CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

10 kwietnia 2015

PREZYDENT KALI

W którą stronę podąża ten świat, dokąd się spieszy, ku jakim wartościom? Oto zagadka, przy rozwikłaniu której poległoby wiele waz wina spod Akropolu. Być może w innych krajach łatwiej przewidzieć, ku czemu to wszystko zmierza; u nas coraz więcej niewiadomych.
Wydawałoby się, że w kraju tak okrutnie dotkniętym wojną, rozpoczętą o świcie pierwszego września 1939 roku, faszystowska ideologia nigdy nie spotka się z akceptacją, a pogrobowcom faszyzmu nie pozwolimy jako naród, jako społeczeństwo, zaistnieć w przestrzeni publicznej. Okazuje się jednak, że pogrobowcy, dziś nie niemieccy, lecz ci spod znaku tryzuba i ideologii uprawianej przez Stepana Banderę mają tę konieczną akceptację dla śmiałego wyrażania idei, która doprowadziła do zbrodni dokonanych na Polakach na Wołyniu. 
Doprawdy, nigdy bym nie uwierzył, że doczekam takich czasów w których oficjalne "czynniki" rządowe i prezydenckie (także opozycyjne) odbiegną tak daleko od historycznej prawdy, od szacunku dla rodzin pomordowanych rodaków i bez zmrużenia oka, bez refleksji wspierać będą prezydenta i rząd Ukrainy, skąd dochodzą głosy, że uzasadnieniem bytu dzisiejszej Ukrainy jest postać zbrodniczego ideologa, kata Polaków. Ukraina właśnie wokół postaci Stepana Bandery układa scenariusz własnej państwowości, świadomie nie dostrzegając faktu, że ten narodowy "bohater" dla nas, Polaków, jest zwykłym zbrodniarzem. 
Oczywiście pisząc "nas, Polaków", nie mam na myśli prezydenta Komorowskiego, który swoją karierę polityczną buduje na historycznym kłamstwie i ignorancji, która nie przystoi osobie sprawującej najwyższy w państwie urząd. Ileż zakłamania, prostactwa i ohydy jest w wyrażonym przez pana prezydenta zdaniu: "Oby dialogu Polski i Ukrainy nie zakłóciły dawne spory". Należy zatem odczytać te słowa w sposób następujący: zbrodnia wołyńska nie może być przeszkodą w prowadzeniu dialogu między Polska a Ukrainą.
Owszem, jestem zdania, że historia nie powinna zakłócać prowadzenia dialogu między państwami, patrząc w przyszłość nie można żyć samą przeszłością, lecz w tym przypadku mamy do czynienia z "partnerem", który wręcz neguje popełnione przez siebie zbrodnie, nadając im wymiar bohaterstwa, także w stanowionych obecnie aktach prawnych, jak choćby ten, przyjęty w dniu wizyty prezydenta Komorowskiego w Kijowie.
" Stacja TVP Info podaje, że projekt ustawy został wniesiony do Rady Najwyższej Ukrainy przez Jurija Szuchewycza, syna komendanta UPA. Za przyjęciem ustawy oddano 271 głosów (w jednoizbowym parlamencie zasiada 450 deputowanych).
Ustawa uznaje status prawny wszystkich bojowników, którzy walczyli o niepodległość Ukrainy, także tych nienależących do odpowiedzialnej za rzeź wołyńską UPA. Przewiduje przy tym kary za „lekceważenie weteranów i negowanie celowości ich walki”.
Nie da się ukryć, że jednym z celów owych bojowników była czystka etniczna na Wołyniu, nosząca znamiona ludobójstwa, dodajmy ludobójstwa dokonanego na ofiarach ze szczególnym, sadystycznym okrucieństwem. Pojawiając się na terenie Ukrainy i wypowiadając się niepochlebnie o weteranach zbrodni wołyńskiej, mogę być ścigany przez państwo ukraińskie właśnie za „lekceważenie weteranów i negowanie celowości ich walki”. 
Dochodzimy zatem do absurdu. Pan Komorowski z jednej strony czci pamięć ofiar Katynia, bo to jest sprawka Rosjan; zamyka natomiast oczy i uszy, ba, cały mózg na zbrodnię wołyńską dokonaną przez Ukraińców, tylko dlatego, że w sporze pomiędzy Ukrainą a Rosją Polska opowiada się za tą pierwszą. W ten sposób pan prezydent najzwyczajniej w świecie buduje swą karierę polityczną igrając z trupami pomordowanych, naigrywając się z rodzin ofiar zamordowanych i zbezczeszczonych przez bohaterów UPA. 
Ciekawy jestem, czy pan prezydent świadomy jest swojej tragicznej śmieszności, czy może kompromitująco niski poziom inteligencji kandydata na drugą kadencję nie pozwala mu na zrozumienie idiotycznej gry w jakiej uczestniczy.
Najtragiczniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo tej katastrofalnie niemoralnej, oportunistycznej postawy jaką zajmuje w kreowaniu "polityki wschodniej", pan prezydent Komorowski ma swój, całkiem spory, wspierający go elektorat.
Pomijając już inne zachowania i dokonania pana prezydenta, które są dla mnie osobiście nie do zaakceptowania, jego pełna obłudy i służalczości wobec obcego państwa (państw) polityka, eliminująca, bądź też zafałszowująca historię, napawa mnie przerażeniem,  że można oddać wyborczy głos na kogoś reprezentującego taki właśnie poglądy.
Nie rozumiem, jak trzeźwo myślący Polak może udzielać poparcia człowiekowi, który w sposób tak czytelny uchyla się przed odpowiedzialnością za państwo, który pewnie gotów byłby powiedzieć Ukraińcom: "wybaczcie nam, że tak łatwo daliśmy się wam zabić"... bo do tego w końcu dojdzie, że zaczniemy bić się w nieswoje piersi w imię rusofobistycznej paranoi jaka ogarnęła "elity" i media.
Prawdopodobnie będę poza krajem w dniu wyborów prezydenckich. I w tym cała nadzieja. Nie będę musiał się wstydzić za swoich rodaków, którzy ponownie oddadzą swój głos na prostaka.

