CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 listopada 2017

GŁÓWNIE O MIŁOŚCI

„W takiej chwili bowiem, gdy ojciec nagle wyjeżdżał na dziesięć dni i wychodził z gabinetu w skórzanym płaszczu, z granatową walizeczką, Rużenka i Gini, chociaż z sobą prawie nie rozmawiają, zgodnie odczuwali, że się jego boją”.
I będzie tak jeszcze dwukrotnie, w krótkim odstępie czasu: Rużenka i Gini prawie nigdy z sobą nie rozmawiają.
Powtórzenia u Fuksa, ten paralelizm leksykalny, jakim się posługuje, ta jego wnikliwa i świadomie podjęta decyzja o wtłoczeniu w nurt narracji tej akurat figury retorycznej, którą zdobi swoje stylizowane teksty, każe czytelnikowi zatrzymać się na przystanku słów i zastanowić się, dlaczego akurat w tym miejscu ma ten „odpoczynek” szczególne znaczenie. A ma.
I czuje się człowiek wtedy tak, jakby przypominano mu raz za razem: „pamiętaj, zjedz drugie śniadanie”, „a nie zapomnij zadzwonić”, „no, weźże z sobą parasolkę”.
Chociaż byłem w bibliotece, biorę z sobą „Wariacje…”. Będę je teraz czytał inaczej, po kawałeczku, tak jak je się wyśmienite ciasteczko, którego smak chciałoby się zachować jak najdłużej.
Co tu gadać, jestem w Fuksie zakochany. Można? Można.
Nie tylko w niewieście mądrej a urodziwej, nie tylko w jej oczach blasku, a w tym, jak i o czym autor nam opowiada.
A miłość całe mnóstwo ma znaczeń. Zakochuje się człowiek w krajobrazie, w ogniu, co żarliwie w kominku płonie, w nocy zimowej, skrzypiącej śniegiem pod butami, w rumianej albo srebrzystej twarzy Celestynki, co drogowskazem jest dla podróżników, w letnim, łaskoczącym opróżnione ze snu oczy poranku, w przedpołudniowym powietrza drganiu, w muzyce, która uszy zatyka na wszelkie inne dźwięki, w szczebiocie pszczół tańczących nad lipowym nektarem, w olejowym lub akwarelowym płótnie zawieszonym na wysokości oczu w sali z obrazami wszystkich kolorów świata, w parce synogarlic dziobiących słonecznikowe nasienie i w tej parze staruszków, która w jakże niedaleką podróż się udaje, codziennie o czwartej po południu. 
Miłość to całkiem przyjemne uczucie w przeciwieństwie do zimnej nienawiści, która podobno jest wobec tej pierwszej wyrodną siostrą. Co to się porobiło na tym świecie, że obie panny, choć z jednego uczuć ludzkich wyszły łona, tak bardzo potrafią różnić się od siebie. Jedna Aliną, druga Balladyną.
A bywa i tak, że miłość w nienawiść przemienić się może. Straszne!
I straszne jest też to, że kiedy ma się drzwi otwarte, to ta mściwa, dla której szacunku za grosz, też wejść potrafi nieproszona. Trzeba uważać, ale drzwi, mimo wszystko, nie zamykać.

[28.11.2107, „Dobrzelin”]

OBRAZKI Z PODRÓŻY (3) BARCELONA

Nie dość, że Barcelona,.ale Barcelona w dniu 1 listopada 2017 roku. Ciepło, słonecznie, przytulnie i uroczo. Kto wie, czy ze wszystkich odwiedzanych przeze mnie wielkich metropolii stolica Katalonii nie jest najpiękniejsza, bo że najczyściejsza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

1. po prawej blok na pięknie położonym osiedli, gdzie "przeprowadzałem" młodą parę z Paryża.

2. Typowa ulica w Barcelonie.

3. Inne osiedle.


4. Na wewnątrzmiejskiej autostradzie.

5. Widoczek na Morze Śródziemne.

6. Mały Katalończyk.

7. Całkiem blisko nabrzeża.

8. Przepisowo zaparkowany mój samochodzik.

9. Palmy niemal wszędzie.

10. Już jesień.

11. Ot, kawałek nowoczesnej, barcelońskiej architektury.

12. Jedno z miejsc na nadbrzeżnym pasażu, gdzie można zrzucić parę zbędnych kilogramów.

[w dniu 28.11.2017, "Dobrzelin"]

27 listopada 2017

BANICJA (rob. tytuł) - 1.

