CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 stycznia 2012

Mróz



Przez dni ostatnich kilka kawiarnia (poza przedstawieniem) zmieniła swoje oblicze. Wewnątrz powróciły na ściany reprodukcje impresjonistów, wymieniono żarówki, przydając jasności sali oraz mocniej palono w piecu, aby zapobiec przenikaniu przez ściany i okna potęgującego się z każdą nocą chłodu. Maria przed otwarciem kawiarni z nieustającą obowiązkowością dostarczała mieszczącej się w ogrodzie ptasiej stołówce ziaren, połaci słoniny, okruchów chleba, tudzież mieszaniny kaszy z gotowaną pszenicą. Ptactwo z okolicznych kwartałów ulic tylko czekało na nowe kęsy, zbiegało się wrzeszcząc zaciekle, kląskając zajadle i kłócąc się o swoją działkę. Któregoś dnia pojawiła się w ogrodzie parka zajęcy. Tym z kolei Maria marchew i poszatkowaną kapustę rzucała, aby pozostawiły różane chochoły w spokoju. I kiedy życie miasteczka spowolniało, ogród życiem tętnił raźnie, jak w czasie wczesnowiosennej pory wicia gniazd i amorów.
Pewnego wczesnego poranka Adam poprosił do swego pokoju Edwarda na śniadanie i nad czymś długo dyskutowali. Efektem tej rozmowy była przedpołudniowa wyprawa Edwarda na miasto, z której przez jakiś czas niewiele wynikało. Pojawili się zwykli goście w kawiarni. Adam pomagał w kuchni, Maria zajmowała się gośćmi, wśród których tym razem większość stanowiły kobiety, dla których kawiarnia, sytuowała się na drodze codziennych wypraw do marketu, więc wchodziły ogrzać się filiżanka kawy czy herbaty.
Około jedenastej pojawili się Literat z redaktorem Pokorskim, który nie omieszkał podać do publicznej wiadomości, że jego artykuł o „Dziadach” ukaże się we czwartek na trzeciej i czwartej stronie. Literat zbierał się właśnie do pisania przy kawie, lecz wiedział, że musi odsiedzieć swoje z Pokorskim. Ten wciąż o polityce prawił, narzekał, że pan premier coraz bardziej się zapętla, że przegina, że z jego logicznym myśleniem coś nie tak i może z dwojga złego lepiej by było, gdyby sobie poszusował w Alpach.
- Panie Tadeuszu – ciągnął Pokorski – ja tam z ludźmi wieloma gadam a ci, dotąd milczący, ostatnio coraz bardziej zwracają uwagę na to, że pan premier orientację traci, najpierw do czegoś zachęca, decyzje podejmuje, po czym ustępuje pod naciskiem chwili. To nie tak być powinno.
- Panie redaktorze, ja już się tym nie zajmuję. Tylko przez krótki okres czasu byłem w harcerstwie i to mi wystarczy. W piłkę też już nie gram. Teraz piszę.
- Myśli pan, że taka obojętność jest właściwym rozwiązaniem?
- Mam powiedzieć, że nie podoba mi się to, w jaki sposób rząd ignoruje społeczeństwo, tylko dlatego, że jego pozycja jest niezagrożona? Więc nie podoba mi się to. I co to zmieni?
- Myślę, że powinniśmy być krytyczni wobec tych, którzy rządzą w naszym imieniu.
- Najczęściej ci, dzięki którym dochodzi się do władzy, milczą.
- I pan milczy.
- Ja milczę, bo wiem, że gdybym nawet krzyczał, niczego to nie zmieni.
- Ale powiedziano, że kropla drąży skałę.
- Cóż z tego, kiedy nie doczekam się pęknięcia skały.
- Mamy więc zachować bierność?
- Redaktorze, ja wiem, że przemawia przez pana głos czwartej władzy. Czwarta władza bardzo często wykorzystuje sytuację. Powiem więcej, czasami ta czwarta władza podkręca nastroje.
- Czasami jednak broni przed popełnianiem większych głupstw przez rządzących.
- Owszem, to prawda. Niech mi pan jednak zostawi prawo do własnego zdania, nawet jeśli jest ono milczeniem.
- Daję panu takie prawo, choć jako pisarz powinien pan zdawać sobie sprawę z tego, że literatura niejednokrotnie w przeszłości zastępowała politykę i miała ogromny wpływ na zachowanie i działania społeczeństwa; kształtowała patriotyzm.
- To już przeszłość, redaktorze. Dzisiaj nawet najgłupsze prawo może być stanowione z powodu większości parlamentarnej, nawet najgłupszy minister nie zostanie odwołany z tej samej przyczyny.
- To przykra wizja, nie powiem, żeby nie miał pan racji, lecz nie robiąc nic, nie zajmując żadnego stanowiska, tym bardziej nie możemy oczekiwać zmian.
- Zmiany, jeśli takowe zajdą, powinny wynikać ze zmian w samym podmiocie. Dopóki parlamentarna większość i wybrany rząd tkwił będzie w mniemaniu posiadania wyłączności na rację, może pan sobie protestować na ulicy czy w gazecie do woli. Nikogo to nie obejdzie.
- Ale kolejne wybory …
- Panie redaktorze, niech będzie pan poważny i pozwoli mi skupić się na materii mniej zgniłej, umiejscowionej ponad polityczne awantury, gorszące umysł.
Tak i też redaktor Pokorski zaprzestał rozmowy z Literatem, a chociaż przyznawał niejaką słuszność poglądów interlokutora w kwestii wpływy jednostki na poczynania władzy, nie będąc do końca przekonany, ulotnił się niepostrzeżenie, pozwalając Tadeuszowi na zajęcie się słowem pisanym.
Kiedy Edward wrócił około południa, na jaw wyszedł uzgodniony z Adamem cel miejskiej peregrynacji. Powrócił do kawiarenki z czworgiem starszych a zziębniętych srodze ludzi (kobieta i trzech mężczyzn), których zaraz Adam przyjął serdecznie i do stolika zaprosił. Podano obiad pożywny, gorący.
Tego samego dnia, pod wieczór, zagospodarowano dwa pokoje na piętrze dla popołudniowych gości, którzy nie musieli mroźnej nocy spędzać na dworcowej poczekalni.    