09 kwietnia 2015

NAIVE ART - SPECYFICZNY, KOLOROWY I SZCZERY ŚWIAT WYOBRAŹNI

Być może rażą kogoś nazwy "prymitywizm" czy "sztuka naiwna" i bardzo często tego typu świata obrazowanie kojarzy się ze sławnym jeleniem uwidocznionym na tle leśnego krajobrazu (ktoś powie - rykowisku). Tymczasem "naive art", czy "folk art", że posłużę się angielskimi nazwami tego wielce interesującego, kulturowego zjawiska to nurt w sztuce szalenie rozpowszechniony i różnorodny i o ile "jeleń na rykowisku" wielokrotnie powielany przez domorosłych amatorów pędzla i farby to najzwyklejszy kicz, którego cechą jest brak indywidualności w kreowaniu malarskiej i nie tylko malarskiej rzeczywistości, o tyle w "naive art" twórcy zaznaczają swoją odrębność a ich artystyczna wypowiedź jest do bólu szczera.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, które cechy wyróżniają ten gatunek sztuki spośród innych, gdyż zależy to od indywidualnej wizji postrzegania świata przez artystów.
Poniżej zamieściłem obraz  Ivan Generalica - chorwackiego prymitywisty. Rzeczywiście obraz przedstawia sławetnego jelenia, lecz w jakże oryginalnej kompozycji, nie przypominającej wiszące nad łóżkiem rodzime "jelenie". W tym przypadku zwróciłbym uwagę na sposób potraktowania drzew z bardzo starannie odwzorowanymi kształtami gałęzi. Jest to jedna z cech prymitywizmu, odnosząca się do pokazywania przyrody. Nieświadome zapewne nawiązanie do prekursora "naive art" Henri Rousseau. 

Hrvatski muzej naivne umjetnosti - Ivan Generalić



Kolejny obrazek jest autorstwa nigeryjskiego artysty, Rogera Djiguemde. Mamy tu do czynienia z całkiem odmiennym obrazowaniem. Scena warzywno-owocowego targu z dominującą, obszerną postacią kobiety handlującej owocami. W tym przypadku wyróżnikiem sztuki naiwnej jest obfity, pełna paleta barw oraz świadome, przesadne uwypuklenie najistotniejszych dla autora części obrazu (w tym przypadku postaci handlarki).

Kenya ~ Roger Djiguemde


Autorką trzeciego obrazka jest białoruska malarka i ilustratorka Anna Slivonchik, a malowidło nosi tytuł "Owce" i jest ilustracją do książki dla dzieci. Jeśli napisano wyżej, że jedną z cech "naive art" jest szczerość wypowiedzi twórcy, to gdzie jej szukać jak nie w pracach skierowanych do pokolenia najmłodszych. Dzieci są wdzięcznymi odbiorcami tego rodzaju sztuki, w której króluje atmosfera baśni. Ważne jest to, że Slivonchik nie wpisuje się swoją twórczością w komiksowy kicz disneylandu, a proponuje własną, osobistą i nie występującą u innych twórców wizję baśniowych postaci. W tym tkwi istota jej oryginalnej sztuki.


