CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 września 2016

KONIEC TRASY

Ostatnia trasa poprowadziła mnie z Luksemburga (Colmar-Berg) do kraju, wreszcie do kraju… i to do samej Dębicy. Po drodze tylko Niemcy i podróż nocą, i wjazd autostradą numer cztery, Wrocław, Opole, Strzelce Opolskie, obwodnicą Śląska na Kraków.
A tam, na niepłatnym odcinku autostrady mijam od południa i wschodu to miasto tak mi znane, dostrzegam z oddali smukłe wieże klasztoru kamedułów na Bielanach (ileż to lat upłynęło, kiedym go zwiedzał i podziwiał niezwykłą akustykę jednej z cel braciszków, a czułem wtedy taką ciszę ogromną i szept oprowadzających mężczyzn zakonnika, bo kobietom przysługuje zaledwie kilka dni w roku przestąpienia progu tej ciszy)… i klasztor Norbertanek widzę nad samą Wisłą, a miasto Kraka w takiej mgle foliowej, jakbyś żar ogniska zalał wodą, aby czym prędzej wydobyć z gorącego wnętrza ziemniaka… taka mgiełka z pary wodnej się rozchodzi, narasta i tuż po południu dopiero rozpływa się w promieniach coraz wyższego słońca. Potem Łagiewniki i Bieżanów; niedaleko Nowa Huta i dalej w stronę Wieliczki, i na Rzeszów… i wreszcie Dębica.
Potem powrót przez Ropczyce, Sędziszów Małopolski, Nową Dębę i na Kielce, Piotrków Trybunalski, obwodnicą Łodzi i już na miejscu jestem wczesną nocą.
A to południe Polski, Podkarpacie - całkiem piękne ma miasteczka, czyste i zadbane. A najbardziej boli to, że na tej autostradzie A 4 piętrzą się dźwiękochłonne ekrany w miejscach zupełnie niepotrzebnych. Ech, pomysłodawcę tej kosztownej rozpusty wtrąciłbym na lat kilka do więzienia. Niechby w nim na spacerniaku doświadczył uczuć podobnych do tych jakie mają więzieni wysokim murem kierowcy jadący na wschód i na zachód.
W domu normalne jedzenie i sen niedługi, a następnego dnia do Rypina, aby zdać auto i odzyskać torby z ubraniami, kuchenkę gazową i pościel z poprzedniego autka, które ugrzęzło we Francji po awarii sprzęgła.
Tu niemiła niespodzianka. To mój ostatni kurs dla tej firmy… słowem wyrzucony jestem na bruk. Za co? Pytanie. Pewnie za to, że nieskoro mi było do dwudziestoczterogodzinnej jazdy non stop i ponarzekałem byłem na spedytorów. Nieważne. Najgorsze jest to, że jeśli ja ze swej strony rozliczyłem z dokumentów i „wnętrzności” auta wobec szefostwa, to ono nie rozliczyło się z mojego ekwipunku, którego nie mogłem ściągnąć do kraju po awarii poprzedniej renówki. Mam sobie sam jechać i odebrać to, com zostawił od kierowcy, który wyjechał już za granicę. Tego dnia nie mogę jednak udać się do domu mojego następcy za kółkiem…pojadę innego dnia, lecz czy zastanę każdy element mego bagażu? Nie wiem.
Wiem natomiast to, że taka postawa mojego byłego szefa, dla którego pracowałem jest cokolwiek zaskakująca, bo tamte autko było przecież sprowadzone pod samą posesję firmy i mogli dobrzy ludzie wyrwać z auta moje bagaże i umieścić w jakowymś miejscu, skąd mógłbym je odebrać.
Spokojnie. Także moją intencją było pożegnanie się z tą firmą, gdzie rządzi chaos i spedytorzy, którzy być może maturę mają, ale przez to nie zmądrzeli wcale. Młode to ludziska i żałosne… daj i Boże zdrowie, a jeśli mądrości dać im nie możesz, przynajmniej nad nimi zapłacz.
Spokojnie… nagrywam sobie robotę w innej firnie. Czy będzie lepsza, czy napotkam „dobrą zmianę” się okaże. Obawiam się jednak, że w znakomitej większości firm transportowych jest podobnie, bo to taka praca, w której zazdrościć można jedynie krajobrazów. Nie odpukuję więc, bo sensu wielkiego w tym nie ma. Życie samo pokaże jak ma wyglądać. Póki co wypoczywam i tylko śpię mało, zdecydowanie za mało, bo trudno mi się do luksusu  przyzwyczaić.
Ale teraz to pewnie zasnę, brakiem snu znużony.

[29.09.2016, Dobrzelin]

28 września 2016

KONCERT - KAWIARENKA (70)