28 stycznia 2012

Grzeszne dusze

Redaktor Pokorski ma jeszcze wypieki na twarzy po przedstawieniu, które obejrzał z innymi. Najsampierw pomyślał o przedstawieniu tłumu, który chcąc premierą „Dziadów” obejrzeć, pokotem miejsce na sali zajął, na krzesłach, stołkach, stołeczkach, na podłogowych deskach, że igły by nie wsadził. Publiczność zapowiedziana przyszła wcześniej, lecz tak młodsza, która odurzona zapałem manifestacji, gorąca duchem, acz zziębnięta, wdarła się wręcz do kawiarni przerobionej na teatralną scenę, najmniej wygodne miejsce zajęła, na deskach.
Jakoż dobrze się stało, że inżynier Bek wziął z sobą kamerę i zasiadając na krześle ustawione na ladzie, filmować zaczął przedstawienie. Odezwały się głosy, że kopie będą potrzebne dla młodej części społeczeństwa, bo nie dla każdego miejsce się znalazło.
Redaktor Pokorski pisze. Pisze, kiedy nie ma już dekoracji ani aktorów. Zaledwie kilka osób krzątających się po sali, dopijających napoje, sprzątających po widowisku, które skończyło się o dziewiętnastej.
Przedstawienie rozpoczęto. Chór tajemniczość wskrzesił. Guślarz poprowadził, zwoływać duchy raczył.
(…)
Czyśćcowe duszeczki!
W jakiejkolwiek świata stronie:
Czyli która w smole płonie,
Czyli marznie na dnie rzeczki,
Czyli dla dotkliwszej kary
W surowym wszczepiona drewnie,
Gdy ją w piecu gryzą żary,
I piszczy, i płacze rzewnie;
Każda spieszcie do gromady!
Gromada niech się tu zbierze!
Oto obchodzimy Dziady!
Zstępujcie w święty przybytek;
Jest jałmużna, są pacierze,
I jedzenie, i napitek.(…)

