Marek Szczepaniak - "Droga pod sosnami"
Obraz ten, jak i też wiele innych, niezwykle pięknych pejzaży
pochodzi ze strony
do obejrzenia której serdecznie zachęcam - warto!!!
ROZDZIAŁ
57.
MISJA
(w
którym poznamy szlachetną misję księdza Kąckiego oraz dowiemy
się bardzo dużo o panu leśniczym Gajowniczku, który zamierza na
całe życie przygarnąć panią Teresę Trojanowską, różanowską
bibliotekarkę)
Sobota
była letnia, jak nie majowa. Krwiożercze słońce w samo południe
wypalało oczy, piekło czoło, dech odbierało. Ksiądz Kącki po
parogodzinnej wyprawie, w tym przydługiej jak na jego kondycję
jeździe, zszedł z roweru, aby dać odpocząć bolącym łydkom, a
i sercu pozwolić na głębszy oddech.
Oparł rower
o drzewo, a sam spoczął ciężko na leżącym nieopodal pniaku. Był
już całkiem blisko leśniczówki, lecz odpoczynek wydawał mu się
być w
tej sytuacji konieczny.
Pożałował tylko, że nie wziął z sobą jakiegoś napoju.
Pomyślał, że z rodziną Jaworskich spotka się jutro po sumie.
Zaprosi ich do zakrystii i porozmawia z nimi. Dzisiaj w taki upał
przecież nie pojedzie, bo Jaworscy mieszkają z drugiej strony
miasteczka, jakieś dziesięć kilometrów stąd, a to zbyt wiele
jazdy
na
jeden dzień.
Po
kilkunastu minutach półdrzemki w cieniu rozłożystej osiki
ponownie wsiadł na rower, aby przejechać te ostatnie dwa kilometry
dzielące go od leśniczówki, a biegły one wzdłuż rzeki,
skręcając później w stronę brzozowo-bukowego lasu, gdzie stała
leśniczówka, choć
wokół tejże rozsiadły się też sosny i modrzewie, jakby celowo
tam zasadzone.
Wjeżdżało
się do posiadłości pana Gajowniczka dwuskrzydłową, drewnianą
bramą, otwartą teraz na oścież,
opartą zawiasami o dwie, również drewniane, wysokie prawie na trzy
metry kolumny - słupy, pomiędzy którymi na sporej wysokości
czyjeś zmyślne rzemieślnicze ręce zmajstrowały dwuspadzisty
daszek, z deseczek równo przyciętych, rzeźbionych, pokrytych po
nowoczesnemu jakąś farbą czy lakierem, co
jednak nie
odbierało
tej szlachetnej
ludzkiej
robocie godności natury.
Wchodziłeś
tą bramą do posiadłości, widziałeś na wprost owalną połać
trawnika, pośród którego rosła olbrzymia sosna, górując nad
pozostałymi drzewami w okolicy, tudzież nad samym modrzewiowym
siedliskiem leśniczego. Prawdopodobnie koleje losu tej dziedziny i
samego leśnego domu były takie, że to nie pierwszy budowniczy i
właściciel zarazem zasadził to drzewo, lecz to ów gmach drewniany
wyprosił od rosnącej już tutaj sosny miejsce dla siebie.
-
Jak dworek szlachecki! Jak dworek! - przemówił do siebie z
zachwytem ksiądz Kącki, bo też na pierwszy rzut oka nabrał
podziwu dla budowli, przed którą się znalazł. Zbudowana na planie
prostokąta, z polskim, dwuspadowym dachem, kusiła prostotą i
perfekcyjną symetrią. Po obu stronach głównego wejścia (a
wchodziło się do samej
leśniczówki
przez szeroką, werandę, skonstruowaną z nieco jaśniejszych niż
bryła domu deseczek, też pociągniętych jakimś lakierem [dobrze
to świadczy o gospodarzu])
znajdowały się proste, lecz z rzeźbionymi ościeżnicami i
okiennicami okna, po trzy z każdej strony. Trzy małe okienka (jedno
nad szczytem werandy; dwa pozostałe po obu jej stronach) gościły
też na poddaszu, chowając się w cieniu głównego dachu.
Z
czego oryginalnie zrobiony był dach - trudno dociec. Dzisiaj
pokrywała go dachówka ze sztucznego tworzywa, lecz w tak bardzo
drewnopodobnym kolorze, że mniej wybredne oko widziałoby w niej
również naturalne
drzewo.