To się właściwie nie zdarza, aby w takiej tajemnicy…? Ani doktor Koteńko, ani też kawiarennik nie pisnęli słowa. Aż tu w czwartkowe południe w mieście i w oknach kawiarni pojawiły się plakaty informujące o koncercie. Gdzie? Pewnie, że w kawiarence. Młodziutka Aneta, licealistka, a z zamiłowania i talentu piosenkarka, która nieraz już umilała gościom śpiewem pogodne wieczory, tym razem miała wystąpić z dłuższym recitalem wraz z grupą dżezujących kompanów i, jak się później miało okazać, w ten koncert i pan doktor był włączony i sam dyrektor domu kultury Korfanty. 
Radca Krach i pani Janeczka Szydełko najwięcej rozprawiali o tym wydarzaniu z przyjaciółmi - oboje wraz z panią Zofią, nie mogli wprost uwierzyć, że coś ważnego dzieje się poza ich plecami.
Zatem kiedy w sobotnie wczesne popołudnie zespół muzyczny zaczynał instrumenty swe stroić: saksofon, trąbkę, perkusję, skrzypce, gitary, a nawet i organy, tudzież pomniejsze instrumenty, napływający do kawiarenki goście bacznie się tym przygotowaniom przyglądali, a co niektórzy poczęli zabiegać o względy kelnerek: Edyty i Karoliny, aby te na okoliczność koncertu stoliki im pozajmowały.
Do tego doszło, że przed dziewiętnastą, na którą to godzinę zaplanowano to artystyczne wydarzenie, kawiarenka w obu swoich izbach (muzycy rozgościli się w szerokim korytarzu pomiędzy obiema salami) zgłodniałą ciekawości publicznością zapełniła się do ostatniego miejsca. Z kolei pan Korfanty z doktorem Koteńko usadowili się obok siebie na stołeczkach wedle pianina, rozczytywając się w nutach poczynionych na papierze. Potem nastąpiło dziesięciominutowe próbowanie rytmów i melodii i w końcu na sam środek wypłynęła w letniej jeszcze, niebieskiej, przewiewnej i delikatnej sukience panna Aneta.
Młode dziewczę, które wszakże na całkiem piękną kobietę wyglądało, rozpoczęło od przywitania gości i oznajmienia zacnym kawiarenkowiczom, że przygotowało dla nich wraz z zespołem oraz z doktorem Koteńko i panem Korfantym (tu spojrzano na wymienionych z nazwiska z zasłużonym zdziwieniem) program, w którym zabrzmią piosenki bliskie sercu wykonawczyni, którymi pragnie się w ten wieczór podzielić snadnie. Następnie panna Aneta przedstawiła pięciu dorodnych mężczyzn, którzy powstaniem, skłonem głowy, a wcześniej zagraniem przygotowanego akordu  na instrumentach, na jakich grali, życzliwie publiczność przywitali.
Następnie pan Adam światłami kawiarni pokierował w taki sposób, aby przygasić te na obu salach (miast tego polecił na każdym stoliku pozapalać świecowe lampiony); na muzyków zaś skierował w trzypunktowy strumień mdławego, bladoniebieskiego światła; zaś nad pianinem wzniecił wąską strużkę waniliowej poświaty.
Panna Aneta pochwyciła w gorące dłonie trzon mikrofonu i przylgnęła doń, oczekując na pierwszych kilka tonów przez orkiestrę zapodanych… i zaśpiewała:
„Aunque tu, me has echado en el abandono 
aunque tu, has muerto todas mis ilusiones 
y en vez, de maldecirte con gusto en coro 
en mis sueños te colmo,en mis sueños te colmo 
de bendiciones…”
Kawiarenkowi goście przez chwilę oniemieli słysząc hiszpańskie słowa pieśni, co ogarniały nastrojowym, lecz wszelako również dynamicznym brzmieniem obie sale. Jedynie pan doktor Koteńko na muzyce nie tylko poważnej znający się doskonale, wyszeptał ku gościom siedzącym najbliżej pianina:
- „Lagrimas negras”… Buena Vista Social Club to śpiewali.
I słuchano tej kubańskiej melodii z zapałem i ukontentowaniem, a kiedy artystka skończyła, kawiarenką wstrząsnęły zasłużone brawa. Panna Aneta odetchnęła z wielką ulgą, albowiem choć w swym zamiłowaniu do śpiewu była dziewczęciem odważnie stawiającym czoła publiczności, to jednak jakieś błyski tremy z jej oczu patrzały.
Światła na muzyków skierowane pociemniały i kawiarenkę zdominował kolor granatowy, obejmujący również piosenkarkę. Trzy gitary wprowadziły publiczność w nastrój, a potem popłynęły piosenki słowa:
„La na céu bo é um estrela
Ki ca ta brilha
Li na mar bo é um areia
Ki cata moja
Espaiod nesse monde fora
So rotcha e mar

Terra pobre chei di amor
Tem morna tem coladera
Terra sabe chei di amor
Tem batuco tem funana” (…)
- To Evora - westchnął z uwielbieniem w głosie pan burmistrz zasiadający przy stoliku z panem radcą. Bliźniacze siostry zakonne, zwłaszcza Rozalia, poczęły łagodnie kołysać się w rytm melodii.
I znów po zakończeniu tak różnej od poprzednio wykonanej pieśni, przez obie sale po chwili zamyślenia przemknęły oklaski uznania.
Światła pojaśniały nad wykonawcami aż do bieli. Perkusja, gitary i instrument klawiszowy  zagrały tym razem raźniej, a panna Aneta zaśpiewała:
„Znów drobny spór, barometr zjeżdża w dół 
Prywatne niebo już mgłą się zasnuwa 
Tak bym chciała mieć prognozę naszych serc 
Na życie, miesiąc, dzień mapę prognoz…”
Tym razem publiczność bezbłędnie rozpoznała w tych słowach piosenkę pani Jurksztowicz „Stan pogody”, a kiedy do refrenu przyszło, to stary pisarz rozglądając się po jednej z sal gotów był przysiąc, że kawiarenkowicze nucą sobie…
„Słońce to my, ciemne chmury to my, 
Nagłe sztormy, letnie burze 
Suche wyże to my, mokre niże 
Taki deszcz, że ulewa aż śpiewa…”
I przyszła chwila na pieśń kolejną, w której wykonywaniu pannie Anecie towarzyszyli w chórku dwaj chłopcy. Pozostali na instrumentach grali. I pieśń, znów w stylu odmienna zabrzmiała:
„Una mattina mi sono svegliato,
o bella, ciao! bella, ciao! bella, ciao, ciao, ciao!
Una mattina mi sono svegliato,
e ho trovato l'invasor.

O partigiano, portami via,
o bella, ciao! bella, ciao! bella, ciao, ciao, ciao!
O partigiano, portami via,
ché mi sento di morir…”
 A kiedy tę sławną włoską pieśń zakończono, na telebimie w nowej sali ukazały się słowa:
„Pewnego ranka, gdy się zbudziłem,
o bella, ciao! bella, ciao! bella, ciao, ciao, ciao!
Pewnego ranka, gdy się zbudziłem,
Spotkałem wroga w kraju mym.