Sheep - Anna Silivonchik

08 kwietnia 2015

ROZMOWA POD KLUBEM (2/2)

Opróżnili butelkę i błogie ciepło przeszyło ich ciała, dając solidny odpór chłodnemu, październikowemu wieczorowi, który przychodził jak zwykle nagle i z miejsca przywdziewał brunatnoszary całun. Jedyna naga żarówka zawieszona nad niedomkniętymi drzwiami klubu sączyła nikłe, żółtawe światło i poczynała się chwiać na wzmagającym swą siłę wietrze.
- Oho, idzie zmiana pogody – zauważył Stanisław, chcąc jakby tym stwierdzeniem dać do zrozumienia Ceglarzowi, że na nich pora i niczego więcej nie wysiedzą na najwyższym stopniu schodów.
- Ktoś uszkodził zamek. Zauważyłeś? – Ceglarz odwrócił głowę w stronę drzwi, które przy mocniejszym podmuchu wiatru delikatnie skrzypiały w zawiasach.
- Nie ma czego pilnować. Co mieli rozkraść, rozkradli – odparł filozoficznie Stanisław.
- A nieprawda. Są jeszcze instrumenty. Wprawdzie drzwi do magazynu zamknięte na kłódkę, ale jak się jeden z drugim dostanie do środka przez te niedomknięte, to i kłódce bez pośpiechu dadzą radę – stwierdził Ceglarz.
- Co komu po instrumentach? Kto miałby na nich grać?
- Co tam, grać. Dadzą na złom, albo przehandlują.
- Myślisz? – w głosie Stanisława pobrzmiało sceptycyzmem – a pamiętasz, jak wzięli się za bibliotekę? Klucz im się gdzieś zapodział i wystawili drzwi. Komuś przydały się regały i krzesła, a książki porozrzucali na podłogę. Ile tak leżały? Pewnie z tydzień.
- Przecież byłem tu wtedy i widziałem. Leżały. Prędzej by podpalili, aniżeli wzięli.
- Bo ci powiem, tam Marksy i Leniny były i jakaś starzyzna.
- Starzyzna? – żachnął się Ceglarz – Ile Mickiewiczów i Słowackich się walało? Prusów, Sienkiewiczów, Kraszewskich. Powiem ci, że ludzie na książki nie zważają.
- A makulatura w cenie – uśmiechnął się Stanisław – tyle że trzeba chłopa, aby to przenieść. Nie ma nic darmo. Trzeba się natrudzić.
- Nawet o tym myślałem, aby wziąć to i na makulaturę oddać, ale patrzę sobie, że Prusów pełno, Orzeszkowych, Conradów, więc może w chałupie by się zdały, choćby dla córki, bo ta czytać lubi.
- I wziąłeś?
- Wziąłem. Cały worek. Ledwiem zataszczył do domu.
- Nikt tego nie pilnował?
- Nikt. Potem się dowiedziałem, że mają wszystkie pójść na przemiał. Czekali tylko na transport, więc jak zaszedłem do domu, wszystkim sąsiadom powiedziałem, żeby, jeśli potrzebują, niech pójdą i sobie wezmą, co komu się podoba.
- Brali?
- Niewiele. Wiem, że kryminały poszły wszystkie. Ale za dwa dni rzeczywiście podjechał samochód i władowali resztę na krypę i do Więckowskiego, co ma skup. Powiedz mi, Stasiu, jak to jest? Za naszych czasów to się wiele książek na zapisy pożyczało. A teraz… szlag to trafił. Oj, gdyby nasza bibliotekarka żyła, przypłaciłaby zdrowiem te porządki.
- Ech, Antoś… gdyby żyła… Co to była za kobieta! Inteligentna, uczona. Lepiej, że tego nie widzi. Nic na to nie poradzisz. Czasy się zmieniły. Chodź do domu. Nic tu po nas. 
- Instrumenty rozkradną – tłumaczył Ceglarz – w orkiestrze byłeś i co, nie rusza cię, że twój puzon przepadnie?
- Najważniejsze, Antoś, że my żyjemy. Co mi po puzonie albo klarnecie, skoro orkiestry i tak nie będzie?
Ceglarz zamyślił się i przymrużył oczy, jak gdyby dopiero spod przymkniętych powiek był w stanie powrócić do przeszłości.
- A kiedyście grywali, pamiętasz?
Stanisław bez zająknięcia wyliczył:
- Pierwszego maja zawsze, w pochodzie się szło, to graliśmy, na lipcowe święto, a wcześniej na Zielone Świątki i Noc Kupały. Później w dożynki, na pierwszego września, w święto wojska i jedenastego listopada.
- Jedenastego listopada też graliście?
- A jakże. Na żołnierskim cmentarzu. Ja już nie liczę wyjazdowych koncertów.
- Ta… mieliście nagrody. Sławna była ta nasza fabryczna orkiestra.
- I jeszcze na pogrzebach…
Ceglarz wstał nagle. Stanisław też powstał. Pusta flaszka wraz ze szklankami znalazły swe niedawne miejsce w obszernych kieszeniach kurtki.
- Idziemy – rzekł zdecydowanym głosem – na moim nie zagracie.
Poszli równym, prostym krokiem w stronę osady. Nie wypadało starym przyjaciołom zdradzać niepewnym chodem, że są po wypiciu.
Pożegnali się przed kapliczką, która od wieków pilnowała skrzyżowania dwu głównych ulic fabrycznego osiedla. Ceglarz miał dalej do domu. Musiał przejść jeszcze z pół kilometra drożyną pomiędzy stawami.
Nazajutrz pod klub podjechała ciężarówka, na którą załadowano instrumenty i resztę walających się po pokojach przedmiotów. Nowy właściciel założył zamki do zewnętrznych drzwi, a po południu na teren parku otaczającego boisko zajechała ekipa stawiająca wysoką siatkę. Nie upłynął tydzień, kiedy cały teren został ogrodzony, a boisko potraktowane czteroskibowym pługiem. 