Dystans
pomiędzy bramą a budynkiem leśniczówki ksiądz Kącki pragnął
odbyć pieszo, prowadząc rower za kierownik. Zsiadając z tego
wypożyczonego wehikułu, uczynił hałas, do którego zbliżyły
się dwa małe, czarno-białe kociątka. Podbiegły one na
wyciągnięcie ręki, dziwiąc się zapewne czarnej, dosięgającej
ziemi sutannie księdza, spod której jedynie podczas chodu widać
było ciemnobrunatne sandały, jakie ksiądz Kącki miał na bosych
stopach. Kocięta łasząc się do sunącego po ziemi czarnego
płótna, jako straż przyboczna, prowadziły gościa aż do wejścia.
Okazało
się jednak, że ta dobrze zbudowana, wysoka, acz przygarbiona postać
przybysza nie uszła uwadze gospodarza i jeszcze kogoś, kto wyszedł
wraz z panem leśniczym na powitanie księdza.
-
Niech będzie pochwalony! - wyrzekł ksiądz Kącki, na co zgodnie
odpowiedzieli witający.
-
Toż to ksiądz Kącki… a powitać, powitać - głos gospodarza
oznajmiał wszem i wobec, że oto
wydobył się
z płuc człowieka, który lekce sobie ważył południową spiekotę
i wyglądał na całkiem zadowolonego. - Zapraszam do środka,
zapraszam.
Ksiądz
Kącki spojrzał na werandę.
-
To może tutaj siądziemy…
Spoglądając
przez chwilę na pozostawiony wedle bramy rower, to znów rzuciwszy
pogodne acz zmęczone spojrzenie na gospodarza, wspiął
się na
pierwszy
schodek werandy,
potem na drugi i trzeci i wreszcie zajął
miejsce na jednym z wiklinowych foteli, które otaczały okrągły
stół, również wiklinowy. Na tym stole stała patera wypełniona
truskawkami, przykrytymi gazą oraz karafka z wodą i szklaneczki na
aluminiowym półmisku, odwrócone do góry dnem.
-
Bym zapomniał. Nie przedstawiłem pani Teresy Trojanowskiej,
miejskiej bibliotekarki…
-
A my się z panią znamy - przerwał ksiądz Kącki. - Kiedyż to
było ostatnio? Na rowerowej wycieczce? Wcześniej chyba parę razy w
kościele.
-
A tak. Ostatnio nawet na mszy byłam - uśmiechnęła się pani
Teresa. - A wcześniej to z tym chodzeniem do kościoła różnie
bywało. Rozumie ksiądz. Może nie powinnam tego mówić, ale obecny
ksiądz
proboszcz jakoś nie znajdował posłuchu wśród ludzi. A to przez
to politykowanie. Dopiero kiedy ksiądz nastał – tu
spojrzała na Kąckiego przymilnie -
to choć na emeryturze, to jakoś bardziej nam pasuje.
-
No cóż… mnie o proboszczu trudno się wypowiadać, ale dotarły i
do
mnie te ludzkie narzekania, i nawet obiecałem sobie, że ile mi sił
starczy, tyle przeznaczał będę na rozmowy z księdzem, aby tej
polityce, która nie zawsze jest szlachetna, tak bardzo nie ulegał.
-
Nie mówmy o tym. Zrobię księdzu coś do jedzenia. Nadchodzi
obiadowa pora, a ksiądz pewnie głodny i spragniony – zaoferowała
się pani Teresa.
-
Spragniony bardziej - ksiądz Kącki zerknął na karafkę z wodą.
-
A proszę, naleję księdzu - zaoferował się pan Gajowniczek i
natychmiast wlał z karafki wody do szklanki. Ksiądz wypił ją
duszkiem.
-
Proszę spróbować truskawek. Dzisiaj rano zbierane - zaproponował
pan leśniczy.
-
Tylko nie za dużo, bo najpierw obiadek - poinformowała pani Teresa.
-
Tyle subiekcji. Wygląda na to, jakbym na obiad się wpraszał.
-
Nic podobnego - przerwał pan leśniczy. - Co też dzisiaj na
obiadek, Teresko?
-
Dzisiaj trochę takie postne danie - odpowiedziała wywołana
pytaniem pani bibliotekarka. - Zamiast mięsa jajka sadzone, do tego
mizeria, młoda kapustka i ziemniaczki. A zupa to zalewajka pana
Krzysztofa. Poddałam się jego gustowi. Za kwadrans zapraszam.
Pani
Teresa rzucając ciepłe spojrzenie w stronę gospodarza weszła do
domu. Pan Krzysztof
Gajowniczek
również
w
jej kierunku spojrzeniem przyjaznym się odwzajemnił, a ksiądz
Kącki częstował się już truskawkami.