Hej partyzancie, weź mnie ze sobą,
o bella, ciao! bella, ciao! bella, ciao, ciao, ciao!
Hej partyzancie, weź mnie ze sobą,
Bo czuję powiew śmierci już…”
… i dwie trzecie publiczności podążyło za panną Anetą i jej chórkiem.
I na tej piosence pierwsza tercja koncertu została zakończona, a podczas antraktu ciasteczka z kawą podano, choć niektóre niewiasty, jak na przykład pani Janeczka Szydełko, pani Zofia oraz żony panów redaktora i burmistrza poprosiły po lampeczce czerwonego wina. 
Zespół zaś popadł w delikatne, z latynowska brzmiące jam session.
I stało się to, co stać się musiało. Pan doktor Koteńko poprawił swój stołeczek przy pianinie stojący i pozwolił swym palcom na klawiaturze pofantazjować; natomiast pan Korfanty podążył ku wykonawczyni koncertu, aby w duecie  z nią zaśpiewać:
„Choćbyś odszedł z miasta
będę czekać tu...
Tak jak wierna gwiazda,
będę czekać tu...
Przez czterysta wiosen
i sto długich zim
będę czekać tu,
w mieście tym...”
Tym samym zabrzmiało przesławne, miłosne „Les parapluies de Cherbourg” pana Michela Legranda z pięknym polskim tekstem pani Agnieszki Osieckiej.
A po niej panna Aneta a capella zaśpiewała jedną z najpiękniejszych w całym świecie modlitw:
„Dopóki ziemia kręci się,
dopóki jest tak, czy siak,
Panie, ofiaruj każdemu z nas,
czego mu w życiu brak:
Mędrcowi darować głowę racz,
tchórzowi dać konia chciej. 
Sypnij grosza szczęściarzom 
i mnie w opiece swej miej. „
- Kак красиво она пела! - westchnął siedzący przy stoliku z Anną i jej ojcem, panem radcą, Wołodia. 
I znów usłyszano kolejną pieśń Cesarii przy wtórze altowego saksofonu, perkusji, gitary i skrzypiec…
Oh mar, oh mar, oh menina
Dexam tchorar
Sodade di bo m´crêtcheu

Quêl ingrata que bai que dixâm
Que dixâm co sodade na coraçon
Ma m'tem fé! Ma inda el ta volta
Até um dia si deus quiser!

Um dia molha o florzinha
Que bai volver
Da me um consolo
na nha vida
- „Ingrata” - powiadomił pan burmistrz małżonkę.
Po ciepłych oklaskach panna Aneta nie zakończyła jeszcze drugiej tercji koncertu. Miała bowiem przygotowaną do zaśpiewania weselszą i wielce zabawną nutę o księżniczce Annie, która…. ale posłuchajmy…
„I znów księżniczka Anna spadła z konia. 
To znak, że przybył nasz kolega Maj. 
Pozieleniały włosy drzew 
i wieczorami słychać śpiew, 
i w zimnych draniach już cieplejsza krąży krew….”
A wykonała panna Aneta tę piosenkę w taki sposób, że sama pani Ewa Bem, gdyby do kawiarenki zajrzała, byłaby dumna z tego, że tak zdolną i dżezującą naśladowczynię swego utworu odnalazła.
A po kolejnej przerwie, podczas której ciasteczka konsumowano i pito napoje, pan Korfanty po raz jeszcze zajął miejsce obok młodej piosenkarki, aby towarzyszyć jej ciepłym barytonem, gdy śpiewała:
„Parole, parole, parole
Je t'en prie.
Parole, parole, parole
Je te jure.
Parole, parole, parole, parole, parole”
A później… później panna Aneta zaśpiewała o niezwykłej miłości:
„I gave you all the love I got
I gave you more than I could give
I gave you love
I gave you all that I have inside
And you took my love
You took my love
Didn't I tell you
What I believe
Did somebody say that
A love like that won't last…”
… a radca Krach tę piosenkę Sade Adu szczególnie ukochał, gdyż pewne niezwykle miłe wydarzenie, słuchając jej, go w przeszłości spotkało.
Z tego też powodu, kiedy to nastrojowe wykonanie piosenki panny Anety oklaskiwano, pana radcy dłonie klaskały najgoręcej.
Po tym utworze nastrój w kawiarence nazbyt się nie zmienił;  panna Aneta zaśpiewała o rozstaniu, do którego, błagając niemal, dopuścić nie chciała:  
„Nie, nie możesz teraz odejść
Bierzesz mi ostatnią wodę
Żar pustyni pali mnie
Bezlitosna płowa pustka
Mam spękane suche usta
Pocałunek mój to krew
Nie, nie możesz teraz odejść 
Kiedy cała jestem głodem 
Twoich oczu, dłoni twych 
Mów, powiedz, że zostaniesz jeszcze 
Nim odbierzesz mi powietrze 
Zanim wejdę w wielkie nic…”
… po której to sambie pani Hanny Banaszak, obfite oklaski dostała.
Lecz było już wiadomo, że koncert ku końcowi zmierza z każdą wyśpiewaną nutą. Wieczór w noc się zamienił i nadeszła pora, aby gości do snu ukołysać.
Zasiadł więc ponownie pan doktor Koteńko przy pianinie i usłyszano dźwięki, jakich w kawiarence dotąd nie grywano i tę wokalizę przecudną pana Krzysztofa Komedy z filmu pana Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”.
Oklaskom koniec nie zagrażał, a publiczność na stojąco o bisy poprosiła, lecz stary pisarz, co w swoim kajecie z satysfakcją wszystko opisywał, najprawdopodobniej do cna wzruszony już więcej tego dnia o koncercie nie napisał.