Scena 1.
Z lotu ptaka krajobraz zniszczeń po gwałtownej wichurze, jaka przeszła nad lasem w górach. Widokowi połamanych drzew, nierzadko wyrwanych przez żywioł z korzeniami towarzyszy dźwięk furczących śmigieł helikoptera. 
Maszyna wzbija się do góry wprost na oślepiające słońce. Dokuczliwy, jaskrawy blask wypełnia całą powierzchnię ekranu. Pojawia się tytuł.
Scena 2.
W dalszym ciągu widok z góry zniszczonego lasu; tym razem jest to obraz nieruchomy, z jednego miejsca. Słychać mechaniczne piły. W oddali dym wydobywający się gdzieś z leśnej polany. Dym gęstnieje, przeistacza się w szarą mgłę, ta z kolei w gwałtowną śnieżycę. Po lewej i prawej stronie ciemniejącego obrazu przykuwają uwagę widza poprzeczne i pionowe rozbłyski, które w pewnym momencie gasną. Kilkusekundowa czerń. W czasie trwania tej zmienności obrazów pojawiają się napisy; ostatni przed całkowitym zaciemnieniem.
Scena 3.
Z czerni obrazu wyłania się leśny, drewniany domek, z którego dwóch frontowych okien wypełza rumiane, rozedrgane światło. Słychać odgłosy szybkich szeleszczących kroków. Pojawia się szybko idąca, tyłem do kamery, postać mężczyzny, torująca sobie drogę srebrzystym światłem latarki. To Redakcyjny Kierowca. Otwiera z łoskotem drzwi od domu. Obraz rozjaśnia się nagle. Wokół piecyka stojącego na trzech wygiętych nóżkach rozlokowały się cztery postaci. Siedzą na ciemnych, może mahoniowych krzesłach. Od piecyka bucha żar. Stalowa rura odprowadzająca pod kątem nagrzane powietrze do komina jest niemal czerwona. Podobnie żeliwny blat pieca. Po prawej stronie, przy bliższym drzwiom oknie stoi stół, na którym w dużym nieporządku stoją naczynia kuchenne, jakieś jedzenie, butelki i szklanki. Siedzący wokół pieca umieszczonego niemal pośrodku izby przerywają rozmowę. Ubrani są „po roboczemu”; z oparć krzeseł zwisają ciepłe, wełniane kurtki lub kufajki. Przybywający mężczyzna z trzaskiem zamyka drzwi i podchodzi do siedzących w izbie.
Scena 4.
Sceneria, jak wyżej.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Nie dość, że nas zasypało i nie ma prądu, to jeszcze telefon nie działa. Panowie, przecież tak nie można!
STAN (patrzy na mężczyznę ironicznie)
Co nie można? Tu w lesie w ogóle słaby zasięg, a co dopiero po takiej burzy.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Panowie, wypadałoby przynajmniej dać komu znać, że tu jesteśmy, skoro drogi zasypane.
ZWOLNIONY WARUNKOWO
To najlepiej wleź pan na drzewo i krzycz. Może usłyszą.
STARY PILARZ
A gdzieś pan zostawił kobietę w taki ziąb?
REDAKCYJNY KIEROWCA
Poszła na wzgórze gdzie te powalone sosny poszukać właśnie zasięgu.
STARY PILARZ
Niedobrze puszczać ją samą. Nic nie wskóra. Nadajnik musi być uszkodzony.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Orientują się panowie, jak długo to może potrwać?
SAMOTNY
W taki mróz, jak wpadnie w zaspę, daję jej godzinę na przeżycie.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Coś pan, coś pan! Pytam o to, jak długo potrwa usunięcie awarii.
SAMOTNY
Słyszycie? Mamy to wiedzieć. Ekscelencja niech sobie weźmie jeden z tych dwóch stołków i siądzie przy nas, bo stojąc kuprem do drzwi, przewieje go na amen. Skoczę po nią.
SAMOTNY wstaje, nawleka na siebie kurtkę, kieruje się w stronę drzwi, wychodzi. REDAKCYJNY KIEROWCA niechętnie chwyta taboret i ustawia go jak najbliżej źródła ciepła.
STAN
Wybaczy pan, ale sądzę, że nieprędko się państwo stąd wydostaną.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Ale jak to, panowie, święta za pasem, a my mamy tu gnić i czekać, aż nas odśnieżą i pozwolą nam zjechać do miasta. Jeśli nawet tych świąt nie uważacie, to mimo wszystko powinno was ciągnąć do domu.
ZWOLNIONY WARUNKOWO
O tak, ciągnie nas do domu. Nie widzi pan, jak się wyrywamy. Kobiety na nas czekają, panie redakcyjny.
Wątły śmiech roznosi się po izbie. STAN próbuje zachować powagę.
STAN
Dobry człowieku, my w czwórkę nie zjeżdżamy do domów. Spędzamy święta tutaj, przy wiatrołomach.
REDAKCYJNY KIEROWCA
A kto to pracuje w święta? Sumienia nie macie? Dla zarobku?
ZWOLNIONY WARUNKOWO
Nie inaczej, dla zarobku. Gdybyś pan spojrzał się za siebie, to za tymi łóżkami ujrzałbyś pan wypełnioną prowiantem na cały miesiąc szafę, a i to nie wszystko, bo w komórce mrożone, wędzone przez nas kiełbasy i sklepowe kurczaki.
STARY PILARZ
I samogon od dziadka Pasiecznego, zapomniałeś?
ZWOLNIONY WARUNKOWO
…i samogon.
STARY PILARZ
Takiego samogonu z żyta, panie, nigdyś pan nie pił. Głowa nie boli, a wiele nie wypijesz, bo powołując się na swoją własną degustację ma chyba z siedemdziesiąt procentów.
REDAKCYJNY KIEROWCA
Ale ja, panowie, muszę być przed świętami w domu.
ZWOLNIONY WARUNKOWO
To na co pan czekasz? Uruchamiaj pan swoją gablotę i jazda.
Kamera zbliża się teraz do piecyka i skupia na jego purpurowiejącym, żeliwnym blacie. Rozmowa trwa, lecz zakłóca ją syczenie ognia. Przeskok kamery w stronę otwierających się drzwi, w ich progach ukazują się SAMOTNY i KOBIETA.
(...)

[pisane w dniu 27.11.2107, "Dobrzelin"]

26 listopada 2017

"ANDRZEJKI"

- Z trzech istniejących jeszcze garniturów pozostały dwa, które pasują. Pamiętają one moje niesłuszne, dokonane czasy. Właściwie to zależało mi na spodniach od garnituru i ewentualnie kamizelce. Z garnituru najbardziej lubię kamizelkę, spodnie mniej, a marynarkę tak samo, jak krawat, czyli miłości wielkiej do niej nie odczuwam. Okazało się, że córka zafundowała mi koszulę i wełnianą kamizelkę, inną niż te, które skrywa od zewnątrz marynarka. Decyzja jest prosta i oczywista - w nowym lepiej wyglądam (subiektywizm z kolei podpowiada mi, że w ogóle nie wyglądam), spodnie od garnituru mogą być.
- „Andrzejki” odbywają się w sobotę, dwudziestego piątego w jednym z hoteli pobliskiego miasta. Przeciągną się przez północ i skończą dla mnie (dla nas) przed drugą w nocy. Termin był uzgodniony, a jego realizacja zależała od tego, czy zdążę powrócić z trasy do soboty. Zdążyłem.
- Dziewczyna, a właściwie dzisiaj kobieta z mojej klasy (wiem, miałem wymazać z pamięci, nie wracać do niesłusznych moich czasów) ma lat trzydzieści pięć. Zmieniła się bardzo niewiele i w wyglądzie, i w zachowaniu. Żywa, dusza towarzystwa. Mija pół godziny zanim przypomniałem sobie jej imię. Dagmara. Z nazwiskiem jest jeszcze gorzej. Jej mąż, starszy od niej o dwa lata absolwent tej samej szkoły, przypomina mi panieńskie nazwisko swojej żony. Są jeszcze dwie osoby, które pamiętam ze szkoły.
- Siedzę obok młodej kobiety dwa razy lżejszej ode mnie. Przyszła na imprezę sama i… je, bez przerwy je. Trzy godziny jedzenia, mieszania potraw: zupy, mięso, warzywa, słodkie, słodko-kwaśne, owoce, napoje ciepłe i zimne… i jeszcze raz, ewentualnie w innej kolejności. Cały czas sobie dokłada, a jedzenia jest sporo, więcej niż sporo. Początkowo zerkam ukradkiem jak je i zastanawiam się ile ma żołądków oraz gdzie się one mieszczą. A niech je, niech je, skoro głodna, co mam jej żałować. Po jakimś czasie przestaję ją obserwować, bo jestem bliski torsji. Mój żołądek też jest zdziwiony i zaczyna protestować.
- Stałem się obserwatorem tanecznej zabawy. Dwie obce pary imponują mi swobodą z jaką poruszają swymi ciałami w rytm muzyki. Dochodzę do wniosku, że te dwie pary mają już doświadczenie w tańczeniu z sobą i stąd pewnie ten znakomity efekt.
- Co dzisiaj kobiety noszą na głowie? Oczywiście włosy, ale jakie? W jaki sposób uformowane? Sporządzam w myślach tabelkę… takie zestawienie porównawcze.
Są zatem włosy z przodu i z tyłu w nieładzie, z przodu i z tyłu w nieładzie plus koczek w centralnej części czaszki, długie, opadające luźno na ramiona, z wysokim czołem, symetrycznym i niesymetrycznym przedziałkiem. Te włosy, które opadają na ramiona mogą być rozrzedzone nożyczkami fryzjera, mogą spływać  po karczku spiralnymi lokami, mogą też tworzyć spłaszczony ogonek jak u bobra. Są również długie włosy przycięte na jeża Kleofasa oraz spoczywające na głowie w kształcie żółwika, nastroszonego więcej lub mniej, wykończonego mniej lub bardziej starannie. Bywają też włosy przycięte króciutko, odsłaniające karczek - jest to tak zwane „uczesanie pod szafot”, aby kat nie musiał trudzić się odsłanianiem szyi delikwentki, której głowę za chwilę oddzieli od korpusu ciała. Bywają też fryzury skropione sprejem albo takie całkiem porozpraszane po skroni, uszach a nawet po policzkach. Włosy mają też wszystkie odcienie jasności, od powleczonej złotem lub srebrem, po kremowe, sinostalowe lub wręcz mysie. Ciemne włosy bywają kruczoczarne albo dotknięte silnym mahoniem lub brązem. Ciekawe, że brwi i rzęsy (też włosy) nawet u blondynek najczęściej są naturalnie czarne, albo doświadczone jeszcze bardziej intensywnym czarnym tuszem. Udało mi się również spostrzec parę oczu w prześlicznych antyramach, znaczy się miałem na myśli ich „oprawę”.
- Nie było źle, a mówiąc szczerze, było miło, przyjemnie i smacznie.