-
Co też księdza do nas sprowadza? - zapytał pan leśniczy,
miarkując po czasie, że owo „nas” wypadło nadzwyczaj
naturalnie, a słowo „mnie” ani przez chwilę nie chciało
przecisnąć się przez gardło.
-
Mnie? No cóż… odwiedzam ludzi, którzy i mnie w kościele
odwiedzają. Nie, nie, żadne tam chodzenie po kolędzie… chociaż…
może to pora nietypowa, ale lubię, drogi panie, porozmawiać czasem
z parafianami, nie jak pasterz, ale jako człowiek i nie tylko w
kościele. Lubię zobaczyć jak żyją, rozumie pan… a tak po
prawdzie to zajechałem najpierw do kilku rolników, którzy
wcześniej ofiarowali swoją pomóc rodzinie Jaworskich… słyszał
pan? Chciałem sobie porozmawiać z tymi ludźmi. Dlaczego tak szybko
odpowiedzieli na mój apel po mszy? Jak się mają ci ludzie, którzy,
choć sami też pewnie nie przesadnie bogaci, to jednak potrafią się
dzielić tym, co im zbywa.
-
Słyszałem. Jaworskim jako jedynym w okolicy gradobicie splądrowało
pole i uszkodziło stodołę. Jednym jedynym. To bardzo rzadko się
zdarza. Wydawać by się mogło, że klęska wybrała sobie ofiarę.
-
Pewnie myśli pan sobie, że sam Bóg zesłał na nich to
nieszczęście… za jakieś grzechy, czy jak? - ksiądz Kącki
dyskretnie się uśmiechnął.
-
Hm… mógłbym tak powiedzieć, choć z drugiej strony wiem, że
natura potrafi płatać takie figle, że nawet się ksiądz nie
domyśla jakie.
-
To ja panu powiem, że powinniśmy mieć większą ufność w to, że
każde takie nieszczęście to także okazja do poprawy wizerunku
naszego człowieczeństwa. Ja, jako osoba wierząca przecież,
nadto sługa boży,
odebrałem tę klęskę, jakiej doświadczyli Jaworski jako znak od
Boga, znak, który trzeba wykorzystać. Ale przecież i niewierzący
winni wyciągnąć z tej tragedii właściwe dla siebie wnioski.
-
Jakie wnioski?
-
Takie, że nie jesteśmy sami na tym świecie i ludzkie braterstwo, z
którego człowiek może być dumny, powinno teraz zadziałać.
Banalne to co powiem, ale takie nieszczęście może się zdarzyć
każdemu. Czasami można się ustrzec tragedii; innym razem pozostaje
ludzka solidarność. To właśnie ma miejsce w tym konkretnym
przypadku.
Ksiądz
zamilkł na chwilę, po czym kontynuował.
-
A wie pan, panie leśniczy, że Jaworscy wyjdą z tej tragedii
silniejsi i wzbogaceni wiarą w człowieka. Jutro się z nimi spotkam
w kościele, a dzisiaj chciałem po prostu poznać ludzi, którzy
przybyli z ofertą pomocy, i to wcale nie tak małą, bo a to nasiona
kukurydzy, a to jakichś roślin motylkowych - nie znam się na tym,
ale pewnie można będzie zasiać - a to pomoc przy remoncie dachu
stodoły. Siano już zwożą dla bydlątek - oni mleczne krowy
trzymają - popasać na swoich łąkach dają, dają też pieniądze
do ręki, na żaden tam procent, tylko kiedy będziesz mógł oddasz,
mnie się nie spieszy… Tak, panie leśniczy. Toż nawet pan Adam z
kawiarni zaoferował dla państwa Jaworskich obiadki, a ja mówię,
no nie, Jaworscy się przecież nie spalili i, dzięki Bogu, na chleb
i omastę mają, ale on się uparł i mówi, że przynajmniej na czas
odbudowy stodoły sam dowiezie i nakarmi. Tak, panie leśniczy, tak
powinniśmy żyć. I powiem panu więcej. Nie tylko podczas klęski
żywiołowej, bo to samo z siebie powinno wypływać, ale na co
dzień, powtarzam - na co dzień.
-
Szlachetną misję ksiądz odbywa - powiedział wzruszonym głosem
pan Gajowniczek.
-
Po tom założył strój duchowny, aby służyć Bogu i ludziom.
-
Oby takich więcej…
Ksiądz
Kącki pominął to ostatnie wezwanie milczeniem. Pomyślał sobie,
że dzisiaj ma dość moralizatorskiego tonu, w jaki ubierał swoje
słowa.