Otóż i Guślarz, zwyczajem starodawnym, zagrzmiał przyjmując na się obowiązek odpuszczenia grzechów dusz błądzących po krainie cieni, napojenia ich i dania strawy.
Najpierw więc te, najmniej grzechami splamione przywołuje:
 (…)Naprzód wy z lekkimi duchy,
Coście śród tego padołu
Ciemnoty i zawieruchy,
Nędzy, płaczu i mozołu
Zabłysnęli i spłonęli
Jako ta garstka kądzieli.(…)
I kiedy już publiczność gołąbka z gołąbkiem, aniołka z aniołkiem spodziewa się ujrzeć, na scenę cmentarną wkracza para młodych ludzi, jak z ulicy, rzekłbyś prosto ze szkolnej ławy, w markowych ubraniach, ze słuchawkami w uszach, papierosem czy skrętem w zębach, z niewieścim gołym brzuchem, z kapturem na głowie. Coś szepczą do siebie, na coś brzydkim językiem urągają, zanim jeszcze posłużą się tekstem dramatu. I wtedy ona, ten adidasowi aniołeczek z kolczykami w nozdrzach i uszach, ona odzywa się czule:
„(…) W raju wszystkiego dostatek,
Co dzień to inna zabawka:
Gdzie stąpim, wypływa trawka,
Gdzie dotkniem, rozkwita kwiatek.(…)”
A potem aniołeczek z ogoloną głową dopowie:
„Lecz choć wszystkiego dostatek,
Dręczy nas nuda i trwoga.
Ach, mamo, dla twoich dziatek
Zamknięta do nieba droga!(…)”
I o nic nie proszą, niczego im nie potrzeba. Dlaczegóż więc ich oczy się płaczą, czemu cierpią i płaczą. Czyżby wreszcie zrozumieli, że ta niedojrzała beztroska może cierpienie przynosić. Czy dlatego o ziarnka gorczycy proszą? Czyżby zrozumieli?
A chór dorosłych, chór ojców i matek powtarza:
„Bo słuchajmy i zważmy u siebie,
Że według Bożego rozkazu:
Kto nie doznał goryczy ni razu,
Ten nie dozna słodyczy w niebie”.
Z gorczycy ziarnkami ci młodzi ku niebu sfrunęli, odrzucając precz dekoracyjne zbytki swych postaci i nadzy w skłębionej mgle się rozpłynęli.
Aż wreszcie pojawił się ten, co do kapicy nie wstąpił. Tak oto Guślarz wejście widma-upiora komentuje:
„Wszelki duch! jakaż potwora!
Widzicie w oknie upiora?
Jak kość na polu wybladły;
Patrzcie! patrzcie, jakie lice!
W gębie dym i błyskawice,
Oczy na głowę wysiadły,
Świecą jak węgle w popiele.
Włos rozczochrany na czele.
A jak suchy snop cierniowy
Płonąc miotłę ognia ciska,
Tak od potępieńca głowy
Z trzaskiem sypią się iskrzyska.”
Jakież zdziwienie ogarnęło oglądaczy, kiedy na upiora licach raz po raz pojawiały się coraz to inne maski czytelne, tak czytelne, że publiczność, nie krygując się głośnym swym zachowaniem, wypowiadała imiona tych masek, tak bardzo znanych, obecnych w medialnej posłudze. Na sali zawrzało. Ktoś z publiczności niepewny dalszego losu opowieści ułożył się jak kłoda przed progiem kaplicy, jakby krzyknąć miał „nie pozwalam” .
(…)Ja nieboszczyk pan wasz, dzieci!
Wszak to moja była wioska(…)”
– zaskowytał głos widma. Publiczność hardo siekła wzrokiem nieszczęśnika. Zdawała się mówić: nie przebaczamy.
"Wiecznych głodów jestem pastwą;
A któż mię nakarmić raczy?
Szarpie mię żarłoczne ptastwo;
A któż będzie mój obrońca?
Nie masz, nie masz mękom końca!"
Publiczność była niewzruszona. Palcami go pokazywano, bo przecież pamiętano, że to z jego przyczyny ta wioska nie jest już ich wioską, choć wspólną była. Na nic się zdają tłumaczenia widma, że poznał istotę zbrodni swoich, że tylko piekło mu zostało, lecz aby położyć kres katuszom swoim, musi znaleźć kogoś, kto pożywi jego wszeteczne, upiorne ciało. Cóż, kiedy pojawia się chór ptasi, który zbrodnie Pana pamięta i liczyć na przebaczenie nie może.
„(…)Nie znałeś litości, panie!
Hej, sowy, puchacze, kruki,
I my nie znajmy litości:
Szarpajmy jadło na sztuki,
A kiedy jadła nie stanie,
Szarpajmy ciało na sztuki,
Niechaj nagie świecą kości.(…)”
Wtem Kruk się odzywa, wspominając te baty i psów szczucie za owoce w ogrodzie, z głodu do ust podniesione.
Każdą kość, jak z kłosa żyto,
Jak od suchych strąków grochy,
Od skóry mojej odbito!
Nie znałeś litości, panie!”
A Sowa wtóruje Krukowi. Za zlitowanie nad sierotami o zapomogę prosiła, a on, a Ty…
Ale ty, panie, bez duszy!
Hulając w pjanej ochocie,
Przewalając się po złocie,
Hajdukowi rzekłeś z cicha:
"Kto tam gościom trąbi w uszy?
Wypędź żebraczkę, do licha".
Posłuchał hajduk niecnota,
Za włosy wywlekł za wrota!
Wepchnął mię z dzieckiem do śniegu!”
Patrzymy wszyscy – wspominał redaktor – jak się te maski zmieniają, a każda z nich dumna i roześmiana, a tak podobna, tak podobna.
I ten zły Pan, ten upiór pożywienia nie dostanie, albowiem…
„Sprawiedliwe zrządzenia Boże!
Bo kto nie był ni razu człowiekiem,
Temu człowiek nic nie pomoże.”
Zrobiły się z tego wyznania oklaski, oklaski tak niebywałe, że duch pośredni, czyśćcowy, wkroczył na scenę ledwo zauważony. A była to dziewczyna śliczna, pastereczka bosa, której grzechem było drwienie z najczystszej miłości. Kiedyśmy ochłonęli z upiornej wizji okrutnika, całe nasze myśli podążyły śladem nieszczęsnej dziewczyny, która beztrosko odrzuciła uczucie, śmiejąc się i żyła na świecie, lecz nie dla świata.
Żałując swawolnej beztroski swojej, dziś, na dziadowską wstępując wieczerzę, nie o napój i pożywienie prosi, lecz wskrzesić pragnie prawdziwego życia słodycze:
„Nic mnie, nic mnie nie potrzeba!
Niechaj podbiegą młodzieńce,
Niech mię pochwycą za ręce,
Niechaj przyciągną do ziemi,
Niech poigram chwilkę z niemi.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
Że według Bożego rozkazu:
Kto nie dotknął ziemi ni razu,
Ten nigdy nie może być w niebie.”
Tak i też opowieść święta Dziadów kończyć trzeba owym tajemniczym, milczącym widmem,  które nareszcie odnajduje swą miłość z zaświatów, i z nią w zaświaty wędruje.
Młodsza część widowni spojrzała na siebie i powstała z ziemi, szpaler czyniąc wokół odchodzącej w mgławicy postaci
A mnie się wydawało, jakby nieszczęsne dusze zastały sobie zaślubione i nie w czeluści piekieł wstępowały, lecz w życie nowe, bo żyć i kochać trzeba, na wieki wieków.