[pisane w dniu 26.11.2017, "Dobrzelin"]

25 listopada 2017

NIEPORZĄDEK

- Po raz kolejny będzie to nieuporządkowany wpis. „Inwazja słów” drzemie, czekając na realizację pomysłów: tych, które wymagają zakończenia i tych nowych, które już zdążyły zagnieździć się w głowie.
- Czy ktoś uwierzy, że jednym z powodów opóźnień jest ból opuszka palca wskazującego prawej dłoni, a że pisuję dwoma wskazującymi palcami, tedy łatwo obliczyć, że zachowuję jedynie pięćdziesiąt procent klawiaturowej sprawności?
Zaiste szkolna to wymówka.
- Korzystam z tego i słucham Bacha, zwłaszcza jego kantat, którym w kawiarence mam zamiar poświęcić trochę miejsca. Kantaty szczególnie przystają do listopadowo-grudniowych wieczorów i poranków; także barokowe opery - będzie również o nich.
- Prawdę powiedziawszy, oczekując na przerwanie drzemki słów inwazji, chciałem sobie pofolgować, przytaczając trzy anegdoty z tak zwanego życia oraz popełnić dłuższy tekst o historii. Jednakowoż nieco przeraża mnie rozwlekłość przedstawienia (w zamysłach) mojego specyficznego „podejścia” do historii, odkładam tę harówkę na później, kiedy będę bardziej wyspany, a i moje odczucie chłodu nie będzie tak silne jak obecnie; czuję jak moje ciało domaga się ogrzania, inaczej naziębienie mnie nie minie. 
- Siostra sprawiła mi niespodziankę. Dostałem „Wariacje na najniższej strunie” Fuksa i w ten sposób musiał kolejny raz wypożyczać tej książki z biblioteki.
- W mojej internetowej telewizji wyświetliłem sobie „Człowieka z M2” z Igą Cembrzyńską i Wiesławem Michnikowskim. Fabularny film krótkometrażowy o urojonej zdradzie. W latach sześćdziesiątych, a także na początku siedemdziesiątych powstało sporo krótkometrażowych filmów ze znakomitą obsadą aktorską. Gatunek ten wprawdzie nie zanikł, ale umarł bezpowrotnie klimat tamtych filmów.
- Spoglądam co jakiś czas w okno, a tu jesień, liść ostatni już spadł. Jesień, deszcz zmył butów Twych ślad. Jesień idzie ku mnie przez park.
- Koty (matka z córką?) czekają na poranną i wieczorną porcję smaczności. Wręcz się jej domagają. Koty to dranie, myślę sobie, potrafią skutecznie wzbudzić pocałunkami miauczenia litość, co z pewnością nie podoba się wielu lokatorom bloku. Niestety nie ma już miejsc w schronisku dla kotów. Poszukiwania nowych właścicieli trwają. Jeśli okażą się bezskuteczne, koty zmarzną zimą, ale przynajmniej nie będą głodne.
- Tymczasem wczoraj minął miesiąc, jak list przyniósł mi listonosz, a dziś tylko nosi liście tu wiatr.
- Fuks już w trzecim akapicie „Wariacji…” pisze tak: „Obrazki na ścianach westchnęły, a wiedeńska babunia wisząca w złotej ramie na ścianie, na chwilę postawiła oczy w słup. Burza! Ileśmy ich już w tym roku przeżyli! Na myśl o monotonnym szumie deszczu, towarzyszącym dalekim cichym grzmotom, całe ciało ogarnął bezwład, a powieki ciążyły, jakby zapaść chciały w sen. Miś pacnął na kanapę i zasypiał rozrzuciwszy ręce i nogi, jak niedźwiedź Muk, gdy się upił w Zameczku Królewny. Subtelna tancerka w szklanej gablotce, która dość niechętnie patrzyła na misia, naburmuszyła się, spuściła oczy i również zaczęła zasypiać, wyglądała jak królewna, którą ukłuł cierń róży, albo Panienka na świętym obrazku. A babunia, chociaż skądinąd misia dość lubiła i nawet podtykała mu słodycze, które wyciągała skądś spod obrazu, nie była zadowolona, że się tak leniwie rozwala, toteż nim zamknęła oczy, szepnęła do śpiącej tancereczki:
- Moja śliczna mała panieneczko! Ma panienka rację, że nie zważa na tego misia. Przecież panienka jest z Miśni, a on tylko z jakiegoś praskiego sklepu z zabawkami. No, a wy - zwróciła się do nas, zebranych w pokoju, wiedeńskim akcentem - wy się idźcie położyć. Przynajmniej będzie w tym domu znowu trochę spokoju.” Co za wyobraźnia!
- A miał być ten wpis nieuporządkowany, ale krótki. Tymczasem oddaję jeszcze głos radosnemu dniowi… uruchamiam wspomnienia…  to, to radosny był dzień, gdy zapewniałaś mnie, że nic nie rozdzieli nas już, że co dzień list będziesz słać do mnie! 
- A chociaż akurat teraz jest cieplej niż jeszcze parę dni temu, to nieuchronnie jest już jesień, liść ostatni już spadł. Popatrz - plaża jak biały kwiat. Zima idzie ku mnie przez park.



[pisane 24 i 25 listopada 2017 roku, "Dobrzelin"]

23 listopada 2017

POSUCHA

Zanim po raz kolejny wyobraźnia uruchomi fikcję, która jest życiem, czy na odwrót, należało stanąć twarzą w obliczu posuchy. Ktoś powie, jakże to posuchy, skoro dżdżysto i deszczowo-wilgotnie, a ja odpowiem, że w rzeczy samej posucha; spróbowałem tylko telewizor włączyć, i co?
Nie żebym uczynił to niezwłocznie, bo trzeba było najpierw załadować kijankę, przewieźć ją to załadowane, dojechać, wyładować, przenieść i zrobić jako taki porządek, sycąc się przy okazji domowym obiadem. Dopiero potem klik i poszperać w programach, aby się przekonać, że posucha, czyli w kolokwialnym języku, co było to i jest, żadnych rewelacji, zaprzyjaźnione inaczej wojska tak jak w okopach się rozsiadły, tak i w nich trwają i ponad barykadą rozrzucają ulotki zachęcające do poddania się, co wiemy, że nigdy nie nastąpi, bo aby do tego doszło, koniecznym warunkiem jest, aby ktoś ustąpił, a ustępuje zazwyczaj mądrzejszy, ba, ale gdzie ich szukać.
Po tym przydługim wstępie stwierdziłem, że po to są internety, aby móc wyłączyć telewizor i tym sposobem natrafiłem na taki oto filmik, którego nie skomentuję, bo sam za siebie mówi.

... i jak?

[pisane w dniu 23.11.2017, Dobrzelin]

21 listopada 2017

MUZYCZNE POCZTÓWKI (4) - KUPLECIKI

Zawinił przypadek.
W poprzednim wpisie użyłem sformułowania "na całej połaci deszcz", co jest oczywiście zapożyczeniem wziętym z tekstu piosenki pana Jeremiego Przybory "Na całej połaci śnieg". Ufam, że będzie mi to wybaczone.
A że nosiłem się z zamiarem umieszczenia na muzycznej pocztówce melodii (i tekstów) z Kabaretu Starszych Panów, przeto zdopingowałem się do przypomnienia nieodżałowanego Wiesława Michnikowskiego.
Na początek moja najulubieńsza piosenka, w której skumulowały się: intrygująca warstwa melodyczna (pan Jerzy Wasowski), genialny, humorystyczny tekst pana Jeremiego Przybory oraz przecudowne wykonanie pana Wiesława. 
Pod muzycznym obrazkiem umieszczę tekst tej piosenki, a to z takiego powodu, aby słuchacz, kimkolwiek by nie był, skonfrontował te wysublimowane, jakże trudne do wyrecytowania  kupletowe pasaże z mistrzowską dykcją pana Wiesława - do polecenia nie tylko początkującym polskim piosenkarzom... a zatem posłuchajmy... "Jeżeli kochać to nie indywidualnie".

i oto tekst piosenki:
Jeżeli kochać, 
Jeżeli kochać...

Jeżeli kochać, to nie indywidualnie, 
Jak się zakochać, to tylko we dwóch. 
Czy platonicznie pragniesz jej, czy już sypialnie, 
Niech w uczuciu wspiera wierny cię druh. 
Bo pojedynczo się z dziewczyną nie upora
Ni dyplomata, ni mędrzec, ni wódz. 
Więc ty drugiego sobie dobierz amatora, 
I wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc. 

I wespół w zespół, wespół w zespół,
By żądz moc móc zmóc. 
I wespół w zespół, wespół w zespół, 
By żądz moc móc zmóc. 

Bo kiedy sam w zmysłów trwasz zawierusze, 
To wszystek czas Ci pochłonie i zdrowie, 
Lecz gdy z oddanym kolegą to tuszę, 
Że tylko w połowie. 

Wniosek:
Jeżeli kochać, 
Jeżeli kochać, 
Jeżeli kochać!

Jeżeli kochać, to dlaczego nie z kolegą?
Dziewczynę wespół uwielbiać jest lżej. 
Co niebezpieczne dla mężczyzny samotnego, 
To z kolegą niebezpiecznym jest mniej. 
Jeżeli kochać, to nie indywidualnie, 
Jak się zakochać, to tylko we dwóch. 
Czy platonicznie pragniesz jej, czy już sypialnie, 
Niech w uczuciu wspiera wierny cię druh.
I wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc. 

I wespół w zespół, wespół w zespół, 
By żądz moc móc zmóc. 
I wespół w zespół, wespół w zespół, 
By żądz moc móc zmóc. 

A kiedy rzuci Cię w szczęścia południe,
Kobieta z pięknym bezdusznym obliczem,
Dla samotnego to cios - aż zadudni,
Dla dwóch zaś, to prztyczek.

Wniosek:
Jeżeli kochać,
Jeżeli kochać,
Jeżeli kochać…

Jeżeli kochać, to nie indywidualnie,
Jak się zakochać, to tylko we dwóch.
Czy platonicznie pragniesz jej czy już sypialnie,
Niech w uczuciu wspiera wierny cię druh.
Bo pojedynczo się z dziewczyną nie upora
Ni dyplomata, ni mędrzec, ni wódz.
Więc ty drugiego sobie dobierz amatora
I wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc.

I wespół w zespół, wespół w zespół, 
By żądz moc móc zmóc. 
I wespół w zespół, wespół w zespół, 
By żądz moc móc zmóc.

Drugi utwór niniejszym dedykuje wszystkim kobietom, które odłożyły na wieczne odpoczywanie do swoich kufrów, szaf i szuflad lalki, którymi bawiły się w dzieciństwie, a jako dorosłe już panie nie dostrzegają tego, że gdzieś tam w kąciku, za parawanem, a może za progiem, po tamtej stronie drzwi wspiera plecami obolałą ścianę... biedny miś, mruczący tę oto piosenkę: "Bez Ciebie".


I na koniec kuplecik, zaśpiewany przez pana  Wiesława, wspomaganego tutaj przez kolejnego nieodżałowanego Mieczysława Czechowicza, najwspanialszego na świecie misia - nie biednego, a Uszatka.
Przyjemnego słuchania.
"Tanie dranie"


(pisane w okolicy Okmian, gmina Chojnów w Polsce, w dniu 21.11.2017 r.)

TRANSPODRÓŻ 26 CIERPLIWOŚĆ NAGRODZONA

strumień 26.
Wreszcie w kraju, nie w chałupie jeszcze, a przy legnickiej autostradzie, w drodze na rozładunek do Leszna, a potem… firma i dom. Jako że rozładunek jutro rano, przeto przepędzam czas przy drogowym internecie, który w Polsce działa najlepiej.
Wyjechałem z Seclin wczoraj po południu pod Frankfurt nad Menem. Skrawek Francji - deszcz, połowa Belgii - deszcz, całe Niemcy - deszcz, wjechałem do kraju - deszcz. Na całej połaci deszcz. Listopad daje o sobie znać.
Do kraju zawsze wraca się z większą motywacją i te tysiąc dwieście kilometrów (z postojem pod Frankfurtem) nic a nic mnie nie zmęczyło. Tylko ten deszcz. Rozpuścić się można.
Po drodze słuchałem France Musique - we Francji i trochę w Belgii. Od Niemiec posucha. To dziwne, ale moje radyjko jakoś nie może w Niemczech odnaleźć klasyki (podobnie jest we Włoszech). Jeżeli już to w Bawarii albo na północy - Hamburg, Brema.
Za Dreznem, jak zwykle, poszukuję czeskich stacji - wreszcie jakiś porządny język. Złapałem katolicki „Proglas” (radio „Contact” łapię dopiero przy granicy, a najlepsze „Vltawa” jest nieobecne tym razem. Ale jeśli ktoś myśli, że „Proglas” przypomina „Radio Maryja”, to w wielkim jest błędzie. Tu nie ma audycji, w której zabierają głos jakieś oszołomy, pomstując na czym świat stoi… na Niemca, Ruskich, Żydów, Tuska, komuchów, Europę i świat cały. Nie wypowiada się w tej katolickiej, czeskiej rozgłośni jakiś ojciec, który uczy radiosłuchaczy, jak uprawiać fizyczną miłość, aby było po bożemu. „Proglass” informuje o najbardziej potrzebujących, kultywuje narodową, regionalną tradycję, puszcza piosenki nie związane z martyrologią, zaprasza do studia ludzi, którzy mają naprawdę coś ciekawego do powiedzenia. Oczywiście przebija się przez te audycja religia katolicka, ale, jak Boga kocham, wolałbym wysupłać z kieszeni parę koron na wspomożenie tego radia, aniżeli wydać złotówkę na… niedopowiedzenie.
No i winienem dokształcić się z czeskiego.
Czeka mnie zadanie, którego nie znoszę, czyli spakować się, stwierdzając przy okazji, że po raz kolejny wziąłem z sobą za dużo ciuchów, a nawet jedzenia, i że kupiłem dwa chleby niepotrzebnie, i że gazowana woda została mi jeszcze z kraju, od wyjazdu nie ruszana, i w ogóle jak ja się z tym wszystkim uporam, czy moja „kijanka” pomieści to wszystko.
Się okaże.