[25.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja, 28.09.2016, Dobrzelin]


26 września 2016

ROZMOWA

Wiesz, Nat, bardzo się cieszę, że cię znów spotkałem, nie żartuję, i że jest ciepło, jak na tę porę roku. Zawsze byłaś wrażliwa na chłód i miałaś takie zimne dłonie. Rozcierałem je, pamiętasz, ale wcześniej kazałem ci je zanurzyć w głębokim śniegu i uformować sporę kulę, a śnieg był zmrożony i nie dał się tak łatwo kształtować twoimi delikatnymi rączkami. Potem odrzuciłaś go, a wtedy ja objąłem twoje obie dłonie i zacząłem pocierać nimi o siebie. Pamiętam nawet to, że przytknąłem je do swoich ust, do policzków, chuchałem w nie, aż stały się ciepłe, choć w dalszym ciągu były zaczerwienione.
Ja bardzo wiele rzeczy pamiętam, Nat. Począwszy od szkoły. Widzę cię jako tę dziewczynkę z zaplecionymi warkoczykami, ubraną w błękitny fartuszek z białym kołnierzykiem. Od razu wpadłaś mi w oko, wiesz? I kiedy siedzieliśmy czasami w jednej ławce, czułem zapach twoich starannie splecionych włosów, choć czasami przychodziłaś do szkoły w „kucykach”, za które chwytali cię chłopcy. Ja też chciałem cię za nie pociągnąć, ale przecież nie wypadało mi tego robić, bo wtedy przeniosłabyś się do innej ławki. Kiedyś podsłuchałem nasze mamy, jak rozmawiały o nas. Tak, o tobie i o mnie. Wyszło na to, że obie chciały, abyśmy zostali bliskimi przyjaciółmi, a nawet więcej. Nie wiesz, że szykowały nam wspólną przyszłość? I to kiedy? Mieliśmy może po dziesięć, jedenaście lat. Są przecież plemiona, ba, nie tylko plemiona ale i współcześnie żyjące w cywilizowanym świecie rodziny, w których to rodzice decydują o życiu swoich pociech, zanim jeszcze te posmakują dorosłości i dowiedzą o tych sprawach. Nie żartuj, takie rzeczy się pamięta. Rozmawiały przy herbatce w pokoju, w którym przy swoim biurku odrabiałem lekcje.
Moja mama zawsze stawiała ciebie za wzór jeśli chodzi o prowadzenie zeszytów. Ja też ci tego zazdrościłem i nie mogłem się nadziwić, że tak wiele czasu spędzasz przy książce i przy robieniu notatek. Ty chyba nigdy nie wychodziłaś na podwórko, przynajmniej ja tego nie widziałem. Aha, to prawda, wychodziłaś z dziewczynkami, aby poskakać na skakance, grałaś w klasy, a kiedy byłaś w drugiej klasie przytulałaś do siebie lalkę i woziłaś ją w takim niebieskim wózku (chyba to ciebie w nim wożono, gdy byłaś malutka). A kiedy koledzy z klasy dowiedzieli się, że bawisz się lalką, śmieli się z ciebie, że jesteś taka dziecinna, a ja wcale się z ciebie nie śmiałem. Zaróżowiłaś się? Niepotrzebnie. Ja kopałem piłkę i wracałem często późno do domu: brudny, mokry i zmęczony, a kiedy zasypiałem, powtarzałem sobie, że to, co robię to zwykła dziecinada. Ty byłaś konkretniejsza i chyba poważniejsza nad swój wiek, a zabawa z lalką nie ma w tym przypadku nic do rzeczy, bo kiedy dziewczynka w twoim wieku zajmuje się lalkami to znaczy, że zaczyna traktować życie poważnie i przygotowuje się do roli przyszłej matki. A i owszem, na studiach miałem psychologię i dlatego teraz jestem taki mądry.
A wiesz, że ja nie bardzo pamiętam twego ojca? Chyba był kolejarzem, tak? Niższy od twojej mamy. Tak, przypominam go sobie. Jeden jedyny raz byłem w twoim domu (nigdy nie wstąpiłaś do mojego… co ty na to?). No tak, nie pamiętasz. Po cóż innego miałbym, jeśli nie po lekcje? Chory byłem. Zwykle chodziłem do chłopaków zapytać się, co było zadane, aż tu nagle mama podpowiedziała mi, abym poszedł do ciebie, że to niby piszesz staranniej i można cię odczytać, a ja zezłościłem się wtedy, bo wiedziałem, że będą mi w domu gderać, abym wyrabiał sobie charakter pisma… i jeszcze to, że przecież chodzenie do domu dziewczyny takiemu chłopcu jak ja po prostu nie uchodzi.
Twoje mieszkanko było niskie i ciasne, pamiętam. Mieszkałaś w takiej folwarcznej kamienicy. Nie obrażaj się, bo przecież to, gdzie się mieszka, nie ma żadnego znaczenia. Już wtedy o tym wiedziałem, nie tylko teraz, kiedy jestem stary i mądry. 
No, wreszcie się uśmiechnęłaś.
Potem, w liceum los tak sprawił, że byliśmy w jednej klasie i zostaliśmy przyjaciółmi, nic więcej. Coś jednak z nas wyparowało. Może nie uczucie, bo wcześniej mogłem być co najwyżej tobą zauroczony. Nie wiem co to mogło być.
Ty wiesz, że tak naprawdę to ja dopiero po wielu latach zacząłem odkrywać to, że można było w inny sposób pokierować własnym życiem? Nie, swojego nie żałuję, ale przecież można sobie było wyobrazić, że będzie inne i potoczy się w gronie innych ludzi, przyjaciół, i w ogóle….
Jakoś nie przypominam sobie twoich miłostek - chyba w dalszym ciągu byłaś poważniejsza nad swój wiek. Nie śledziłem cię, nie obserwowałem. Ale kiedy zaczęłaś się spotykać z tym Andrzejem, to byłem więcej niż zaskoczony. Nie mogłem w to uwierzyć, że chodzicie z sobą, bo w moim mniemaniu był to zwykły osioł, drań i pijak. Nie wiedziałaś wtedy, że pije? Przy tobie nie pił. Co najwyżej jakieś piwo, winko dla towarzystwa. Owszem, był towarzyski i miał ten gest, mógł imponować dziewczynom, ale do ciebie nic a nic nie pasował. W dodatku twoja mama miała zawsze wstręt do mężczyzn nadużywających alkoholu. Ja znów o tym piciu, bo nie mogę uwierzyć, dlaczego nie zauważyłaś tego wcześniej. Czy to prawda, że nawet najbystrzejsze kobiety nie potrafią dostrzec w swych partnerach tego, co automatycznie powinno było ich wykluczyć z choćby myśli o wspólnym pożyciu? No, ja nie jestem kobietą i nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Pamiętam tylko, że po jakichś dwóch czy trzech latach nasze mamy spotkały się i twoja matka miała oczy pełne łez.
Bił cię. Przyznaj się. Kiedyś spotkałem cię na mieście w przyciemnionych okularach, a wcale nie było słońca.
Ja bym skurwysyna zabił…
Naleję sobie. Jeden kieliszeczek. Taki mały. No wiem, że jesteś przeczulona. Szkoda, że nie wcześniej. Faktycznie, mogłem zachować się inaczej i tak po starej znajomości, po przyjaźni (?) powinienem był powiedzieć: - „Nat, nie wchodź w to, nie wychodź za niego za mąż, bo to skończony łajdak. Z przyjaźni ci to mówię. Uwierz mi”
Co ja? Ja żyłem już w swoim świecie. Wiesz, że sport pochłonął mnie całkowicie. Biegałem długie dystanse i naprawdę wyobrażałem sobie, że kiedyś wystartuję na olimpiadzie w maratonie; mało, że wystartuję, ale że wygram, rozumiesz? Ty woziłaś w wózeczku córeczkę, a ja ganiałem po łąkach, studiowałem, startowałem to tu, to tam, zdobywałem medale na prowincjonalnych zawodach, zmagałem się z kontuzjami i wytrwale podążałem wynikami za krajową czołówką biegaczy. Gdzież mi tam było myśleć tak na poważnie o dziewczynach, o życiu we dwoje. Ja pozostałem, Nat tym dzieciakiem kopiącym piłkę, ambitnym, zadziornym, umorusanym jak nieboskie stworzenie, żyjącym marzeniami o sławie; także o rodzinnym szczęściu… ale potem, po wyczynie, po karierze; wtedy dopiero mogę się ustatkować.
Na studiach spotkałem dziewczynę podobną do ciebie. Studiowała polonistykę. Nie, nie dlatego o niej mówię, że była podobna do ciebie, chociaż… kto to wie; może rzeczywiście doszukiwałem się wtedy w dziewczynach jakiegoś podobieństwa do ciebie. Możliwie, że działo się to poza moją świadomością, ale dzisiaj, po latach w tym szaleństwie dostrzegam ukryty sens. Ona miała braciszka, nie uwierzysz, młodszego od niej o dwadzieścia lat. To nieprawdopodobne, a jednak… z tych samych rodziców. I kiedyś zachorował na zapalenie opon mózgowych, i bardzo cierpiał, a ona zrezygnowała ze studiów i więcej jej już nie widziałem. Z listu, jaki do mnie napisała, dowiedziałem się, że z chłopcem nie do końca jest w porządku i będzie inwalidą, a ona musi zostać w domu i zaopiekować się nim, bo i jej mama miała jakieś problemy ze zdrowiem. Było, minęło. Czy żałowałem wtedy, że nie pojechałem do niej, aby przynajmniej pocieszyć ją w tym nieszczęściu? Może nie pomyślałem o tym. W życiu robi się tyle głupstw.
Słyszałem, że Andrzej nie zapomniał o waszym wspólnym dziecku. Tak jak powiedziałem - miał gest i alimenty przekazywał regularnie. Wiem to od mojej mamy, bo spotykała się z twoją i rozmawiały o tym. Podobno chciał się zejść z tobą. Odmówiłaś. Wolałaś żyć na stopie koleżeńskiej. Zbyt wiele zdrowia i sił kosztował ciebie ten chory związek. I nie myślałaś już o związaniu się z kimś innym?
Dobrze, nie rozmawiajmy o tym.
Cóż ja? Skończyłem AWF, kursy, szkolenia, no wiesz, biegałem cały czas, ale bez sukcesów. Okazało się, że moje płuca nie wytrzymują treningu. Płuca i serce. Nie, z sercem w porządku jak na zwykłego człowieka, ale do wyczynu to nie wystarczało. Zająłem się trenerką nie mając jeszcze dwudziestu ośmiu lat.
Nat, możesz sobie wyobrazić, jak ja wtedy cierpiałem? Życie bez prawdziwego sportu, bez reprezentacji, bez medali - to nie do zniesienia. Nie zacząłem wtedy pić, bo przyzwyczajony byłem jako zawodnik do abstynencji. Jeśli się chciało zwyciężać, to mowy nie ma o papierosach i wódzie. Tyle że kariera sportowa stanęła mi okoniem. Z tej złości do świata, do losu, który zabronił mi startować w prawdziwych zawodach, z tej frustracji przestałem już mieć marzenia o założeniu rodziny. Ot, przelotne znajomości, kochanki na noc, tydzień, co najwyżej na miesiąc - to było wszystko, na co mogłem i chciałem sobie pozwolić. Dochodziłem do siebie powoli, bo całe szczęście, że ponoć miałem smykałkę i podejście do tych nieopierzonych ośmiusetmetrowców i chłopców biegających na trzy kilometry z przeszkodami. Robili dobre wyniki i wpatrywali się we mnie jak w obrazek, a ja, naprawdę, Nat, dawałem im to wszystko, czego mnie nauczono i na co było mnie stać. Niektórzy odeszli ze sportu, nie wytrzymywali pracy na treningach lub po prostu znaleźli sobie inny pomysł na życie. Ale wiesz, Nat, i z nimi się spotykam, i chodzimy sobie na piwo, i wspominamy stare dobre czasy, a są to już ludzie w całkiem poważnym wieku. Cały czas pracuję z młodzieżą. Cenią  mnie, choć niewielu jest takich zapaleńców jak w moich nastoletnich czasach. Czasy się zmieniają, cóż robić?
Droga Nat, naprawdę cieszę się, że cię spotkałem, choć nie podejrzewałem nigdy, że znajdę cię właśnie tutaj. Powinienem był, do cholery, zaprosić się do ciebie jakiś dziesięć lat wcześniej. Poznałabyś mnie? Ciekawe, jak byś zareagowała na to, gdybym poprosił cię wtedy o rękę. Uśmiechasz się. Chcesz przez to powiedzieć, że zgodziłabyś się zostać moją żoną?
Ale nie przyszedłem, chociaż wiedziałem, gdzie mieszkasz. Wiesz, Nat, gdybyś się wtedy zgodziła być ze mną, nigdy nie zacząłbym pić… a tak… widzisz sama… wlewam sobie jeszcze jeden naparsteczek. Wychyliłem go i jest mi łatwiej. Ale to nieprawda. Nie jest mi łatwiej. To tylko pozory. Ja się rozklejam, widzisz? A nie powinienem. Przyjdę tu jeszcze, jeśli chcesz.

Muszę ci powiedzieć, że córka wzorowo opiekuje się twoim grobem. Widzę świeże kwiaty i mnóstwo światełek. Tylko wiatr zdmuchnął płomień znicza, który stoi obok mojego. Pozwolisz, że go podpalę? Kochałem cię, Nat, wiesz? 

 [25.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]

ATLANTYCKIE WYBRZEŻE

Nie mogłem sobie odmówić tego przystanku. Jestem już we Francji, może z dziesięć kilometrów od Bayonne (Baiano - po baskijsku); dojeżdżam do Atlantyku.

... zatrzymam się przy tej skarpie

... urokliwie wyglądają te spiętrzone, atlantyckie fale

... jeszcze raz ten widok z trochę innego miejsca, ale warto było

...widok na miasteczko położone w niewielkiej zatoczce

... stroma, wapienna skarpa ze wschodniej strony

... i zacieniona po stronie zachodniej... wkrótce zachód słońca

... rzut oka na wątłą, targana wiatrem nadmorską roślinność
Pora jechać dalej.

[26.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]




25 września 2016

POMOCNE DŁONIE - KAWIARENKA (69)

Inżynierowi Bekowi udało się na czas plan zabudowy terenów rekreacyjnych przed oblicze pana burmistrza przedłożyć jeszcze z początkiem września; ten zaś aplikację do województwa złożył i na dniach pomyślnej odpowiedzi oczekuje, co do przydziału funduszy. Pan inżynier tak sprytnie pomiary wykonał, że do projektu miejsce pod dwa tenisowe boiska znalazł, co spodobało się głowie grodu, albowiem zapalonym był tenisistą i często do powiatowego miasta wyjeżdżał, aby pograć sobie, a tu masz - pod bokiem wyrosną korty własne, z których najpewniej korzystał będzie.
Pan Bek z małżonką swoją, ekonomistką pracującą w gminie poza miastem, odbyli już tygodniową podróż po Bieszczadach, gdzie zdominowali górskie szlaki i do miasteczka z nowymi siłami do pracy powrócili; on zaś czekał przy tym niecierpliwie na wiadomości w sprawie dalszych losów projektu, nad którym noce zarywał.
Po dłuższej nieobecności w kawiarence pan inżynier ze swoją małżonką Wandą gościli się z mecenasostwem przy dobrej kawie, francuskich ciasteczkach i lampce przedniego prowansalskiego wina. Rozmowa pomiędzy wspomnianymi wyżej przyjaciółmi najpierw toczyła się głównie wokół bieszczadzkich szlaków, by raptem, niepostrzeżenie zboczyć z głównej trasy na mianowicie taką:
- To niech pan mi powie, inżynierze, czy możemy na pana liczyć? - mecenas Szydełko kategorycznie wyraził zapytanie. - Pan doktor przybędzie, redaktor Pokorski również, a pan Adam z radcą Krachem jeszcze się namyślają.
- A gdzież to tym razem panowie się zapuszczają? - zapytaniem zripostował pan mecenas.
- Nie tylko panowie, bo są też i panie - zaprotestowała pani Janeczka Szydełko. - My również dopomożemy. Jedyna rzecz, że my w rękawiczkach, jak…
- … jak zaściankowe szlachcianki - dopowiedziała pani Wanda.
- A jakże, a jakże.
- Zawitamy więc, panie inżynierze do Boruckiego, którego tak wytrwale kurował nasz pan doktor. Tam ziemniaczki do wybrania i selekcji. Natomiast po sąsiedztwie czeka na nas późna, eksportowa cebula. To naszych kobiet zadanie do wykonania. Również przebrać cebulątka trzeba, w woreczki zapakować i … jazda w świat szeroki.
- Rozumiem, mecenasie.
- To, przyjacielu, w gruncie rzeczy ubodzy ludzie. Nawet może nie tak ubodzy, jak starzy. A my wszelako młodzi jesteśmy.
- Oj, panie mecenasie - westchnęła pani Wanda - ja przeczuwałam, że pod takim kątem zaplanował pan całą tę imprezę. 
- A pewnie, że pod takim, mój mężuś zawsze był wrażliwy na tę ludzką biedę… i w ogóle.
- Oj tak, znany jest z tego - stwierdził pan inżynier. - No cóż, Wandziu, chyba przyjmiemy to zaproszenie. Ma to się odbyć w przyszły piątek po pracy i całą sobotę? Pasuje. A nasze członki powspominają przy tej robocie bieszczadzkie eskapady. Mniemam, że pan radca z małżonką jednak się pojawią?
- Bezapelacyjnie. Jedynie pani Jadzi, która wynalazła dla siebie jakieś księgowe zlecenie, początkowo termin się nie zgadzał, ale pan radca telefonicznie już mnie powiadomił, że pewnie się uda.
- A pan kawiarennik? Co z nim? - dopytywał się inżynier Bek.
- No cóż, inżynierze, z panem Adamem to całkiem inna sprawa.. ale w tej kwestii niech się moja małżonka wypowie.
W tej nagłej chwili pan inżynier wespół ze swoją połowicą nabrali w pojemne, górską przygodą wzmocnione piersi powietrza.
- Otóż, drodzy państwo - rozpoczęła pani Janeczka - zapewne tej nowiny jeszcze nie znacie - w tym miejscu pani Szydełko głos swój zniżyła niemal do poziomu blatu kawiarnianego stolika. - Pani Marysia jest w błogosławionym stanie.
- A niech mnie szczęki imadła ścisną - wykrzyknął niemal pan inżynier - toż pierwszorzędna wiadomość. Najpierw u Anny i Wołodii nowe życie, ciżemkowska Joanna też przy nadziei… i teraz Maria.
- Tak to już jest, inżynierze - wtrącił pan mecenas. - Pamięta pan, jak to pani Maria stanęła przed dylematem: na studia hotelarskie się wybrać, czy też opiekować się małą Różą?
- I problem sam się rozwiązał - słusznie zauważyła pani Janeczka. - Pani Maria trzeci miesiąc ciąży nosi…
- I dlatego, znając pana Adama - uzupełniał wypowiedź żony pan mecenas - na fizyczną pracę swojej młodej żonie nie pozwoli.
- Wcale się temu nie dziwię - przyznała pani Wanda.
- A ja, tak przy okazji, mam jeszcze jedną sprawę, tylko dla pana, przyjacielu - odezwał się znowu pan mecenas Szydełko.
- Słucham z zainteresowaniem.
- Powiem panu, że w tych Rumiankach, gdzie mieszka ów Borucki, stoi przy samej szosie zapuszczony budyneczek po dawnej zlewni mleka. Otóż zadomowiła się w tym miejscu jakaś para bezdomnych z wielkiego miasta. Przyjechali pewnie koleją. Z czego żyją? Nie wiem. Wiem to, że spodobał im się pewnie ten mierny dach nad głową. Sołtys wioski tam do nich zaglądał i pani z GOPS-u również. Proponowali im jakąś kwaterę w mieście, ale wie pan, jak z takimi ludźmi się rozmawia. Jak wybiorą dla siebie kanał ciepłowniczy, budę jakąś na działce, czy wręcz pod mostem spanie, to nie ma takiej siły, aby ich przekwaterować, no, chyba, że srogi mróz ich dopadnie. Mówią, że stara zlewnia niczyja i dobrze im w niej jest… a zatem, inżynierze, czy nie mógłby pan zerknąć fachowym okiem na tę posiadłość? Może coś dałoby się zrobić jeszcze przed zimą? Pan leśniczy Gajowniczek, kiedy z nim rozmawiałem, powiedział, że o opałowe drzewo można być spokojnym… byle tylko dowieźć. Ja z kolei próbuję im załatwić byle jaką pracę, aby na powierzchnię ziemi się wydostali… czy to w lesie, czy u rolników, choć u tych drugich czas polowych robót się zakończył. Pomyślałem więc o cukrowni… tyle że owi ludzie nie stronią, jak mi się wydaje od alkoholu, ale przecież to w końcu… ludzie, prawda? Siostra Gabriela już zorganizowała dla nich żywność i ubrania…
Zamilkł pan mecenas, lecz było to milczenie na tyle znaczące, że pan inżynier z miejsca postanowił:
- Mecenasie, rzucę swoim okiem i pomogę.
Po takim zapewnieniu mecenas Szydełko zamówił u panny Karoliny kolejną porcję prowansalskiego wina i waniliowe lody.

[24.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]

OBRAZKI (5) NAD JEZIOREM GENEWSKIM I W STRONĘ MADRYTU

I znów kolejne jezioro, wciśnięte pomiędzy Szwajcarię a Francję - Genewskie... i jak nazwa wskazuje, jego wody oblewają dumną Genewę, lecz ja podróżuję po Francji w stronę szwajcarskiego kurortu Montreux.

... z tego miejsca jezioro genewskie wygląda imponująco


...i w tym miejscu droga wiedzie wzdłuż jeziora

...miasteczko wzdłuż trasy

Opuszczam krainę pod Genewą i podążam do Hiszpanii.

... Hiszpania wita mnie białymi, skalistymi górami

...taki oto stary most pomiędzy skałami w drodze na Burgos

... kolejne wzgórze na drodze, a jestem na wysokości około 800 metrów... i tylko ta przerażająca susza...

... wjazd do tunelu... co za ornamentyka!

...wypalone skałki przy drodze

... i wioska przycupnięta przy trasie

... w stronę Samosierry

A potem Madryt, lecz jedynie z okien auta widziany... i w końcu postój w gorącym Daganzo de Arriba 

[25.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]


OBRAZKI (4) W ALPEJSKIEJ FRANCJI

A to już Alpy francuskie, okolice Argentire w drodze do Gap. Pokonałem już Montgenevre, gdzie Francja podaje graniczną dłoń Italii, przejechałem przez Briancon i zatrzymuję się w takim oto miejscu...