26 stycznia 2012

Piraci z rumem

Radca Krach, który zawsze jest na bieżąco, pozwolił sobie na żart nie byle jaki. Do siedzącego z nim przy herbatce mecenasa Szydełki (ten sączył herbatkę z rumem z powodu przeziębienia) pozwolił sobie określić rządy Cypru, Estonii, Słowacji, Holandii i Niemiec jako sprzyjające piractwo w najjaśniejszej Wspólnocie.
- Czemu pan tak sądzi? – zapytał chrypliwym głosem mecenas Szydełko.
- A nie wiesz pan, co w dalekiej Japonii się dzieje?
- Zapewne nasi skoczkowie trenują w Sapporo.
- Widzę, że jest pan mecenas zapalonym kibicem sportów zimowych, co się chwali, lecz mnie o ACTA chodzi.
- Niech pan wybaczy radco, ale obudziłem się dzisiaj z bólem głowy, czując, że jakieś grypsko mnie chwyta i z tego powodu nie jestem najlepiej zorientowany, co się dzieje na świecie, choć o ACTA słyszałem.
- W takim razie, mecenasie, w czasie, kiedy pana organizm podczas snu ulegał inwazji choróbska, w Japonii nasza pani ambasador podpisała ACTA.
- To było do przewidzenia, jak sądzę, po tej zdeterminowanej wypowiedzi pana premiera.
- Owszem, pan premier nie lubi, kiedy mu się sprzeciwia.
- O tak, pamiętam, jak po treningu zbeształ swego czasu lekarzy.
- Aby nie trzymać pana w niepewności – kontynuował radca Krach – powiem panu, że rządy wymienionych przeze mnie krajów ACTA nie podpisały.
- A to ciekawe – zastanowił się mecenas Szydełko i cichutko zakasłał.
- Wniosek stąd wysuwam zabawny, że oto rzeczone państwa, sprzyjają piractwu w sieci.
- Czyżby znani z solidności Niemcy?
- Jako żywo. A może właśnie z solidności znani Niemcy poszli po rozum do głowy i raczyli raz jeszcze przeanalizować dokument.
- Któż to wie – westchnął mecenas – wybaczy pan, ale będę się zbierał i zrezygnuję dzisiaj z lampeczki koniaku. Po tej herbatce z rumem zrobiło mi się gorąco. Wpakuję się do łóżka. Oby przeżyć ten jutrzejszy dzień.
- Proponuje w domu zaparzyć sobie jeszcze jedną herbatkę, tym razem ze spirytusem. Że też nie ma kto panu jej zrobić.
- Niestety.

23 stycznia 2012

Larum


Wszedł na środek sali. Melodia ucichła. Nie puszczano dalej.
- Obywatele, narodzie wybrany! Kiedy my gnuśni i bierni, bierni i o własne garnki zapełnione dbający, wróg z zewsząd przybyły i na granicach stojący w hordach posłusznych rozkazom, do napaści na święte naszej ojczyzny prawa, oręż swą potężną a okrutną szykuje. Dlatego powiadam wam, rozpuśćmy  wici w najodleglejsze krainy naszej regiony; niech stanie naród cały, zbrojny i do świętej wojny gotowy. Larum zagrajmy, werble a cymbały strojmy, niech krzepią ku przyszłych zwycięstw prędkich z naszymi nieprzyjacioły. Ruszcie z pospolitą odsieczą kresowi i centralni, gromadźmy się w hufce skrzydlate. Na koń rycerze od szczytów tatrzańskich po bałtyckie fale; od wartkiego Bugu po Nysy i Odry ciemne wody.
„Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! Nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? zaliś swej dawnej przepomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?”
Nie masz potrzeby większej nad tę, o którą teraz Stwórcę upraszamy. Stańmy murem za przywilejem naszym szlacheckim, co każe odegnać precz naszych wrogów. Nie pozwólmy! Nie dopuśćmy! Razem przyjaciele.
Nie zwlekając ruszyli w bój ostateczny, w słusznej zaczyniony sprawie. Cała Rzplita pola nie ustępuje, ściga, dopadła wreszcie, ułapiła.
Otwarły się wrota piekieł … poseł skrzesał iskrę i podłożył lont pod Kadzidełko.
Takież to było radcy Kracha przedwieczorne do ludu spitego kawą przemówienie.

20 stycznia 2012

We dwoje


- I co też pan tak skrobie? – zapytała.
- Otóż i piszę. Może coś z tego będzie – odparł unosząc wzrok.
Zdawało się, że ta wymuszona przerwa w pisaniu spowodowana niespodziewanych odezwaniem się starej kobiety nie była dla niego przeszkodą. Zdawało się, że szukał wytchnienia. Kieliszek wódki przed nim stał jeszcze pełen; stał i kusił.
- Czy pić przy tym trzeba? Pan tu taki wciśnięty w kąt. I światło kiepskie. Nie dba pan o swoje oczy – kobieta patrzyła na niego ze współczuciem.
- Widzi pani, takie wciśnięcie się w kąt powoduje to, że człowiek czuje się bezpieczny.
- To pozorne bezpieczeństwo. Pan cierpi.
- Bez cierpienia nie ma literatury, nie ma sztuki.
- A o czym to? – skinęła na leżące na blacie stolika kartki papieru, zapisane, z przekreślonymi słowami, całymi rzędami zamazanych słów.
- O młodości durnej i życiu pogmatwanym.
- To pana życie? O tym pan pisze?
- Zawsze pisze się o sobie, tylko czasami ubiera się siebie w szaty innych ludzi.
Przerwała na chwilę. Być może pomyślała sobie, że niepotrzebnie się przysiadła. Cóż jemu po niej, jej słowach, radach, samej obecności.
- Przeszkodziłam panu – stwierdziła – niech pan się nie gniewa.
- Nie mam zamiaru się gniewać – na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Nie powinien pan pić. Proszę mi wybaczyć, ale liczyłam kieliszki.
- Mam twardą głowę, proszę się o mnie nie martwić.
- Moja siostra pisze dziennik od dwudziestu lat.
- Gratuluję. To wymaga wytrwałości. Nie miała z tym problemu ze strony przeoryszy?
- Tylko na początku. Wie pan, tam, gdzie odbywa swoje powołanie nie ma ścisłej reguły, ale mimo wszystko trzeba mieć na względzie miejsce, w którym się żyje.
- Coś w rodzaju autocenzury? Każdy z piszących temu podlega.
- Kiedy spotykamy się, zawsze bierze z sobą swój zeszyt i czyta mi to, co napisała od ostatniego spotkania.
- To ciekawe, bo dzienniki to bardzo osobista literatura.
- Bardzo się kochamy i rozumiemy. Lubię jej słuchać. To w końcu moja siostra.
-----------------------------------------------------------------
- Popatrzcie jak sypie – usłyszeli głos inżyniera Beka, który właśnie wszedł do kawiarni z doktorem Koteńko.
Literat odruchowo skierował wzrok w stronę przeciwległego okna w którym widać był wyraźnie mokre grudy śniegu wirujące na tle szarego tła drzew owocowych w ogrodzie.
- Przeczytałby pan coś dla mnie? – zapytała kobieta.
- Proszę przysunąć się bliżej – odparł.