(pisane w okolicy Okmian, gmina Chojnów w Polsce, w dniu 21.11.2017 r.)

20 listopada 2017

TRANSPODRÓŻ 25 CIERPLIWOŚĆ

strumień 25.

Najgorzej jest wtedy, gdy czekasz na jakąkolwiek wiadomość o kolejnej trasie, czekasz długo, zbyt długo; a jeszcze gorzej (tak jakby od najgorzej mogło być jeszcze gorzej) jest, kiedy zbliżasz się, choćby w myślach, do powrotu do kraju. 
A przecież mnie tam widzą na GPS-ie, że jestem i czekam, wciśnięty w sam koniuszek strefy ekonomicznej; dalej już nie ma nic, same pola, nieużytki, dosłownie nic. Może czekają na to jedno zlecenie, które poprowadzi mnie przez Belgię, Luksemburg i Niemcy… a może nie, może mam przeżyć jeszcze jeden dzień deszczowy, słotny, coraz chłodniejszy, bo listopad wchodzi właśnie w ostatnią dekadę.
A jednak nie narzekam. Nauczyłem się cierpliwości. Nie było z nią w dawniejszych czasach najlepiej. Przypominając sobie dawne chwile, w których sam musiałem podejmować decyzje, cierpliwości takiej nie miałem. Może to nawet nie kwestia cierpliwości, a chęci załatwienia sprawy od razu, na poczekaniu. Nie znosiłem ślamazarności. Zbyt długo trwające przemyślenia pożytku nie przynoszą. Mylą się ci, którzy sądzą, że należy przeczekać, aż sprawa się „ustoi”, aż dorośnie do tego, aby ją rozwikłać, nadać jej dalszy obieg (nie lubię tego sformułowania).
Tu i teraz są najważniejsze. Czy to brak cierpliwości?
Albo z wykonywaniem zleconych zadań na czas. Zaczynałem pospiesznie, ale kończyłem akuratnie, zgodnie z terminem. Jeśli trzeba było coś skończyć na dziewiątą, nie kończyłem za pięć, w ostatniej chwili, ale na czas. Może od wtedy datują się początki mojej cierpliwości. Może.
A jeśli znajduję się na jej krawędzi, to przychodzi do mnie muzyka Bacha, taka jak ta - 4 koncert brandenburski g-dur, tu w wykonaniu barokowej orkiestry z Freiburga.
Jakże przepięknie brzmią flety, a ile miejsca dla wyobraźni…


(pisane w Seclin, Nord we Francji, w dniu 19.11.2017 r.)

NAZYWANIE ŚWIATA II (4. CIEPŁO)