... prześliczna pogoda

... a tego alpinistę zawsze miałem chęć sfotografować... wreszcie się udało

... alpinista od drugiej strony... poniżej mój samochodzik

... i jeszcze jeden obrazek... chmurzy się wprawdzie, ale to nic, a noce w tym miejscu bywają chłodne i gwiaździste.

Pora w dalszą ruszać drogę.

[25.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]



KAMYCZKI - NAZYWANIE ŚWIATA (24) STWORZENIA

Zajęło im sporo czasu dojście do tego miejsca. Starego człowieka bolały nogi, a zwłaszcza kolana. Dzisiaj ból może nie był tak dokuczliwy, bo słoneczna pogoda utrwaliła się na dobre, a ból nóg zawsze nasilał się, gdy szło na zmianę. Laska w ręku pozwalała mu zachować równowagę, a i w samym poruszaniu się dodawała pewnej dystynkcji. Chłopiec towarzyszący staremu szurał butami po dywanie pierwszych opadłych liści. Szutrowa droga prowadząca w stronę lasu z jednej strony obsadzona była kasztanami; z drugiej zaś jabłoniami, które z racji podeszłego wieku owocowały mniej, a jabłka na ciężkich, kostropatych gałęziach były małe i nieforemne.
Przystanęli na rozwidleniu kończącej się w pewnym miejscu drogi. Jedna jej nić, wąska na kroki jednego pieszego, wiodła donikąd, druga zaś, piaszczysta, wytyczona torem kół furmanek i ciągników, prowadziła prosto do lasu. Skierowali się właśnie jej śladem, przechodząc kilkadziesiąt kroków ku dorosłemu brzeźniakowi. W odległości może dwustu metrów przed nim, po lewej, południowej stronie, stary człowiek przystanął po raz kolejny.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział do chłopca.
Zamiast typowego dla wiejskich krajobrazów przydrożnego rowu, wznosił się wzdłuż tej nierównej drożyny długi, niestromy, aż do ściany brzozowego lasu ciągnący się nasyp, a za nim…
- Przyjrzyj się dokładnie - poprosił chłopca, który, nie czekając na wyjaśnienie, dlaczego doszli aż tutaj, wspiął się, zaciekawiony, na tę pochyłość.
- Co widzisz? - zapytał starzec.
- Drzewa… drzewa i krzewy - odparł głośno malec.
- Jakie? Rozpoznajesz?
- Owocowe, dziadku… jabłonie, grusze, śliwy… o, są i czereśnie… a dalej maliny, jeżyny… czegóż tam nie ma…
- A zauważyłeś jeszcze coś ciekawego? 
Chłopiec dotknął dłonią sięgającego kolan jabłka.
- No… chyba to, że te wszystkie drzewa posadzone są po tamtej stronie w dole i prawie można sięgnąć ręką do samych ich wierzchołków.
- Masz rację. Czyjaś bardzo dobra ręka posadziła je w ten sposób.
- No właśnie. Dlaczego, dziadku?
- Chodź tu do mnie. Usiądźmy. Opowiem ci o tym.
Chłopiec posłusznie zbiegł z trawiastego nasypu i przysiadł na wysokiej kępie trawy przy dziadku.
- Czyjaś dobra ludzka ręka posadziła te drzewa w taki sposób, aby każde żywe stworzenie mogło swobodnie korzystać z tych wszystkich owoców. Nie każde zwierzę jest jak małpa, albo człowiek i nie potrafi wspiąć się tak wysoko, aby skosztować owocu.
Widzisz jak po tej stronie nasypu gałęzie drzew wprost na ziemi leżą i do trawy się przytulają. A gdybyś dokładniej przyjrzał się owocom, spostrzeżesz, ile jest nagryzionych przez wszelkie stworzenie. A gdybyś tropy zwierząt po ich śladach rozpoznawał, powiedziałbyś, że nie tylko ptactwo i zające karmią się przygotowaną przed laty dla nich strawą, ale i sarny i dziki, a dawniej bywało, że także jelenie. A dalej patrząc, w stronę lasu dostrzegłeś maliny, jeżyny… a są tam także borówki, poziomki, truskawki dzikie, i jest też agrest, i wiotkie jarzębiny… a kiedyś to nawet ziemniaków zagony, i owsa połać wnikała w leśne ostępy.
- To nie dla ludzi te owoce, dziadku?
- Nie dla ludzi, chłopcze. Te ludzkie są w chłopskich zagrodach, a dla biedniejszych rosną przy wiejskiej drodze. A tych owoców nikt, prócz stworzeń nie rusza. Każde stworzenie woła jeść, rozumiesz?
- Rozumiem dziadku.
A kiedy ciemnożółte słońce opuściło niżej swą krągłą głowę i spurpurowiało, obaj wstali i ruszyli w powrotną drogę do wioski.

[24.09.2016, Saint Avoid w Lotaryngii, Francja]

OBRAZKI (3) WOKÓŁ SANREMO

Wjeżdżam już w śródziemnomorskie krajobrazy, przejeżdżając Alpy w Tande do Francji, po czym znów przekraczam granicę francuko-włoską i jawią się w przedpołudniowy słońcu takie oto widoki:


... krótki przystanek nad Morzem Śródziemnym

... palmy przy drodze to widok bardzo typowy dla tych stron

... trasa biegnie cały czas wzdłuż wybrzeża... już widać Sanremo

... wjeżdżam do Sanremo, miasta włoskiej piosenki

... fragment miasta widzianego z "lotu renówki"

...a oto "wzgórze, które dzwoni", czyli Poggio di Sanremo

...a kiedy wspiąłem się wyżej, skąd dzwon głosu dochodził...

....z półcienia, już na szczycie, wyłania się Śródziemne Morze

... morze w delikatnej mgiełce, a tuż obok kwiaty... kwiaty...

... przy tej zatoczce uwiło sobie gniazdko Sanremo

...a oto ciche, spokojne, stare Poggio di Sanremo

Pora wracać.