18 stycznia 2012

Alternatywa pochwalona

Forman zaintrygował profesora do tego stopnia, że ten zamówił jeszcze jedną kawę i bardziej ośmielony przystąpił do formułowania sądów, które jedynie przed studentami na seminariach powtarzał, chcąc wywołać pożądaną dyskusję. Nic bowiem tak człowieka nie uszlachetnia, jak wymiana poglądów, w tym dostrzeganie lub wręcz rozstrzyganie sprzeczności. Adam, który w obecności profesora ośmielał się wypowiadać swoje zdanie pełniej, tym razem mając do towarzystwa Formana, zdecydowanie chętniej wdawał się w dyskusję.
Profesor kontestował z determinacją postawę konsumpcyjną, która zakłóca rozumienie dobra i zła, powodując, że człowiek wzmacniając stan posiadania rzeczy, przestaje się troszczyć o niemierzalne wartości umysłu.
W gruncie rzeczy Forman podzielał zdanie profesora. Jako obieżyświat, człowiek czynu, obecny na wiecach i zgromadzeniach, w większym stopniu za granicą, aniżeli w kraju, wyrażał swoje niezadowolenie w sposób bardziej radykalny, aż do napastliwości i żądania, aby ci, do których przemawia, obudzili się z letargu, w jaki wprowadza współczesnego człowieka ten neoliberalny proces bogacenia się za wszelką cenę jednych przeciw ubożeniu pozostałych.
- Nienawidzę tego świata, którego rozwój opiera się na zależności jednych od drugich, świata, który toleruje nierównomierny podział dóbr, który opiera się na dogmacie wolności do bogacenia się i czerpania stąd przyjemności.
Profesor, który był wielkim adoratorem Fromma, nie mógł nie zauważyć, że to jego mistrz właśnie z uporem wykazywał upadek hedonistycznej cywilizacji fałszywego szczęścia, które nie dość, że nie uszczęśliwia ludzkości, lecz doprowadza do frustracji, tworzy zarzewia konfliktów, albowiem postęp dla konsumpcji nie wzbogaca człowieka, lecz upadla.
Adam nazwał siebie Wielkim Utopistą, albowiem jego myśli, aczkolwiek śmiałe i zmierzające do spowolnienia postępu, jaki niesie drapieżna neoliberalna cywilizacja, nie są w stanie poruszyć umysłów tych, którzy uwikłani w walkę o kolejne mierzalne dobra, nie mogą i nie chcą się wyrzec posiadania. Co najwyżej zdoła przyciągnąć do siebie jakiś niewielki procent dusz, które stanowić mogą zaledwie jakąś zauroczoną pomysłem sektę, sektę odrzucaną, bądź też ignorowaną przez ogół.
Forman i profesor, choć występujący z dwóch charakterologicznie odmiennych pozycji (Forman był radykałem; profesor zwolennikiem ewolucyjnych zmian w świadomości człowieka) zjednoczyli się w akceptacji działań podejmowanych przez Adama.
- Jeśli tworzy pan środowisko alternatywne, krytyczne wobec rzeczywistości, to ten przyczółek może wydać na świat rewolucję – zapewniał Forman.
- Jeśli zdołał pan, panie Adamie skupić wokół siebie ludzi, którzy różnią się w podglądach, lecz trzymają z sobą, gdy chodzi o pewne podstawowe idee, to taka praca u podstaw zachęci innych do podobnego działania, i w końcu działania te się połączą i sprzęgną z sobą – dowodził profesor.
- To piękne i zachęcające, co panowie mówią – mówił Adam – lecz czy nie dostrzegają panowie tego, że to, co zamierzam zrobić wypływa stąd, że wybrałem się na wewnętrzną emigrację, będąc skończenie przegranym człowiekiem. Czy działania kogoś, kto obiektywnie przegrał swoje życie, mogą się stać inspiracją dla poczynań innych ludzi? Czy nie zauważacie panowie tego, że tak jak tu siedzimy i rozmawiamy w tym, lub nawet szerszym gronie, nie jesteśmy podobni hobbystom zajmującym się na ten przykład hodowlą gołębi?
- Od czegoś trzeba zacząć – skwitował profesor.