Jedna z tych zim syberyjskich, których teraz nie uświadczysz, choćbyś i na kolanach o nie błagał. Sypnęło drobną kaszą białego szaleństwa, wionęło arktycznym chłodem, przeganiając coraz lżejsze już, sine obłoki; nareszcie prędka, srebrzysta noc zapłonęła nad bielą skutej nagłym mrozem puszystości, a cisza nastała taka, że policzyłbyś każdą kropelkę wody, co sączy się w żeberkach ciekłych szlaków kaloryfera.
Korytarzem przechodził akurat ten, który wstawać musiał najwcześniej, dobrze przed czwartą, choć do zajezdni nie miał dalej niż czterysta kroków, ale w taki zamróz należało najlepiej samemu przygotować autobus do drogi, nie liczyć na obsługę, że akumulator podładuje, że silnik uruchomi, aby na ciepłym w pierwszy kurs wyruszyć.
Tam, w wąskiej szyi korytarza, tuż pod oknem, przy żeliwnym, kremową farbą pomalowanym kaloryferze, stał niewielki stolik o kwadratowym, pokrytym laminatem blacie; przy nim niezgrabny taboret, na którym pewnie siadano, aby przez okienną witrynkę spojrzeć na stawek słynący z tego, że pływała po nim para łabędzi. Jednakowoż chłód zimy przepędził ptaki nad jeziorko, które przy miejskiej ciepłowni położone, zamarzało nieskoro, dając ptactwu nawet w najtęższe mrozy sporo wodnej przestrzeni do kąpieli.
Ten, co akurat przechodził korytarzem, w ciepłą kurtkę ubrany, a w ręku futrzaną trzymał czapkę, zauważył pod stolikiem wtuloną w nisko, tuż przy podłodze zainstalowany kaloryfer, skuloną ludzką postać mężczyzny (poznał po męskich, roboczych buciorach na nogach) o nieokreślonym wieku, albowiem na głowę zarzuconą miał kufajkę. Mężczyzna zapewne posilał umęczone ciało snem.
Ten, co budził się w ciasnym, acz przytulnym pokoiku hotelu robotniczego najpierwszy, przeszedł mimo leżącego, lecz zastukawszy w szybkę kanciapy recepcji, aby oddać klucz od pokoju, ośmielił się poinformować panią Wandzię o śpiącym pod stolikiem znalezisku.
- Coś podobnego, panie Mietku, a ja nie zauważyłam, choć nie zmrużyłam oka - zareagowała niecierpliwie. - Pewnie zasłuchałam się w te walce. Och, panie Mietku, jakie piękne po północy walce puszczali, nic, tylko zatańczyć… ech, żeby mnie tak ktoś zaprosił na bal… karnawał, sanie, panie Mietku…. Już idę do niego, bo może to jaki złodziej, jak pan myśli?
Pan Mietek wcale nie pomyślał o tym, że ten pod kaloryferem to złodziej, ale zaoferował swą pomoc pani Wandzi, gdyby miało się okazać, że śpiący, po wybudzeniu go przez recepcjonistkę (przypuszczał, że to będzie jej zamiarem) uczyni jej jakiś problem.
- Panie Mietku, już ja sobie z nim poradzę, nie z takimi dawałam radę. A pan niech już biegnie do tego autobusu, a ostrożnie, bo ślizgawica. Niech na przystankach ludzie panu nie pomarzną.
Wdział na głowę czapkę i poszedł.
Pani Wandzia - czterdziestka wdarła się z odkładem na jej kształtny kark - była kobietą zażywną, do pogadania z każdym, o usposobieniu pogodnym choć stanowczym. Niech nikogo nie zmyli jej wiek - przedstawiała się nadzwyczaj zgrabnie, a chociaż tęgawa, przy kości, szczupłość jej nóg i kobiece krągłości niejednemu przypadały do gustu bardziej, aniżeli kształty kobiet, które obrali sobie za żony. Zatem wzdychali do pani Wandzi wzrokiem pożądliwym, w rozmowie żartowali przytulnie, filuternie flirtowali, a ich mózgi uruchamiały wyobraźnię, która to wielkie spustoszenie wywołać w męskich marzeniach potrafi.
Na panią Wandę nie było jednak sposobu, aby ją do nieczystych myśli przekonać, aczkolwiek po przedwczesnej śmierci męża w samotności żyła, mając parę odchowanych i już wybyłych z rodzinnego gniazda, dorosłych dzieci.
Podążała teraz dziarskim krokiem w stronę leżącego, przystanęła nad nim, pochyliła się i trąciła dłonią jego ramię.
Ten, zbudzony nagle, jeszcze nie powrócił do świadomości. Zrzucił z głowy kufajkę i szeroko rozwarł oczy, a w tym jego głębokim spojrzeniu był jakiś przestrach i niespokojność, tak jakby samego diabła albo anioła zobaczył.
- A ładnie to tak skradać się chyłkiem jak lis po nocy, nie przywitać się, o klucz nie poprosić? - powitała go rzędem pytań.
Wstawał ociężale, wsparł się dłonią o kaloryfer, wreszcie przysiadł na taborecie. Ona, bystra w ruchach i spojrzeniu, stała przy nim, gotowa udzielić mu otwartą dłonią razów po policzkach, aby oprzytomniał.
- Kiedy ja tu nie mieszkam.
Przeciągnął się, plecy wyprostował, ziewnął szeroko, spojrzał kobiecie w oczy.
- Mieszkam, nie mieszkam, trzeba było podejść i poprosić. A może bym jaki pokój miała?
Pochwycił jej dłoń, tę którą był wybudzony; już szorstkie swe wargi miał do niej przystawić, gdy ona cofnęła dłoń, a wraz z tym wycofaniem odstąpiła od niego o krok.
- Panie, no coś pan taki zapalczywy.
- Ciepło, droga pani, ciepło poczułem takie - zaczął się tłumaczyć - że ledwom wszedł niezauważony, pani słuchała, słuchała, podążyłem ku niemu. Mnie, droga pani, ciepło jak magnes przyciąga… najlepiej takie od kaflowego pieca; obejmiesz go i trzymasz, i nie wypuszczasz z ramion, jak kobiety… ale i kaloryfer dobry, choć on trochę jak szkielet, do którego się nie przytulisz, ale kaloryfer bajki przed snem opowiada, szepcze opowieści, usypia, więc i ja zasnąłem, jak przy kobiecie, co przez sen miłość ci wyznaje…
- Aleś pan się zapędził…
- A pani wie, że kobiece ciało najcieplejsze? Gdzież tam piecowym kaflom do niego, choćby najbardziej rozgrzanym. Pod skórą pulsują tętniczki, w nich krew do czerwoności rozpalona po całym kobiecym ciele się rozlewa. Istna powódź ciepła. A i każdy jej oddech gorący; przy nim piersi falują, od nich żar pustynny rozkołysuje powietrze, a płynna rozkosz kobiecości też wulkaniczną lawą nasyca pragnienia pocałunków, przytuleń, wreszcie nieziemskich rozkoszy…
- Pan poeta?
- Poeta z łopatą w garści. Przy torach pracuję.
- Zimno w taki krótki dzień.
- Otóż właśnie. Zimno spragnione ciepła. Skończywszy pracę, zamyśliłem się tak bardzo - przedtem to mi się nie zdarzało - nie zmieniłem ubrania. Z plakatu wyczytałem, że w „Zdrojowej” dzisiaj cyganie. Śpiewy, tańce, pani wie, karnawał. A tam, gdzie cyganie, ciepło przecież, a i posłuchać lubię, popatrzeć, ale że ubrany byłem jak byłem, to przez to zamyślenie, nie wpuścili; więc za szybą stałem, obserwowałem, śnieg sypnął, marzłem, ale patrzyłem i słuchałem, głośno grały skrzypce, śpiew przemógł zawieję… stałem tak do szyby przyklejony, mijał czas i że ostatni pociąg na mnie już nie zaczeka, wiedziałem. Cóż było robić? Do „Zdrojowej” nie puszczają, sunę więc po zasypanym śniegiem mieście, rozdygotany chłodem, ciepła szukam, pani wie, ja ciepła tak bardzo upragnę, i oto jestem, tutaj właśnie dobrnąłem…
Czy pani Wanda dawała wiarę jego słowom, czy może ją urzekły, któż to odgadnie? Dość powiedzieć, że jeszcze pogodniejszą się stała, tak jak noc gwiaździsta, srebrzysta, lecz w przeciwieństwie do niej gorąca.
- Na szklankę gorącej herbaty pana zapraszam, panie poeto od łopaty - rzekła.
I poszli.
W recepcyjnym pokoju ciepło było takie, że kufajkę z siebie zrzucił, a w radiu znów puścili walce, więc oboje pijąc gorącą herbatę, słuchali.

(pisane w Seclin, Nord we Francji, w dniu 19.11.2017 r.)

19 listopada 2017

PRZEDRUKI 3 ZAKAZ - RIPOSTA

Pozwoliłem sobie na dokonanie przedruku tekstu "Oświadczenia Tygodnika Powszechnego" w sprawie zakazu wypowiadania się w mediach księdza Adama Bonieckiego.
Wbrew pozorom jest to, moim zdaniem, temat, wobec którego nie można przejść obojętnie, bez względu na to jaki jest nasz stosunek do chrześcijaństwa, religii i wiary. Dotyczy on wolności słowa, wolności do mówienia prawdy, jak również dotyka on kwestii etycznych, moralnych, do których Kościół Katolicki w Polsce jest ponoć tak silnie przywiązany.
Poniższe wyjaśnienie redakcji "Tygodnika Powszechnego" odsłania kulisy prawdy.

Zgromadzenie Księży Marianów po raz kolejny wydało zakaz wypowiadania się w mediach dla naszego redaktora seniora ks. Adama Bonieckiego. Poprzedni, nałożony 6 lat temu, został zniesiony w lipcu tego roku, a teraz – jak czytamy w komunikacie na stronie zgromadzenia – nałożony ponownie.
Tym razem pod adresem ks. Adama przełożeni wysunęli konkretne zarzuty. Pierwszy, dotyczący wpisu na stronie kampanii LGBT, jest zwyczajnie nieprawdziwy, ponieważ ks. Adam żadnego wpisu ani innego aktu wsparcia nie dokonywał; stał się natomiast ofiarą manipulacji, co sam wkrótce wyjaśni w oświadczeniu na stronie zgromadzenia. Wykorzystano tu jego życzliwość i fakt, że jest przeciwnikiem dyskryminowania osób homoseksualnych, traktowania ich z pogardą oraz poniżania, co jest literalnie zgodne z nauczaniem Kościoła katolickiego (por. KKK 2358: „Powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”). Przykro nam, że przełożeni, znając uprzednio jego wyjaśnienie, użyli dla uzasadnienia swojej decyzji nieprawdziwego zarzutu.

