ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

FRAGMENTY... (1) [DIABLICA]

Ta historia prawdopodobnie nigdy by się nie wydarzyła, gdyby w pewne sobotnie przedpołudnie, a więc w czasie jak najbardziej nieodpowiednim, Zork nie zdecydował się na złożenie wizyty Eleonorze i Mateuszowi swoim krewnym, których córkę Hankę trzymał do chrztu w puszystej, bawełnianej, dziecinnej pościeli. Przyszedł sobie ot tak, bez specjalnego powodu, no chyba że zapragnął skosztować Mateuszowego wina z czereśni, zeszłorocznego, więc przeleżałego i wzmocnionego spirytusem, którego produkcją jego kum także się zajmował. A że było to letnie, a w dodatku senne i upalne przedpołudnie, Zork pomyślał sobie, że na wypicie jednej czy dwóch szklaneczek słodkiego winka o wdzięcznej malinowej barwie jest wprawdzie za wcześnie, to jednak po cichu liczył na to, że Leonia kończy właśnie szykowanie obiadu, a zatem pod ten obiadek Mateusz schłodzone w piwniczce winko do drugiego dania postawi i to nawet nie dlatego, że sam lubił popić do obiadku albo też chciał skorzystać z okazji, aby uraczyć swym szlachetnym trunkiem gościa, ale Mateusz lubił, gdy chwalono go za efekt fermentacji alkoholowej, który to najpiękniej się przedstawiał w szklanicach do trzech czwartych wspomnianym płynem wypełnionych.
Zork uchyliwszy furtkę, lecz jeszcze nie wstępując na starannie zagrabioną alejkę prowadzącą od ulicy aż po samo frontowe wejście do domu, zorientował się, że krewni dzisiaj wielce sfrasowani się wydają; niby wszystko w porządku, na werandzie siedzą, herbatkę z konfiturą popijają, ale właśnie ta bezczynność przydomowa zapowiadała, że humor ich opuścił; bo jakże to, Mateusz nie w komórce? Nic nie struga? Albo królików nie dogląda? Drew nie rąbie? Pni nie piłuje? A Leonia dlaczego nie przy garnkach w kuchni o tej porze? Czyżby obiad sobotni miał być dzisiaj opóźniony?
Owszem, ledwie Zorka zobaczyli, stąpającego lekką nogą po alejce, przywitali go należycie i jak zawsze z uśmiechem, lecz jakby podnieśli się z wiklinowych foteli bardziej ociężale niż zawsze.
- Siadajże Wojciechu - wykrztusił niemrawo Mateusz, podsuwając gościnny fotel, także wiklinowy, lecz powleczony pledem dla wygody pleców siadającego na nim gościa.
Zork przysiadł i od razu zobaczył nietęgie miny na twarzy gospodarzy, aż nie miał konceptu jak tu napocząć rozmowę na widok tego smętku w ich oczach rozlewającego się po policzkach i gaszącego niedawny uśmiech powitania.
- Pomyślałem sobie: moja do syna w wojsku ze swojską kiełbasą i szynką się wybrała, więc wpadnę was odwiedzić… was i Hankę, bo kiedym ostatnie dwa razy zachodził ku wam, nie było mi dane chrześniaczki zobaczyć, popatrzyć jak pięknieje… - tu przerwał, bo gospodarze na samo wymówienie imienia córki przyblakli, jakby im kto słoneczne światło przesłonił szarym płótnem. Mateusz to nawet głowę precz odrzucił, a Leonia ledwie westchnęła, z czego Zork wywnioskował, że być może te kwaśne miny to właśnie z powodu córki mają, ale jak tu się wypytywać, co pomiędzy tym trojgiem zaszło, skoro widać jak czarno na białym, że do rozmowy na temat Hanki nieskorzy.
- A cóż nam z tego, Wojciechu, że pięknieje? Każda panna w pewnym wieku jak ta przy studni na obrazku, co nad naszym łóżkiem wisi, wymalowana ślicznie jak płocha sarenka - odezwał się Mateusz, a Leonia i westchnęła, i pokiwała tylko głową na znak, że potwierdza słowa męża.
- A toż wam cieszyć się wypada, że Haneczka sama w sobie jak ta łania… to i łacniej napotka przystojnego kawalera…
Zork pewnie i by swoją myśl rozwinął, ale jak tu iść za ciosem, skoro już po tym pierwszym ci, do których się odezwał, padli jak śnięta ryba w stawie po przyduchu. Oj, coś się Zorkowi zdało, że nie po myśli gospodarzy ten początek rozmowy, ale niby od czego miał zacząć, jeśli nie od chrześniaczki, która od maciupinki cieszyła jego serce.