14 stycznia 2012

Przestępca


Radca Krach przysiadł się do mecenasa Szydełki już po zamknięciu kawiarenki. Ten zdawał właśnie relację z urzędowych czynności, jakich wymagała rejestracja stowarzyszenia. Wszystko gotowe i w najlepszym porządku, trzeba czekać.
- Mecenasie – rzekł Krach – czyżbyś nie spostrzegł, jakie konsekwencje niesie z sobą wczorajszy wyrok?
Szydełko, upity kawą i rozmową z Adamem, podniósł z rezygnacją i niezrozumieniem wzrok na przyjaciela.
-Wszak w stanie wojennym wzięli cię w kamasze – zakrzyknął radca.
- I cóż z tego wynika?
- Wynika z tego faktu to, iż będąc pod rozkazami zbrojnej grupy przestępczej, zasługujesz na sprawiedliwy rachunek historii. Przestępcą jesteś i tyle.
Szydełko otworzył szerzej oczy, pokiwał głową, uśmiechnął się, choć w tym uśmiechu była jakaś gorycz i ironia zarazem.
- Owszem radco, posługując się filozofią najjaśniejszego sądu, jestem nim w istocie, albowiem hierarchia podległości wobec naczelnego wodza, jak się okazuje szefa przestępczego związku zbrojnego, nie zwalnia od odpowiedzialności.
- Z uzasadnienia tego wyroku – kontynuował radca Krach – wynika niezbicie, że każde poprzednie władze przestępczymi były, nie wykluczając marszałka Piłsudskiego, który stał na czele grupy zbrojnej. Wobec powyższego, aby ból ten w oczekiwaniu na zasłużoną karę zagłuszyć, wypijmy po kielichu.

12 stycznia 2012

W przerwie


Nie odpowiedziałaś. Nawet nie wiem, czy czytałaś to, co ostatnim razem napisałem. Zdaje się, że pisałem coś o nadawaniu sensu miejscu, gdzie jestem. Człowiek nazywa zwierzęta, rośliny; nazywa przedmioty, a ja próbuję nadawać temu wszystkiemu sens. To niemądre, ale zawsze starałem się nadawać sen, gdziekolwiek bym nie był, cokolwiek bym nie robił. Wobec tego donoszę ci, że jestem właśnie w trakcie nadawania sensu. Czy zastanawiałaś się, dlaczego trzeba nadawać sens i jeszcze raz, od nowa. Tak jakby bez tego świat był bezsensowny …
Świat, jak świat, ale ja … moje życie jest w stanie intelektualnej agonii. Po kolei przegrywam to, co było do przegrania. Odczuwam taką piękną zbędność istnienia.
Wchodziłaś kiedyś z dworu do wypełnionej ludźmi sali, sali huczącej od głośnej muzyki, rozedrganej od panoszących się w środku dźwięków, zachlapanej feerią ruchomych barw rozstrzeliwanych po ścianach, suficie, tańczącymi jak w ekstazie ludźmi, głuchymi, a reagującymi na każde energiczniejsze tąpnięcie rytmicznych wystrzałów, jazgot gardeł z drżących membran głośników? Czuję się tak jakbym co chwila otwierał drzwi do tego dźwiękogrzmotu i za każdym razem boli mnie przy tym głowa. Powoli tracę orientację, zmysły przestają reagować i stać mnie zaledwie na naciśnięcie klamki, aby móc się wydostać na zewnątrz.

11 stycznia 2012

Od skrzyneczki do Pomocnej dłoni


Od słowa do słowa, słowo ciałem się stawało. Nie na darmo z nowego roku świtaniem wpadł był do kawiarni profesor, gość nader rzadki z racji uczelnianych zajęć. Sprawdziło się też, że nieobecny ciałem, duchem swym potrafił zjednywać ludzi i czynił to wykorzystując tak autorytet swój, jak i też mowę zwięzłą, dosadną, a przekonywującą. Skoro więc o skrzyneczce na datki wspomniał, to przecież że nie dosłownie myślał o tym, co mu w głowie grało, lecz idea jego biegła ponad i dalej, ku stworzeniu społecznego ciała, które mogłoby z kawiarnianego koleżeństwa wychodzić z szczytnymi celami naprzeciw społeczności rozumianej szerzej.
Już nazajutrz po wizycie w kawiarence Adam otrzymał telefon od profesora w sprawie stowarzyszenia. Słów kilka o zasadności; następnych parę o zapatrywaniach Adama. Nie można było być przeciw, zwłaszcza że profesor uruchomił radcę Kracha jako autora statutu. I wydawałoby się, że radca Krach, na niedobór urzędowych obowiązków nie narzekający, uczyni jakiś wybieg, aby uciec od dodatkowych zadań, lecz ten, już po tygodniu oświadczył Adamowi, że protokoły, listy i statut gotowe są; potrzeba tylko ogłosić dzień założycielskiego zebrania i w szerszym gronie odnieść się do paragrafów, tudzież władze wybrać, które już dalej procedurę poprowadzą.
Rozpuszczono więc wici, albowiem prawnym obowiązkiem było zgromadzić przynajmniej piętnastu zapaleńców, którzy na liście założycielskiej by się znaleźli.
Na środę punkt siedemnasta oznaczono termin i sala kawiarniana, pozostająca na prośbę Adama w „dziadowskich” dekoracjach poczęła w szwach pękać. Wiadomo było, że protokolantem redaktor Pokorski będzie wyznaczony, na co się bez ceregieli zgodził, laptopa wyjął i jął pisać szybko a nieprzerwanie. Inżynier Bek z małżonką, radca Krach z połowicą, podobnież mecenas Szydełko z piękniejszą połową związku swego, samotny doktor Koteńko, reżyserka Zofia z bibliotekarką ze szkoły (ta wzroku nie mogła odpuścić od doktora subtelnej postaci), siedmioro młodzieży, tych zuchów-aktorów … obliczył redaktor – ze mną będzie sztuk siedemnaście – uśmiechnął się radośnie – starsza pani  z siostrą własną i zakonną w jednym, Milska z wygadaną Makowską, Edward ze strażnikiem, pani Krysia, co dwoiła się i troiła, aby ciasto podzielić, aby dla wszystkich starczyło, pan profesor ze studentem, na ostatnią chwilę przybyli, Adam, Maria i staruszek ogrodnik.
- Dwadzieścia siedem dotąd mamy – rzekł dostojnie redaktor Pokorski, lecz zanim do wydruku lista poszła, wszedł literat z dwiema kobietami, które jednoczenia matkami były dwu niewiast-aktoreczek.
- Trzydzieści – oznajmił redaktor.
Wydrukowano listę, puszczono w ruch do podpisu i zaczęła się dyskusja nad statutowym działaniem. Z rozmów wynikły priorytety, z którymi się zgodzono bez przeciągania czasu. Wyszło na to, że stowarzyszenie zajmować się będzie wspieraniem ubogiej młodzieży i dzieci, ukulturalnianiem, organizowaniem czasu dla ludzi w słusznym wieku oraz działalnością na rzecz wychowanków domu dziecka, czemu z radością przyklasnęła Maria i jedna z owych matek, zawodowo pielęgniarka w domu dziecka. Kiedy więc merytoryczny dyskurs się zakończył, zaczęto się spierać o nazwę, co okazało się dłuższym niż myślano przedsięwzięciem. W końcu wybrano zasugerowaną przez żonę inżyniera Beka, pospolitą, acz wielce dosadną nazwę „Pomocna dłoń”, co znaczną większością głosów przegłosowano.
Nie było natomiast wątpliwości co do wyboru przewodniczącego stowarzyszenia, skoro Adam taktownie zrezygnował, aby nie być postrzegany jako ten, co jakiś skryty swój interes w powołaniu organizacji chowa. Bez głosu sprzeciwu pani Zofia Nowak, emerytowana nauczycielka i reżyserka w jednym została szefową organizacji. Zastępstwo przypadło w udziale mecenasowi Szydełce, skarbnikiem został inżynier Bek, sekretarzem – redaktor Pokorski. W zarządzie zasiedli także Maria i student Wójcicki.
Kiedy radca Krach po społu z mecenasem Szydełko objaśniali dalsze formalne losy inicjatywy, Adam z panią Krysią wnieśli butelczyny musującego wina, które następnie Adam otworzył, do kielichów nalał, pani Krysia rozniosła je po sali i koniec końców toast wznosząc ku powodzeniu idei szczytnych radca Krach z profesorem skłonili pozostałych do opróżnienia kielichów, co też z satysfakcją uczynili.