Drugi zarzut dotyczy kazania wygłoszonego podczas pogrzebu Piotra Szczęsnego, którego samospalenie wstrząsnęło opinią publiczną. Nasz redaktor senior miał wówczas „wywoływać wśród licznych wiernych dezorientację”. Tymczasem ks. Adam na naszych łamach wyraźnie wyjaśnił swój i Kościoła stosunek do samobójstwa, cytując wprost Katechizm: „Nie powinno się tracić nadziei dotyczącej wiecznego zbawienia osób, które odebrały sobie życie. Bóg, w sobie wiadomy sposób, może dać im możliwość zbawiennego żalu. Kościół modli się za ludzi, którzy odebrali sobie życie” (KKK 2283). „Mówią mi­: z samobójcy robisz świętego – głosił podczas pogrzebowego kazania. – Nie jestem urzędem ogłaszającym świętych. Myślami stoję tam, na placu pod Pałacem Kultury i pytam: kim ja jestem, żeby osądzać czyn mego bliźniego?”.

Stanowisko „Tygodnika Powszechnego” wobec zakazu nałożonego na ks. Adama pozostaje dzisiaj takie samo, jak 6 lat temu. Podobnie jak wtedy uważamy, że jest to decyzja krzywdząca Kościół jako całość, a nie zespół przekonań politycznych. Decyzja Zgromadzenia jest jednak szczególnie niefortunna, gdyż podjęta w czasie, w którym bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat, potrzebujemy w Polsce głosów takich jak ks. Adama: jednoczących, zbliżających nas do siebie, przypominających o wartości wspólnoty. Czy ci wszyscy, którzy masowo udzielają dzisiaj Ks. Adamowi wsparcia, mają być z niej wykluczeni?


Ps. 
fragment jednego z komentarzy do powyższego oświadczenia:
"Myślę, że Papież Franciszek, gdyby był marianinem, też dostałby od Zgromadzenia Księży Marianów zakaz wypowiadania się. "

Ks. Adam Boniecki / fot. REPORTER

[pisane w dniu 19.11.2017, w Seclin, Nord, we Francji]