-
No i, panie leśniczy, wpadłem też do gospodarstwa córki pana
radcy Kracha, Anny, która od niedawna z Wołodią w Ciżemkach
mieszka… i dziecię mają, Basię, to i ją chciałem zobaczyć. A
przy okazji natknąłem się na tę ekipę wiertniczą, co to dziury
w ziemi wierci, aby dostać się do gorącej wody. I wie pan, panie
leśniczy, że już pierwszy odwiert był pomyślny. I podobno nie
tak głęboki, jak się zapowiadało. Pomyślałem sobie, że jeśli
tam jakiś ośrodek utworzyć mają (z radca Krachem o tym długo
rozmawiałem), to przecież dobrze, bo miejsc pracy nigdy za wiele.
-
To znaczy, proszę księdza, jest tak, jak myślałem. Będzie ta
woda.
-
Będzie. Oby tylko ta gorąca woda nie zaszumiała w głowie. Ale
znając pana radcę, wiem, że tego dopilnuje.
-
A i ten Wołodia też dobrze ma w głowie. Wie ksiądz, że pomimo
tego, że bogaty - tak mówią - to najął się u mnie do sadzenia
lasu. On - w naturze tajgi rozkochany. Pewnie żal mu serce ściska,
pewnie tęskni, więc taka fizyczna praca jest dla niego - tak mówi
- lekarstwem. Podobno matkę swoją chce tutaj sprowadzić.
-
A niech sprowadzi, jeśli sama i jeśli ma ochotę. A nawet jeśli
jej teraz nie ma, to przecież jest śliczniutka wnusia… no i na
koniec do pana wpadłem. To po sąsiedzku, choć przez rzekę. Przez
kładkę się przedostałem. Co u pana? Widzę… nowa gospodyni?
Pan
Gajowniczek przewidział, że prędzej czy później zetknie się z
tym pytaniem, ale czy to przez księdza, czy przez kogoś innego
będzie zadane, to nie musi się wstydzić odpowiedzi na nie, więcej,
kiedy człowiek ma do powiedzenia coś dobrego, zawsze chętniej
myślami swoimi się podzieli.
-
Proszę księdza - zaczął pan leśniczy - sporo już lat minęło,
jak odumarła mi żona. W bólach odeszła. Do innego świata. I ból
pomieszany z żalem zostawiła dla mnie. Męczyłem się, męczyłem
bardzo. Wstrętna samotność. Odwykałem od ludzi. Praca, las,
interesy - tylko to. I spotkałem panią Teresę. Niech ksiądz nie
myśli, że było mi łatwo. Z początku nigdy nie jest łatwo.
Chodziłem na grób żony. Pytałem się, co powie, co by powiedziała
na to, gdybym… Wie ksiądz… gdybyśmy się ze swoją żoną
zamienili rolami, to ja, z tamtego świata, powiedziałbym: - dokończ
życie i bądź szczęśliwa. Przygarnij kogoś, albo niech on cię
przygarnie… bo człowiek nie żyje po to, aby być sam. Zdecydowałem
się. Pani Teresa od zawsze była samotna. Może było jej łatwiej
na podjęcie tej decyzji, choć z drugiej strony mogła myśleć, że
do śmierci samotna zostanie. Przyzwyczaiła się, ot co. Ale w końcu
wspólnie zadecydowaliśmy, że już tego lata zamieszkamy razem.
Tutaj. Weźmiemy ślub, jak pan Bóg przykazał, choć moglibyśmy
żyć bez ślubu, ale wie ksiądz… Tereska jeszcze nie przeżyła
swojego ślubu, a czym jest on dla kobiety… domyślam się i robię
to dla niej.
Ksiądz
Kącki utwierdził się tymi usłyszanymi słowy w przekonaniu, że
jednak dobrze zrobił, przejeżdżając rowerem rzeczkę kładką
prowadzącą od Ciżemek.
-
A wie pan leśniczy, co mu powiem? Mnie też ta samotność
doskwiera. Od zawsze. Dla mnie, księdza, ta samotność jest decyzją
wolną od grzechu… ale to nieprawda, panie leśniczy, niech pan w
to nie wierzy, że taki człowiek jak ja nie tęskni całe życie za
drugim człowiekiem… za kobietą. O tym tylko nikt nie mówi.
-
Zapraszam… Obiad już gotowy - szczęśliwy głos pani Teresy
Trojanowskiej postawił kropkę przy rozmowie księdza Kąckiego z
panem Gajowniczkiem.
[pisano
w dniach 3-cim i 4-tym czerwca 2016 roku w Chauffailles
we Francji]
[31.07.2022,
Toruń]