06 kwietnia 2015

ZBRODNIA WOŁYŃSKA

Niezwykle rzadko zdarza się, aby w kawiarence przytoczony tekst zabierał tyle miejsca. Widocznie wart był tego, nawet jeśli wielkanocna pora kojarzy się z nastaniem czegoś nowego, pogodnego, a dla wierzących oznacza potwierdzenie i utwierdzenie wyznawanej wiary. A może właśnie jest to jedyna, ostatnia okazja, ostatnia szansa dla opamiętania się.
Poniżej przytaczam obszerne fragmenty wywiadu, jakiego udzielił dla portalu "na temat" polski kosmonauta, Mirosław Hermaszewski. Rzecz dotyczy zbrodni ukraińskiej UPA dokonanej na Polakach, na Wołyniu. Hermaszewski jako bardzo małe dziecko cudem przeżył to ludobójstwo, lecz większość jego rodziny straciła życie na precyzyjny rozkaz kierownictwa UPA, którego "treść można zawrzeć w trzech punktach: wyrżnąć Polaków, domy spalić, dobytek zabrać".
Od długiego czasu obserwuję niezwykłą i nie mającą precedensu postawę polskiej "elity" politycznej, która zaprogramowana na nienawiść do Putina i wszystkiego co rosyjskie, eliminuje ze zbiorowej pamięci narodu polskiego fakt, że obecne władze w Kijowie w sposób jawny i bezpośredni wytyczają perspektywę nowego ukraińskiego państwa nawiązując do ideologii Bandery i krwawej, noszącej znamiona ludobójstwa działalności UPA. Tym sposobem, dla koniunkturalnych korzyści, jakimi, zdaniem polityków różnych maści, jest otwarte występowanie przeciwko Rosji, ludobójstwo na Wołyniu jest pomniejszane, a pamięć o ukraińskich zbrodniach raz na zawsze ma zostać ukryta. Okazuje się, że o ile Polakom wolno czcić ofiary Katynia, o tyle śmierć niewinnych dziesiątek tysięcy ludzi jest dla elit mniejszym złem lub wręcz złem nie jest. Paradoksalnie należy nienawidzić Rosjan za to, że przyznali się do katyńskiej zbrodni i jednocześnie trzeba kochać Ukraińców za to, że do zbrodni na Wołyniu się nie przyznają i demonstracyjnie pielęgnują zbrodnicze tradycje swoich "bohaterów", wśród których zapewne byli ci, którzy z takim powodzeniem eliminowali rodzinę Mirosława Hermaszewskiego.
Przyznam, że w kategoriach zdroworozsądkowych, postawa polskiego rządu, parlamentu, większości partii politycznych jest dla mnie kompletnie niezrozumiała i świadczy o degeneracji tzw. elit politycznych, którym dzielnie sekundują podobno niezależne media. Dlaczego polską racją stanu ma być wspieranie wszelkimi możliwymi sposobami ukraińskiego państwa, które okazuje się być spadkobiercą zbrodniarzy UPA, państwa, którego prawicowe elity żądają rewizji granicy polsko-ukraińskiej. Prawdopodobnie w każdym innym kraju polityk, który opowiadałby się po stronie rządu obcego państwa, które domaga się ustami wpływowych sił politycznych rewizji granic, w najlepszym przypadku unicestwiłby się jako polityk i osoba publiczna. U nas jest jednak inaczej. Dlaczego? Czy władza albo dążenie do władzy zawsze musi pozbawiać rozumu? Dlaczego dla naszych rodzimych "elit" śmierć stu tysięcy niewinnych ludzi jest tak mało znacząca, aby zapomnieć o niej, tłumacząc tę postawę racją stanu? Czy dlatego, że na Wołyniu zginęli zwykli ludzie, nie wielcy politycy, nie sztandarowe postaci życia publicznego, lecz zwykli, powtórzę raz jeszcze, zwykli ludzie? 
W tej niezwykłej niepamięci jaka ogarnęła obecne "elity" rządzące i opozycyjne jest nie tylko ignorancja, nie tylko doraźna, politycznie uwarunkowana konieczność i poprawność; jest w tej postawie pogarda dla zwykłego człowieka, pogarda dla jego bezsensownej, okrutnej, często poprzedzonej wymyślnymi torturami śmierci.
Dlatego też nie pozostaje mi nic innego jak kierowanie się podobnymi uczuciami względem "elit" . Myślę właśnie o pogardzie, o swego rodzaju ostracyzmie, który towarzyszył mi będzie w stosunku do każdego polityka, do każdej osoby publicznej, która nie wyrazi sprzeciwu wobec tych sił politycznych na Ukrainie, które godzą w pamięć zamordowanych z pełną premedytacją Polaków, zamordowanych przez "bohaterów" z UPA.
Wiem, że mój głos w sprawie zbrodni wołyńskiej i stosunku do niej Polaków i Ukraińców stojących dziś na publicznym "świeczniku" niewiele znaczy. Prawdopodobnie spotkać się mogę z komentarzem, że niczego swoim wpisem nie zmienię, że takich głosów wołanych "na puszczy" było w przeszłości w odniesieniu do rozmaitych kwestii wiele, wiem, że gdybym nawet zebrał milion podpisów pod moim sprzeciwem wobec postawy polskich "elit", nic to nie znaczy, bo rządowa i parlamentarna władza panicznie boi się demokracji bezpośredniej i nie ma żadnych szans na to, aby nadać takiemu sprzeciwowi moc prawną. Wiem o tym, ale milczeć nie potrafię; więcej, uważam, że milczeć nam nie wolno, chyba że my wszyscy jako ogłupiane i zniewolone społeczeństwo zadowalamy się naszymi własnymi codziennymi sukcesami, starannie założywszy blindy na oczy jak u konia, aby, broń Boże, nie poznać prawdy... już lepiej obejrzeć sobie w telewizorze jakiś reality show i mieć sprawy poważniejsze w głębokim poważaniu.
Mimo wszystko zachęcam do przeczytania całego tekstu wywiadu, do którego link zamieściłem pod poniższymi fragmentami.

(...) "Napastnicy okrążyli wieś, otworzyli ogień z karabinów maszynowych; używano też zapalających kul. Domy był kryte strzechą lub gontem. Szybko stawały w ogniu. Wtedy banderowcy przystąpili do szturmu i rozpoczęli systematyczną rzeź. 
W pierwszej fali szli uzbrojeni w broń palną, tuż za nimi pospolite ruszenie – z kosami, widłami i siekierami, potem okoliczni mieszkańcy, którzy grabili majątek." (...)

(...) "Jeden z oprawców dogonił mamę i z bliska strzelił w głowę. Kula przeleciała koło skroni, rozerwała ucho. Mama upadła nieprzytomna. Pojawiło się dużo krwi, banderowcy uwierzyli, że zabili. "(...)

(...) "Naliczyli 18 zabitych z całej rodziny – Hermaszewskich i Bielawskich. Szczęśliwie wszyscy z rodzeństwa przeżyli. Zginął dziadek, który ufny w przyjaźń z Ukraińcami nawet nie chciał uciekał, bo nie wierzył, że mu zrobią coś złego. Przypłacił to siedmioma uderzeniami bagnetu w pierś." (...)
(...) "W tej krytycznej sytuacji pomagała nam pewna Ukrainka, która z litości nade mną ofiarowała jedną z dwóch kóz. To był przecież wtedy majątek! Dzięki temu przeżyłem. W tych tragicznych momentach byli także dobrzy Ukraińcy. Potem, już w 1944 roku, mieszkaliśmy na plebani u księdza Rossowskiego w Bereznem." (...)

(...) - Zbrodnia wołyńska pochłonęła ok. 100 tys. polskich ofiar. Dla Pana to jednoznacznie ludobójstwo?
- Absolutnie tak. Na wojnie ludzie giną, ale jeżeli dochodzi do eksterminacji ludności tak, jak stoją – od niemowlęcia do starca – i to w sposób, aby zadać jak najwięcej cierpień, to jak to inaczej nazwać? Tym bardziej, nie robiono tego pod wpływem emocji, ale kierownictwo UPA wydawało precyzyjne rozkazy, jak eliminować polską ludność. Tę treść można zawrzeć w trzech punktach: wyrżnąć Polaków, domy spalić, dobytek zabrać." (...)

(...) "Napastnicy pastwili się nad kobietami, cięli piłami, odrąbywali ręce, wbijali gwoździe w głowy. To się nie mieści w jakichkolwiek kanonach współżycia między ludźmi." (...)

(...) "Nasi politycy co prawda na Ukrainę jeżdżą, wygłaszają tam płomienne przemówienia, ale za ich plecami powiewają banderowskie flagi. Czy oni ich nie widzą?" (...)

05 kwietnia 2015

Na ratunek historii materialnej

Nie będę przekonywać, że jako miłośnik francuskich, małomiasteczkowych, prowincjonalnych i "dzikich" pejzaży w całym mnóstwie obiektów sakralnych rozlokowanych w większości wiosek dopatruję się niezwykle cennego architektonicznego elementu, który świetnie wpisuje się w krajobraz okolicy, nierzadko bywa jego największą ozdobą.
Kościoły są zwykle opustoszałe, zamknięte na klucz, strzeliste, z kamienia, stare, górujące nad miastem czy wioską. Bardzo różnie jest z ich kondycją techniczną. Elewacje jednych pokryte są nowym tynkiem lub kamienna ich struktura nosi znamiona zastosowania prac konserwatorskich; inne z kolei niszczeją, umierają stojąc, a jedyną oznaką ich nadwątlonego upływem czasu życia są wybijające kolejne godziny dzwony. Myślę, że nadejdzie taki czas, kiedy bardzo wiele francuskich kościołów będzie funkcjonować na takich samych zasadach jak dzisiaj traktujemy pozostałości budowli starożytne Grecji czy Rzymu. Będzie tak, jeżeli nic się nie zmieni w polityce państwa francuskiego, które obecnie, jak sądzę, nie przeznacza dostatecznie wysokich środków na renowację tych zabytkowych, bądź co bądź, obiektów. Na wiernych, parafian nie ma co liczyć. Francja jest coraz bardziej laicka, księży niewielu, a zrzucenie odpowiedzialności za stan świątyń na samorządy (nie orientuję się we francuskim prawie, lecz sądzę, że istnieje jakaś forma dofinansowania remontów) raczej nie wchodzi w grę. 
Prawdopodobnie gdyby znaleźli się stali fizyczni właściciele, nadzorcy tych  obiektów (myślę o księżach) sytuacja mogłaby się poprawić. Ba, ale skąd ich wziąć? 
I w tym miejscu pozwolę sobie na zasugerowanie dość radykalnego i ekstrawaganckiego rozwiązania, które pozostanie zapewne jedynie jako "idea fix". 
A gdyby tak do tych pozostawionych na pastwę mijającego czasu parafii zaprosić księży misjonarzy z Polski? Nie piszę tego złośliwie, choć przyznaję, że gdyby tak potraktować niniejszą propozycję poważnie, naszych duchownych czekałby na gościnnej, francuskiej ziemi los nieciekawy. Ale przecież "Polak potrafi", a polski ksiądz - tym bardziej. Niech by się wykazał starannością i pomysłowością w gromadzeniu funduszy na remont przeciekającego dachu, odnowę ścian, renowację obrazów, fresków... i tak dalej. 
Być może jednak ktoś poczytuje sobie moje słowa za złośliwość, lecz moje intencje odnoszą się do czego innego. Chodzi mi głównie o zatrzymanie procesu niszczenia przez czas obiektów sakralnych, bo nawet jeśli w danej wiosce nie uświadczy się wierzącego, to wspólnym, obywatelskim obowiązkiem współczesności jest uszanowanie przeszłości, szacunek dla wytworów ludzkiej pracy; także dla wiary przodków, nawet gdy kolejna generacja wiarę utraciła. Po prostu nie chciałbym, aby zabytki średniowiecza i późniejszych epok spotkał los materialnych pamiątek starożytności. 
Każdy przedmiot, budowla czy dzieło sztuki mają swoją historię i powinny być, jeśli to tylko możliwe, powierzone opiece kolejnym pokoleniom. Nie znoszę barbarzyńskiego niszczenia; także niszczenia dziejącego na naszych oczach przez zaniechanie działań, które należałoby podjąć. Nie jestem w stanie zaakceptować niszczenia przedmiotów kultury materialnej z powodów politycznych, religijnych. Nie do przyjęcia jest też burzenie "nie naszych" cmentarzy. Miejsca powinno starczyć dla wszystkich.
W moim rodzinnym miasteczku, w jednej trzeciej zamieszkałym przez żydów; wśród nich chasydów, historia bezlitośnie rozprawiła się nie tylko z ludźmi, lecz również z żydowskimi domami, świątynią, która podczas II wojny światowej zamieniona została na magazyn, aby już w czasach pokojowych nigdy nie odzyskać swego pierwotnego przeznaczenia. Cmentarz żydowski dzisiaj zionie pustką i zaniedbaniem, a tego co pozostało z synagogi lepiej nie fotografować, bo najzwyczajniej w  świecie wstyd. Oczywiście najbardziej szkoda ludzi. Ci, izolowani najpierw w miejskim getcie, a później, bodajże od 1942 roku, w znakomitej większości zostali wywiezieni do Chełmna nad Nerem, do obozu Kulmhof, gdzie zostali zagazowani. 
Być może wśród tych, którzy zginęli byli żydowscy rzeźnicy i wędliniarze, którzy przed wojną chętniej niż polscy przedsiębiorcy dawali na kreskę i dzięki temu miejska biedota mogła łatwiej przeżyć w czasach, gdy o pracę było ciężko. Być może w Kulmhof zagazowano rodzinę (a w niej dwie małe dziewczynki), której moja babcia przerzucała przez płot chleb i kiełbasę, a kierownik poczty, przybyły z Bawarii, choć wiedział o tym procederze, przymykał oczy, bo i w niejednym niemieckim okupancie pod piersią kołatało serce. 
Ludzkiego życia się nie zwróci, ale coś przecież materialnego po naszych współbraciach pozostało... i wypadałoby przez pamięć dla tych, których istnienia skończyły się niesłusznie i przedwcześnie... wypadałoby coś zachować... pozostawić.


04 kwietnia 2015

Życzenia Świąteczne

Od wszystkich biesiadników kawiarenki, którzy dzisiaj we własnych komorach mieszkalnych pozamykani, odpoczywają od marnej codzienności, już cieszą się z nadejścia Nowego i Lepszego, jajami się racząc, tudzież wymyślnymi wielkanocnymi smakołyki, przekazuję niniejszym świąteczne życzenia.
Wraz z nimi słynny urywek geniuszu Haendla oraz odkryty niedawno piękny obrazek anonimowego czeskiego malarza zwanego Mistrzem z Trzeboni, a tytuł pracy: "Zmrtvýchvstání Krista"




"Zmrtvýchvstání Krista", 132 × 92 cm, Národní galerie v Praze, okolo 1380

KONSZACHTY

Dni postępowały pospiesznie, ku wiośnie prowadząc swój bieg niestrudzony. Naprzód rozpuściły harcowników-zwiadowców ze słońcem i ciepłym atlantyckim powietrzem w plecaku; ci jednak, wiosny wysłannicy szybko z sił opadli, pozwalając się doścignąć dniom słotnym i ponurym. Kotłowało się na ziemi w marcowym garncu i trudno było dociec, czy na święto Wielkiej Nocy nastąpi z zimą ostateczne pożegnanie, czy też ta niechciana, w srebrną biel ubrana pani pokaże jeszcze na co ją stać i rozsiadłszy się na jakim wzgórzu, rozpuści swą suknię śnieżną, a oddechem chłodu zgani nieśmiałą zieleń pól, pastwisk i łąk.
Kawiarnia czuła te narastające wiosny oczekiwanie. Niby wiodła swoje własne życie: raz obfite, innym razem kameralnie skromne. Coraz częściej też otwierała drzwi wychodzące ku ogrodowi, gdzie korzystając z krótkich i niepewnych chwil zbratanych ze słońcem trwała zabudowa wolnej przestrzeni.
Pod czułym okiem inżyniera Beka, który uprzednio poczynił był stosowne plany, stawiano podłużne zadaszenie. Powstawało w ten sposób miejsce, w którym podczas dni ciepłych i upalnych pokaźna część smakoszy kawiarenkowych dań mogła będzie spędzać dłuższe chwile pośród natury. Paździerzowo-drewniany dach miał chronić przez słońca żarem i ulewą, a ażurowa konstrukcja ścian, z deseczek, sztachet, słupków i pręcików pomyślana była, aby posadzone dzikie wino pięło się dodając uroku surowemu drewnu. Aż żal, że w chwili stawiania budowli do ogrodu nie zdołała jeszcze wtargnąć zieleń drzew, że nie zabieliły się kwiaty wiśni, że nie spurpurowiało kwiecie jabłoni, że nie puszczały pęków róże i piwonie, że winorośl jeszcze nie odbijała, nie wczepiała się mackami w drewniane rusztowanie ścian.
Kiedy to nastąpi, kawiarenkowi goście poczują się, jakby byli roślinami tej samej natury, która ich otacza. Więcej, za ową budowlą tworzoną właśnie na bazie prostokąta znajdowała się dalsza ogrodowa przestrzeń, do której dostęp gościom będzie zezwolony. Kawiarennik cieszył się także z tego powodu, że pośrodku miasteczka, tuż przy głównym placu, na zapleczu, za kamiennym parkanem rozbudowana, wchodząca w ogród kawiarenka będzie mogła cieszyć klientelę widokiem prawdziwie sielski i wolnym od zgrzytów i hałasów miasta.
Wynajęty majster od ciesiołki z pomocnikiem, redaktor Pokorski i sam pan Adam przy rozbudowie pracowali, niespiesznie lecz wytrwale, w zależności od kaprysów pani aury. Niby najtrudniejsze za nimi: ów dach z paździerzowych płyt, zabezpieczonych przed przemakaniem był już gotów, lecz kto wie, czy nie trudniejsza praca przed nimi nie została, a mianowicie – podłoga, w planach zamocowana na podwyższeniu, położona na podporach, te zaś ustawione na poczynionej betonowej wylewce (ot, trudność w starannym uchwyceniu poziomu). Inżynier Bek, który robotę doglądał, ręczył za to, że jeśli porządnie pilnować się jego planów, na takiej podłodze nie tylko stoliki i krzesła stawiać będzie można, ale też niestworzone w tańcu wyczyniać hołubce.  