KAWIARENKA (104) KUSZENIE RADCY KRACHA

Nieczęsto się zdarza, aby w kawiarnianej sali przy dwu złączonych stolikach (kawiarennik musi koniecznie pomyśleć o wstawieniu do sali przynajmniej trzech stołów ośmioosobowych) zasiedli całą ekipą najpierwsi bywalcy tego przybytku spokoju i rozkoszy przy wymienianiu poglądów na życie, a mianowicie panowie: radca Krach, inżynier Bek, mecenas Szydełko, doktor Koteńko i oczywiście kawiarennik Adam.
Jako że, jak to jesienią, chłodne a mgliste popołudnie rozpostarło wilgotną płachtę nad całym miasteczkiem, panowie uzgodnili, że tym razem rozgrzeją się od wewnątrz koniaczkiem, rzecz jasna w ilościach, które trzeźwych ich umysłów zanadto nie rozpalą. Nawet pan doktor Koteńko, który w spożywaniu procentowych trunków wciąż nie nabył wprawy, tym razem nie odmówił sobie przyjemności uzupełnienia leniwie płynącej w żyłach krwi alkoholem, który w najznamienitszych męsko-damskich środowiskach zdobył uznanie jako niezrównany lek na wszelkie duchowe przypadłości.
Nie mniej jednak pan doktor na chwilę niezbyt długą pozwolił sobie opuścić wiernych przyjaciół, aby z lekarską poradą udać się do Marii, a właściwie, aby sprawdzić, czy ze zdrowiem małego Kubusia i pięknie kwitnącej Róży jest jak najlepiej. Na próżno kawiarennik zapewniał pana doktora, że jego pociechom żadne choróbsko obecnie nie zagraża; pan doktor wolał się upewnić, wszak nie po to ukończył medycynę, aby dawać wiarę słowom niefachowca, choćby był nim najlepszy jego przyjaciel.
Doktor Koteńko z własnej i nieprzymuszonej woli opuścił zatem jedną kolejkę, a panowie już przy cynamonowych ciasteczkach i kawie w przemiłej rozmowie wertowali tematy, których im nigdy chyba nie zbraknie.
Pan mecenas opowiadał o tym, jak to w ostatnich czasach sprawami był przywalony; najczęściej majątkowymi, ale też zdarzały się karne i rozwodowe - tych najbardziej nie lubił - wolał już przegrać byle jaką z honorem, ratując delikwenta przed wysokim wyrokiem. Przepracowany (praca w adwokackim stowarzyszeniu ratującym z opresji najuboższych też go pochłaniała) zdecydował się wziąć tydzień urlopu, podczas którego obiecał sobie nie odpowiadać na telefony, lecz obietnicę swą, nie pierwszy raz zresztą, złamał, a posłyszawszy w słuchawce „w panu, mecenasie, jedyna moja nadzieja”, umawiał się czym prędzej na rozmowę, aby obmyśleć z klientem plan wychodzenia z dylematu, jaki przed nim zarysowano.
Pan inżynier Bek również nie narzekał na nadmiar wolnego czasu, pilnując budowy hotelu, która posuwała się małymi kroczkami naprzód z nadzieją wykonania do połowy grudnia zadaszenia, jeśli aura pozwoli. Dostawał również od miasta rozmaite zlecenia żądające jego fachowego oka - nie były to prace nazbyt wymagające stałej przy nich obecności, lecz przecież absorbowały zaganianego inżyniera, który nie omieszkał też odwiedzić tej dawniej bezrobotnej i bezdomnej pary, której wydatnie pomógł w dostosowaniu podupadłego budyneczku starej zlewni mleka do zamieszkania. Ucieszył rozmówców, mówiąc, że ci państwo dzisiaj w niczym nie przypominają dawnych nieszczęśników; znaleźli pracę, w domu czysto, alkohol nieobecny, a że do legalizacji swego związku się nie garną, cóż z tego, skoro żyją zgodnie i, jak mówią, do szczęścia niewiele im potrzeba.
W tym miejscu rozmowy do stolika powrócił pan doktor Koteńko, uspokajając spokojnego przecież Adama, że faktycznie zarówno Kubuś jak i Róża cieszą się dobrym zdrowiem, jednakowoż względem jego podtrzymania zalecił żonie kawiarennika, Marii, stosowanie obfitej w witaminy diety, nie tylko dla dzieci, lecz również dla niej samej i pana Adama.
A sam doktor Koteńko, no cóż, pochwalił się przyjaciołom tym, że środek jesieni poświęcił na eskapady na wieś, odwiedzając potencjalnych pacjentów nieskorych do odwiedzania jego gabinetu. Na szczęście tym razem nie zanotował przypadków wymagających natychmiastowej, radykalnej reakcji; natomiast przyjeżdżał z tych wiosek samochodem wypełnionym po brzegi płodami pracy rolnika. A i owszem, odmawiał takiej zapłaty za porady. Cóż z tego, skoro honorem przepełnieni gospodarze niemal pod przymusem i z groźbą nie zachodzenia do przychodni wciskali mu do bagażnika auta jaja, sery, ziemniaki, fasolę… co tylko się dało. Znany z potulnego usposobienia pan doktor nie miał sił odmawiać, choć wracając do miasteczka, do domu prowadził z sobą dialog, którego kwintesencją było gorzkie zapytanie: - jak mogłem sobie pozwolić na przyjęcie tych darów?
Kiedy pan doktor przerwał swoją opowieść, panowie uzgodnili, że nastała pora na kolejny kieliszeczek koniaku, tym razem już w pełnym składzie. Wysączyli go nieśpiesznie, po czym pan Adam kawiarennik głęboko zajrzał w oczy pana radcy Kracha, który, o dziwo, zdawał się tego popołudnia nie być w wyśmienitym humorze, do którego zdążył był przyjaciół przyzwyczaić.
- A cóż tam u ciebie, przyjacielu? - zapytał Adam, nie spuszczając kąśliwego wzroku z zatroskanej twarzy pana radcy.
Ten przemógł się w sobie, wyprostował na krześle, przegryzł ciasteczko i w końcu przemówił.
- Po raz kolejny przez pana burmistrza zastałem namawiany na wystartowanie na radnego w przyszłorocznych wyborach samorządowych.
- I jest to dla pana powód do zmartwienia, panie radco? - odezwał się pan mecenas Szydełko.
- Nasz przyjaciel zawsze stronił od polityki - Adam spróbował usprawiedliwić radcę Kracha.
- Ale tam, polityka. Przecież pan burmistrz niepartyjny. Poprzednie wybory wygrał, posiadając własny obywatelski komitet - tłumaczył pan mecenas. - Rozumiem, że pan burmistrz życzyłby sobie, aby w nadchodzących wyborach nasz pan radca zasilił szeregi tegoż komitetu?
- Nie inaczej, przyjacielu, nie inaczej - westchnął radca Krach i zaraz pospiesznie dodał: - Pan burmistrz podzielił się ze mną szeroką perspektywą planów, jakie zrodziły się w jego głowie.
- A cóż to za perspektywy? Plany? - pan inżynier Bek nie mógł powstrzymać swej ciekawości.
- Panie inżynierze, pan powinien cokolwiek o tym wiedzieć - wyrzekł pan radca, a jego wzrok spoczął na inżynierze Beku. - Słyszał pan o wizycie dwóch architektów ze stolicy?
- Ba, nie tylko słyszałem, ale i rozmawiałem z nimi. Czy chodzi o te podmiejskie tereny, które istnieją w obrębie miasta? Czy myślę poprawnie, że chciałby pan burmistrz zagospodarować je pod przyszłą zabudowę mieszkalną.
- Owszem, takie są zamiary pana burmistrza, tyle że te podleśne tereny na lewym brzegu Mętnicy nie w całości należą do miasta. W części te ugory pozostają w gestii nadleśnictwa.
- I w czym rzecz się zasadza? - spytał pana radcę pan doktor Koteńko.
- W tym, że pan burmistrz życzyłby sobie, abym osobiście zajął się tą sprawą, abym go reprezentował jako burmistrza w rozmowach z nadleśnictwem i, koniec końców sprawił, aby miasto mogło zainwestować w infrastrukturę, przygotowując teren do zasiedlenia.
- A ci panowie architekci to w jakiej przybyli sprawie? - zapytał pana radcę pan Adam.
- Otóż, moi panowie, sam jestem szczerze zdziwiony, ale pan burmistrz wykazuje się nadzwyczajną przenikliwością. Ci panowie, moi drodzy, sporządzili już, prowizoryczne, rzecz jasna plany… nie nazwałbym tego jeszcze planami… raczej szkice, na których wytyczono działki, nieduże wprawdzie, na dwadzieścia cztery jednorodzinne domki, z ogródkiem i kawałkiem łączki.
- Rozmawiałem o tym z tymi panami, ale raczej jak o pewnej wizji, nie o konkrecie - pochwalił się pan inżynier Bek. - Sądzi pan, panie radco, że te zamiary mogą się spełnić? Czy stać na to miasto?
- Przyjacielu, pan burmistrz, słusznie zresztą, jak myślę, utrzymuje, że infrastrukturę kanalizacyjną, tudzież doprowadzenie elektryczności, utwardzenie istniejącej tam drogi to obowiązek miasta, które na ten cel musi znaleźć środki. Natomiast kwestia samej zabudowy to prywatna sprawa tych, którzy zechcą od miasta i od nadleśnictwa te działki odkupić.
- Zapowiada się zatem nieźle i, tak mi się wydaje, że pójście do wyborów z takimi planami to poważny plus dla stronnictwa pana burmistrza - odezwał się z kolei pan mecenas Szydełko.
- Owszem, to bardzo poważny argument za - stwierdził pan radca.
- Moim zdaniem, panie radco, należałoby, aby pan wszedł swoją nadzwyczajną przedsiębiorczością w te plany - zauważył pan doktor. - Nie jestem wprawdzie specem w tej materii, ale uważam, że na te działki chętnym okiem spojrzeliby nie tylko obywatele naszego miasteczka, ale również i przyjezdni, którzy od pewnego czasu zakochują się w Różanowie - dodał pan doktor.
- Oj dzieje się w naszym mieście, dzieje…
A były to słowa dochodzącego śmiałym krokiem do przyjaciół redaktora Pokorskiego.
- Nie wiecie panowie, z jakim zadowoleniem społeczność miasteczka przyjęła wieść o decyzji w sprawie wyboru obywatelskiego budżetu dla miasta - dodał po chwili pan redaktor.
- A cóż to takiego? Nie jestem w temacie - odezwał się pan doktor Koteńko.
- To pan nie wie? Radni uchwalając budżet zadecydowali o tym, że w ramach obywatelskiej cząstki budżetu miasto przeznaczy środki na restaurację starej, miejskiej zabudowy.
- Coś podobnego.
- A tak, odnowione zostaną elewacje. Znaczną część kosztów poniesie miasto; resztę właściciele posesji i wspólnot mieszkaniowych, które, według zapewnień pana burmistrza, uzyskają kredyt na najkorzystniejszych z możliwych do wynegocjowania warunkach. I, co warto podkreślić, przy tych remontach znajdą zatrudnienie miejscowe firmy.
- Żyć, nie umierać zatem - te słowa pana doktora jakże adekwatnie zabrzmiały, biorąc pod uwagę profesję jaką wykonuje.
- Więc jak, przyjacielu, podjął pan decyzję w tej sprawie? - zapytał kawiarennik.
- Przyjacielu, muszę ją dokumentnie rozważyć, bo jeśli miałbym się bez reszty poświęcić zadaniu, jakim by mnie obarczono, to oznacza, że musiałbym zrezygnować z doradztwa w tej zagranicznej firmie, dla której pracuję. Nie będę ukrywał, że trochę się w niej zasiedziałem. Finansowo, owszem, nie narzekam, ale… no cóż, moi drodzy, może następna kolejka sprawi, że przybliżę się, albo oddalę od powzięcia najsłuszniejszej decyzji.

[pisane w dniu 18.11.2017, w Seclin, Nord, we Francji]