10 stycznia 2012

Imbirowy piwny grzaniec


Doktor Koteńko wybrał dzisiaj zapiecek, odstawiwszy krzesło o krok od stołu, przysuwając je do ciepłych, białych kafli.
- Piwo najlepsze, grzane z imbirem, doktorze – zawyrokował radca Krach - dziś postawię w nagrodę za dzielną kwestę.
- Chrześniaczka prosiła, nie mogłem odmówić.
- Bo też i pan doktor nikomu nie odmawia – wtrąciła Makowska, właścicielka stoiska z warzywami – mogę się przysiąść?
Przysiadłaby się i bez pozwolenia, bo i też energiczną była, a na jej głowie był cały plac targowy z sześćdziesięcioma budkami. I dawała sobie radę jako przedstawicielka handlujących. Dawała sobie radę i z podatkami, i w negocjacjach z miastem, i w planach rozmaitych dotyczący warunków prowadzenia handlu; pilnowała też ochroniarzy pracę. Dla siebie również grzane piwo z imbirem, ze spirytusową wkładką zamówiła.
- Zawód taki, powołanie, nieprawdaż? – ku siedzącej trójce, nieodłączny niemal towarzysz radcy, mecenas Szydełko przemówił i też się przysiadł z filiżanką czarnej kawy w ręce.
- Opowiada pan, pan doktor zdaje się dawno już przekroczył średnią przyzwoitości w powiecie – obruszyła się Makowska – Temu nadwyrężaniu sił trzeba by raz na zawsze położyć kres. Ile to wytrzymać można?
- I kto to powiada?  – zripostował mecenas Szydełko – ta, która jak, za przeproszeniem szefowa mafii rządzi całym kwiatem naszej prywatnej, handlowej inicjatywy.
- Toż ktoś musi gębę rozdziawić, kiedy innych nie słuchają.
- Oj wiem coś o tym – radca Krach, który niejednokrotnie stawał po stronie rajców miejskich oko w oko z nie dającą się zbyć byle kompromisem tubą miejskiego handlu, pokiwał ze zrozumieniem głową.
W tym miejscu pomiędzy radcą Krachem a Makowską toczyła się rozmowa na temat ogrodzenia handlowych stoisk, a ściślej zaczętych negocjacji w kwestii obniżenia przez miasto opłat w zamian za zaangażowanie przez przedsiębiorców środków finansowych potrzebnych do pokrycia kosztów ogrodzenia. Wiadomo, że miejska kasa nie śmierdzi groszem, bo to remonty ulic, oświata, czy budujący się basen miejski pochłaniają znaczne kwoty, a perspektywa kolejnych kredytów zdaje się być oczywista, nie mniej jednak to mieszkańcy miasta na ogrodzeniu zyskają, bo przez to i porządek większy, i cieplej w jesienne słoty i śnieżne zimy będzie na targowym placu, gdzie dzisiaj, choć pełne nad budkami jest zadaszenie, to wiatr podwiewa i między stoiskami złośliwie świszczy.
Maria przyniosła piwo i raptem tak wszyscy, dodawszy Marię w piątkę spojrzeli po sobie, dostrzegając czerwone serduszka przypięte na garderobie. Zatem każdy z nich coś do puszki rzucił.
- A pan się nie obawia, doktorze Koteńko, z tym serduszkiem na wierzchu tak się pokazywać? – filozoficznie zaczął radca Krach – Z jednej strony czerwoną pieczątkę pan na recepcie przystawia, budząc pana ministra od zdrowia zakłopotanie; z drugiej pomocy szatanowi nie odmawiasz, z czego z kolei wspomniany minister może być zadowolony.
- A bo to i w obu sprawach za słuszną sprawą stoję – odparł z przekonaniem doktor Koteńko.
- Oj namierzą cię czwartacy republikanie i kiedy władzę posiędą, marno widzę twoją przyszłość, doktorze.
- A mnie to zwisa i powiewa – krzyknęła niemal sprzedawczyni warzyw – skąpiradła, zazdrośniki i nieudaczniki w jednym. Wystarczy spojrzeć na ich gęby wykręcone od frazesów, oczka wypłoszone, opustoszałe z mózgowia czaszki.
- Zastanawiam się nad tym – westchnął mecenas Szydełko – czy oni zawsze tak dla zasady, dla wyróżnienia, za własne klęski w innych ciskają gromy, czy może naprawdę rozmiękczone mózgi mają?
- A mnie tam chrześnica powiedziała beznamiętnie: kto nie chce, niech nie daje, niech sobie kurczaka zafunduje, albo innym zbieraczom złotówkę w dłoń wciśnie. Niech sobie idzie z Bogiem a nam nie przeszkadza – wtrącił doktor Koteńko.
- Upodliło nam się życie – rzekł Krach i pociągnął z kufla łyk grzańca – tu cię złodziejem nazwią, żeś wyrywny, popularny i potrafisz do siebie ludzi przekonać; tam, gdzie życzysz sobie wykonywać swój obowiązek, dokładają ci papierkowej roboty i kryminałem straszą.
- I co, nie ustąpicie? – zapytała Makowska Koteńki.
- Jakże ustąpić mamy? My od leczenia właśnie.
- A ministra od zdrowia słowo, to nic? – roześmiał się radca Krach – tak pięknie się ostatnio wypowiada o kompromisie.
- Radcuniu miły – wyręczyła z odpowiedzi Koteńkę Makowska – pan by uwierzył tej kreaturze, co poglądy swoje za stołki kupuje i zmienia?
- O, gdyby między nami w tych naszych urzędniczych sprawach tak wielka jedność myśli panowała – westchnął radca Krach – a pewnie, że nie uwierzyłbym w słowa ministra od siedmiu boleści. Prędzej bym się ze wstydu zapadł, choć w profesji mojej lawirować też trzeba, lecz do jakiegoś progu przyzwoitości.
- A ja się zastanawiam panowie – mecenas Szydełko z przeproszeniem ujął dłoń kobiety – ja się zastanawiam nad tym, jak w ogóle można było puszczać w bieg tak marne przepisy. Czytałem przecież i tych punktów spornych jest więcej niż parę.
- Mecenasie – zaczął Krach – na przepisach znany się jednako, lecz pan, pewnie z racji wieku, nie masz pan, dobrodzieju politycznego zmysłu. Głównie tam o oszczędności chodzi, nic więcej. Żeby w państwowej kasie zostało, żeby ludzie, którzy i tak lek wykupią, bo na samobójczy odruch niewielu się decyduje, położyli do wspólnego garnca. A jeśli pacjent się dołoży, to czemu nie ma się lekarz dołożyć, wszak rykoszetem ustawa nie trafia w biedaków.
Doktor Koteńko na te słowa spuścił wzrok i swoim zwyczajem zamilkł na dłużej.
- Oszczędności miały być, szanowny mecenasie, a tu sprawa się ryła.
- Oj wiem coś o tym. Na szkołach też się oszczędza. Mam w rodzinie nauczyciela. A tam jeszcze samorządy swoje dokładają – wtrąciła Makowska.
- Prztyczek do mojego urzędu. Wiem to – roześmiał się Krach – no cóż, prawda taka, że pieniędzy nie starcza. Póki co u nas w mieście klęski nie będzie, choć przędziemy marniej niż przed rokiem.
- Ale ja nie rozumiem jednej rzeczy – rzuciła rękawicę buntu sprzedawczyni warzyw – Jeśli mamy ten trzyprocentowy wzrost gospodarczy, to na moje piękne oczy, czy nie powinniśmy mieć w kieszeni o ten ułamek dochodu więcej? A jak jest? Gdzie idą te pieniądze, skoro mniej i mniej każdego roku.
- Co gorsza, droga pani – wtrącił mecenas Szydełko – jeśli kto ma mieć mnie, to ten, co i tak ma mało. A to ośrodek dla niewidomych, a to adopcyjne, to znów emeryci, bo to oni w największym stopniu z leków korzystają. Czemu tak się dzieje?
- Odpowiedź jest prosta, mecenasie – odparł Krach – skoro ma się władzę niemal absolutną, skoro opozycja głupieje i po szyję babra się w błocie (by nie powiedzieć dosadniej w czym jeszcze), można robić, co się chce i mieć wszystko w głębokim poważaniu, bo i tak następnym razem ze strachu przed brudzińszczyzną zagłosują. W taki sposób koło się zamyka.
- Cyniczna ta refleksja – westchnął mecenas Szydełko.
- I będzie taką, dopóki ludzie przestaną przymykać oczy, nie chcąc widzieć spraw jak się naprawdę mają.
- A może wygodnie im nie widzieć tego???