZKA

Chłopiec z utęsknieniem oczekiwał na powrót dziadka z miasta. Siadał przy stole w dużym pokoju i rozkładał na nim fizyczną mapę Europy. Odnajdywał miasta i linie kolejowe. Przygotował sobie linijkę i nitkę z kłębka babcinych rozmaitości do szycia oraz zeszyt – notesik formatu A5. W zeszycie wpisywał nazwy miast, które czynił etapami podróży. Dajmy na to wpisywał: Warszawa – Bratysława – Wiedeń – Belgrad. To jedna z tras. Korzystając z podziałki znajdującej się w lewym dolnym rogu mapy, zaznaczał długopisem punkty na nitce przedstawiające dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto kilometrów. Następnie przykładając nitkę do czarnych linii kolejowych połączeń wyznaczał odległość pomiędzy poszczególnymi głównymi etapami podróży, jak i też mniejszymi miejscowościami znajdującymi się na trasie podróży. W pionowych kolumnach zapisywał szczegółowy rozkład trasy. Pozostawało jeszcze umieścić przy każdej miejscowości czas przyjazdu pociągu oraz minuty przeznaczone na postój pociągu. Czas postoju uzależniony był od wielkości miasta. Czas przejazdu pociągu ustalił na 60 kilometrów na godzinę. W ten sposób uzyskiwał dokładny czas wyjazdu i przyjazdu pociągu do stacji docelowej. Na koniec wybierał kilka miejscowości i odszukiwał w encyklopedii podstawowych informacji, które potem zapisywał w zeszyciku.
Czekanie na dziadka wypełniał między innymi takimi zabawami. Czasami grał w chińczyka z babcią, choć ona była zwykle zajęta przed południem szykując obiad. Biegał też do ogródka, zwłaszcza latem. Zbierał truskawki, maliny i włoszczyznę do obiadu. Kiedy się pobawił, pograł sobie lub wracał z ogródka, czekało na niego gorące kakao, jajecznica z dwóch jajek na maśle i kromka chleba. Babcia prowadziła świetną kuchnię i nawet taki niejadek jak on konsumował z ochotą całe drugie śniadanie.
A jednak bywały takie dni, kiedy czekał na dziadka, powracającego z krótkiej delegacji w mieście. Pojawiał się zgodnie z rozkładem autobusu, pomiędzy czternastą a czternastą trzydzieści. W starej, pamiętającej przedwojenne czasy, nosił dokumenty i stawiał ją na stole; w lewej ręce, trzymanej z tyłu, za plecami miał siatkę, a w niej zawinięte w biały, pergaminowy papier bezy i ptysie.
Babcia kiwała dobrotliwie głową, patrząc na te przysmaki i myślała sobie, że i tak nie dorównują jej domowym wypiekom, ale szykowała herbatę dla ich trojga, rozdzieliła ciasteczka i w milczeniu zjadali swoje porcje, po kawałeczku dla ojca i matki, którzy za pół godziny wracali z pracy.
Chłopiec bardzo chciał poznać miejsce, w którym dziadek kupował te słodkości i któregoś dnia rzeczywiście pojechali razem w delegację.
Na starym rynku, na rogu, nie opodal urzędu miasta mieściła się mała skromna restauracja. W niej to, oprócz codziennych dań obiadowych, przekąsek i trunków, serwowano ciasteczka; zawsze świeże, przechowywane w niewielkiej ladzie chłodniczej. Dziadek wypijał setkę pod śledzika i ogórka; jemu kelnerka przyniosła bezę i ptysia, a do picia lemoniadę o smaku cytrynowym.
Chłopiec poczuł się kimś bardzo ważnym, kiedy po powrocie do domu mógł położyć na stole siatkę z kupionymi w restauracji ciasteczkami, kiedy mógł opowiedzieć o swoich wrażeniach z wizyty w mieście.
Nie powiedział jedynie o setce czystej wódki jaką wypił dziadek, odczuwał wielką solidarność w stosunku do niego, a może to ten słodki krem spowodował, że zapomniał o tym kieliszku wódki.