W Ciżemkach natomiast remont obory, sporej, w kamieniu i cegle, z przyzwoitym (na szczęście) dachem posuwał się naprzód swoim własnym tempem. Bracia robotnicy najpierw odnawiali tynki, a na jednej ze ścian, tej ceglanej, od nowości nieotynkowanej czyszczono cegły, i artystycznie uzupełniano między nimi fugi; następnie zabezpieczano ceglaną powierzchnię lakierem.
Przed nimi jeszcze moc herkulesowej pracy pozostało: a to boksy dla koni przysposobić (myślano naprzód o sześciu), wrota naprawić, drzwi i okna wymienić. Cieszono się, że budynek mieszkalny był już wykończony i można było braciom-robotnikom zagwarantować kwaterunek. Przyjeżdżali bowiem w każdy weekend, a bywało, że ten czy ów pozostawał na dłużej.
Radca Krach, choć w mularskich rzemiosłach nie obeznany, przyjeżdżał, kiedy mógł, z mecenasem Szydełko i inżynierem Bekiem do pomocy. Dawano im pomniejsze, lecz, jak zapewniano, newralgicznie ważkie prace. Nadto inżynier Bek tak jak doradzał panu Adamowi przy zabudowie ogrodowej części kawiarenkowej posiadłości, tak Piotrowi i Joannie fachową służył pomocą. Mało tego: sobie tylko wiadomymi szlaki załatwił za bezcen metalowe rury, które jak nic pasują do wytyczenia nimi granic między komnatami, w których zamieszkają ciżemkowskie rumaki.
Kalendarzowa wiosna, jak widać, pochłonięta była tu i tam pracą, lecz dwa razy w tygodniu cała pracująca gromadka zjawiała się w kawiarence, gdzie, przy obiadowo-kolacyjnej strawie wspomożonej deserem i płynnymi napojami, prowadzono więcej niż interesujące rozmowy. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że do tych konwersacji włączone zostały małżonki: radcy, mecenasa, inżyniera, doktora i redaktora. Babiniec ten dzielnie wspomagał płeć męską, zabierając głos (czasami w nadmiarze) w dyskusjach nieprzebranych, które razu pewnego nie zakończyły się przed północą.
(Niestety, doktor Koteńko nie zawsze służył przyjaciołom swoją obecnością, albowiem miasteczko i przyległe wioski nieszczęśliwie „zagrypiały”, stąd pan doktor chorowitków przyjmował do późnego wieczora, tudzież doglądał obłożnie cierpiących w ich własnych domostwach).
Zdarzyło się, że podczas takiej gromadnej dysputy do kawiarenki przywędrowały rodzone siostry zakonne. Wpadły niby małą Różę zobaczyć i nacieszyć oczy jej widokiem, ale kto wie, czy w tej wizycie nie brała udziału herbatka z rumem, którą tak przepięknie Maria przyrządzała.
- Widzę, że gości dziś mrowie i zajęci rozmową jak nigdy – przemówiła jedna z sióstr, rozglądając się po sali i roznosząc uśmiech serdeczny i znajomy.
- Oj, tak – potwierdziła Maria – akurat siostrzyczki trafiły na konszachty.
- Konszachty? – zaniepokoiła się druga z sióstr – czy moje uszy się przesłyszały?
Nie dziwmy się tej reakcji, gdyż najwyraźniej siostrze słowo „konszachty” skojarzyło się z czymś dalekim od boskiej niewinności.
- Proszę się nie niepokoić – zapewniła Maria, widząc w oczach sióstr słynne w całym mieście zakłopotanie – właśnie siostrzyczek nam brakowało. Zapraszamy.
I tym sposobem rodzone siostry zakonne włączone zostały do „spiskującej” wspólnoty, która radziła… radziła, a stary pisarz, choć również w „spisek” zamieszany, z pewnej odległości przysłuchiwał się zjawiskowym mowom, popijał mleko i… pisał.

HISZPAŃSKI AKCENT

Jak zwykle każdy odcinek trasy z jakiej udaje mi się wracać "żywcem" ma swoje podsłuchane, muzyczne tło, które staje się niejako przebojem. 
Tym razem podsłuchane zostały utwory: francuskiego kompozytora Emmanuela Chabriera i jednego z najsłynniejszych hiszpańskich -  Isaaca Albéniza. Ponieważ trudno mi było się zdecydować, który z wątków zauroczył mnie bardziej, krakowskim targiem zamieszczam oba utwory, a łączy je klimat wybitnie... hiszpański.
[to tak w opozycji do panującej w kraju pogody]