- Mamyż więc, twoim zdaniem, Wojciechu, powód do zadowolenia - Mateusz niby to zapytał, ale bardziej to w Leonii wzroku szukał odpowiedzi, nie w Zorka oczach. - A jeśli właśnie powodu do radości nie mamy?
Leonia jeszcze raz westchnęła, a gość, rad nie rad, musiał przecież tę objawioną marnym humorem kuzynów sprawę jakoś wyprostować.
- Rzecz to dziwna - powiedział - bo to nie wspominaliście słowem, że Haneczka sprawiała wam jakieś kłopoty, że wam dokuczała, czy, nie daj Boże, w czym ubliżyła. Szkoły pokończyła - ryzykownie ciągnął dalej - pracuje, zaradna jest i samodzielna, czegóż więcej mielibyście od niej wymagać.
- Prawdę powiadasz, Wojciechu - wyrzekł jednakowoż z niejaką niechęcią w głosie Mateusz - kłopotów z nią dotąd nie mieliśmy; zdolna ci ona i pracowita, a jak przemądrzała…
To ostatnie określenie zabrzmiało w ustach gospodarza najgorzej.
Leonia tymczasem kolejny raz westchnąwszy, podniosła się nagle i powiedziała, że dla gościa tymczasem herbaty zrobi, taką jaką sami pili, z konfiturą, i że pewnie Wojciech na obiedzie zostanie, ale zaczekać musi, bo dopiero co ziemniaki wstawione, a mięso na kotlety zaraz rozbije.
- Jednym słowem ci powiem, że kłopotów nie było, a teraz są.
- Toż przecież ona już nie dzierlatka, na dwudziesty szósty rok jej idzie i zapewne z tego powodu, że ambitna, swoje zdanie chce mieć, a wy tu ją jak dziewczynkę traktujecie, czyż nie? - zaniepokoił się Wojciech i pod siwym wąsem uśmiechnął, aby tym uśmiechem wypowiedź swą załagodzić.
- A kiedyż to ona właśnie jako dzierlatka się zachowuje. Chciałbyś ją zobaczyć, bardzo proszę, za domem w sadzie polazła na drzewo papierówki zrywać, choć jeszcze nie dojrzałe, ale ona mówi, że tam na samym czubku to wynajdzie większe, okrąglejsze i zdrowe.
- Na drzewo weszła?
- Oby to na jedno.  Ubrała się jak chłopak w drelichowy kostium i jak wiewiórka z jednego na drugie przeskakuje.
W tej chwili z kuchennego okna wychynęła głowa Leonii.
- Prawdziwa diablica, Wojciechu z niej wyrosła - krzyknęła z okna, a po chwili powróciła na werandę z konfiturowa herbatką.
- Czemu tak mówicie, Leoniu?
- Czemu… czemu. Nie jest ci ona do upilnowania. Przecież, że niezależna, ale jaka harda, no i całkowicie nieustatkowana. Na królewicza czeka, czy jak? Z początku my z Mateuszem tośmy podsyłali jej kawalerów, nie żeby oficjalnie, tak jakoś podstępem…
- I wyniuchała - uzupełnił wypowiedź żony Mateusz - że ja z Leonią wymyślamy dla niej te spotkania z kawalerami. Pierwszego to niemal z progu nie zrzuciła, bo swoją hardością i pewnością w ruchach czymś jej podpadł, ledwie nadarzyło im się zacząć rozmowę; drugiego zwiodła, że jest już zajęta i niech lepiej podeszw nie zdziera chodząc do niej - tego z kolei, jak wyjaśniła, odrzuciła, bo nadto przypominał bawidamka; trzeci odpadł z braku ogłady i pospolitego słownictwa, jakiego używał w nadmiarze.
- A powiedz o tej jej pracy, Mateuszku - poprosiła Leonia.
- O pracy, powiadasz, dobrze… a teraz Wojciechu posłuchaj, jakim to przewrotnym charakterem twoja chrześniaczka dysponuje.
Gość słuch natężył, zaś gospodyni, jako że opowieść, którą raczyła zapowiedzieć doskonale znała, zbiegła do kuchni, z której za chwilę rozległy się tępe a mocarne odgłosy tłuczonego mięsa.
(...)
[09.04.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz