ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 października 2018

SZCZYPTA MUZYKI

Widoczny brak muzyki w kawiarence, a zatem bez zbędnych słów:
1. Jean Rondeau gra "Les Sauvages" Jeana-Philippe'a Rameau



2. David Fray gra Schuberta "Moment Musicaux N°3"



3. Słynna "Folia" w wariacjach Corelliego, Scarlattiego i Maraisa



I na koniec, coś w zupełnie innym stylu:

4. Leonard Cohan i "Dance me to the end of love"



[28.10.2018, Aire de Garabit we Francji]


W DRODZE (II) 14-18


14.
Pani Katarzyna wyjechała autem z synem i synową. Przed odjazdem wpadną do kościoła, właściwie to Katarzyna zażyczyła sobie tego - zawsze przed podróżą zachodzi do kościółka. Kiedy przystanąłem u wjazdu do gospodarstwa Antoniny, obie kobiety były już po słowach pożegnania i wyszło na to, że zdążyłem w ostatniej chwili wysupłać z dziecięcej pamięci obraz kobiety, do której z matką chodziliśmy po mleko, niedaleko, kilometr od osady, od kamienicy, w której mieszkaliśmy. Pokiwałem głową na taki zbieg okoliczności, pożegnałem się z Katarzyną, a syn Antoniny, kiedy już był w aucie, a silnik audi pracował nienagannie na niskich obrotach, krzyknął do mnie, abym zaczekał do jego powrotu, zaliczą ten kościół, dworzec i sklep, to niedługo potrwa. Czyżby wziął mnie za kogoś, kto był z nim umówiony? z kim miał jakiś interes?
Antonina zaprosiła mnie do środka, do domu, a właściwie siadłem sobie na werandzie wystawionej na południe. Słońce rzucało swoje promienie z ukosa, robiło się cieplej.
15.
- Co też pan, wybrał się w drogę, a nie wie dokąd?
- Bywa - odpowiadam.
- Jajecznicę podam… i mleko… pan strudzony…
Głównym motywem, głównym punktem zaczepienia jest mleko. Przypadek? Rozglądam się po ażurowych ścianach werandy - fikuśne rzeźbione w drzewie wzory - ludowo secesyjny klimat wnętrza, na który nałożono akrylowe pejzaże, kilka obrazów zawieszonych na wysokości twarzy siedzącego przy okrągłym, drewnianym stole człowieka. Pejzaże wiejskie i kwiaty. Wprawna ręka je malowała, myślę sobie, wrażliwe oczy.
16.
Powiem, że ja tu tylko na chwilę wpadłem. Mleko tak, skorzystam, ale jajecznica? To zbyt wiele. Zbyt wiele łaski w brutalności świata, z którego uchodzę. Ale jak odmówić, teraz, gdy przez otwarte okno starej chałupy dochodzi zapach świerczącego na patelni boczku. Znów kolejny zapach. Zauważam, że moje zmysły nastawiły się na zapach, na zapachy. Ale inny zmysł przeskakuje teraz z obrazu na obraz. W takim starym domu, w werandzie równie wiekowej jak ten drewniany dom spodziewałbym się raczej wytworów czysto ludowej sztuki - jakichś rzeźb z frasobliwym Chrystusem, glinianych dzbanów, jeleni na polanie, cudownych źródełek skreślonych prymitywną kreską amatora, madonny z dzieciątkiem, innych takich….
17.
- Niech je na zdrowie. Smakuje? Patrzy na te obrazki? Wnuczka. Ona, panie, bladym świtem wskoczyła na rower i do pracy. Nie zauważył pan? W domu kultury pracuje. Tam dzisiaj dzieciaki ze szkoły przychodzą na zajęcia, więc wyjechała wcześniej, aby zaraz po ósmej zająć się nimi, bo przychodzą na zajęcia z tych malunków. Ona, panie, zdolna do tego. Od przyszłego roku do szkoły pójdzie na kilka godzin. Dyrektorka obiecała. To się Joasia uczy, nauczycielską szkołę kończy i z tego powodu mało przydatna w gospodarstwie. Ale syn z synową mówią, niech się uczy, skoro taka jej wola i zamiłowanie. Oni, panie, syn z synową, znaczy się, objęli po nas gospodarstwo i dokupili ziemi. O, tam mają swój dom. Postawili, ale jeszcze niewykończony, bo syn mówi, że najważniejsza obora dla krów i ten chlew dla świń, z którego żyją. Syn mówił, matka, skoro wyszliśmy już na tę prostą, pobudujemy taki dom, że cały duży pokój na dole będziecie mieć dla siebie, gazowe ogrzewanie, mówi, że to dwudziesty pierwszy wiek, ale ja tam wolę na swoim, i Kaźmirz też woli, i prowadza tę krowę na tamtą stronę drogi, na wspólne wiejskie pastwisko, gdzie wypasają przeważnie starzy, którzy do nowych czasów nie przywykli i po staremu po krówce trzymają, a i kozy, i owce pasą. Widzę, że panu smakuje, bo z takim apetytem pan je, że aż miło patrzeć.
18.
Posiedziałbym sobie. Przeznaczenie mówi: w drogę, a ja… ja jak zahipnotyzowany siedzę i myślami zaczynam być tutaj. Piję mleko - wąsy jak namalowane kredą. Tak powinno wyglądać szczęście.

[28.10.2018, Aire de Garabit we Francji]


W DRODZE (II) 12-13


- Toż to on, Tosiu, rozpoznałam go, gdy tylko wysiadł z auta. Po czym? Wykapany ojciec. Boże drogi, jaki ten świat mały! Że też Pan bóg tak mnie poprowadził! Powiedział: jedź do krewniaczki, z najstarszych ona ci tylko została. Przywitaj się, wypłacz po stracie Staszka. Wytłumacz się, dlaczego nie zdążyłaś jej powiadomić.
A ja, Tosiu naprawdę nie mogłam, chociaż chciałam, ale jak Staszek nie obudził się w ten pierwszy dzień wiosny, smutny, deszczowy, wiatr i szaruga, kiedy go poruszyłam i poczułam chłód jego ramion, to tak mnie coś zakuło w piersi, tak ubodło, że jak stałam przy jego łóżku, jak była nad Staszkiem pochylona, tak więcej niczego z tego poranka nie pamiętam, a obudziłam się dopiero w szpitalu. Agniecha, co to zawsze z rana przychodzi do mnie na ploty, znalazła nas oboje leżących. Staszek zimny, ale wyglądał podobno jakby wciąż spał, z tym swoim dobrotliwym uśmiechem na twarzy, a ja… a mnie sączyła się krew z nosa. Agniecha zawezwała pogotowie.
Gdzie tam moi myśleli wtedy o spraszaniu dalszej rodziny. Śmierć Staszka, a do tego ja z tym swoim sercem w szpitalu. I na pogrzebie Staszka nie byłam, nie pozwolili, bo drugiej śmierci nie chcą, nie i nie. Cóż było robić? Po dwóch tygodniach wypisali i dopiero wtedy poszłam na grób męża. Wtedy napisałam do ciebie list, Tosiu, a ty odpisałaś mi, że jeśli nie zaraz po Bożym Ciele, to w sierpniu, ale przyjedziesz.
- A ty jak się teraz czujesz, Katarzyno?
- Lepiej, znacznie lepiej, nie przyjeżdżałabym.
13.
Może i ja ją rozpoznałem, ale tyle przecież czasu upłynęło… no co, dzieckiem byłem, kiedy babcia z mamą wysyłały mnie do pani Katarzyny po mleko, jajka, rzadziej po ser twarogowy. Popatrzcie… ten zapach mleka od samego rana!
Musiałem się z nią wyściskać. To prawda, że stara, ale wcale nie niedołężna.
Tak jakoś odstąpiła ode mnie. Wyrwała się z moich ramion.
- Oj, Adasiu, podobnyś do ojca, ale nie we wszystkim. Twój świętej pamięci ojciec był zawsze ogolony, bardzo starannie, i pachniał kolońską wodą… o, a jaki przystojny z niego mężczyzna, choć zwykły przecie robotnik i z pracy wracał umorusany, ale tylko z pracy. A ty? Czemuś się nie ogolił?
Zawstydziła mnie.
- Szczerze, pani Katarzyno? Zapomniałem się ogolić przed wyjazdem, a w drodze… rozumie pani….
- Zapomniał. Boże drogi, no niech ci będzie. Widzę, że się wybrałeś w podróż, tak i ja podobnie, do krewniaczki w odwiedziny przyjechałam, bo kiedy Allach przyjść nie może… a z dworca dostałam się tutaj okazją, nie uwierzysz… policja mnie dowiozła, a Tosia gdy tylko zobaczyła jak radiowóz wjeżdża na podwórze, to oczy w słup i az się przeżegnała, tak było, Tosiu?
Antonina przytaknęła głową.

[28.10.2018, Aire de Garabit we Francji]

W STRONĘ JESIENI (7) CHŁODNYM OKIEM


Podtytuł winien być: „W stronę zimy”, bo ostatnie trzy dni przypominają temperaturowo schyłek listopada, choć w dalszym ciągu jest sucho, co dało się zauważyć szczególnie w departamencie Cher, wokół Bourges, gdzie chyba od dwóch miesięcy panuje susza, a dwa lata temu tutaj i w stronę Orleanu centralną część Francji nawiedziła ogromna powódź.
Zimno już było parę dni temu we francuskiej Jurze. Tam temperatura spadła nocą do -1 stopnia, ale już podczas dnia wyszło słońce i miałem piękną, październikową jesień.
Potem jechałem do Paryża przez tę cudowną Górną Jurę, skąd rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków na Alpy; stąd można zobaczyć masyw Mont Blanc.
W Paryżu po zrzuceniu towaru na targach przy Porte de Versailles przejechałem do Lasku Bulońskiego. Tam odnalazłem onegdaj niezłe miejsce do postoju. No cóż, w Lasku Bulońskim aż zatrzęsienie niewiast o swawolnych obyczajach (nie skorzystałem) oraz amatorów biegania, ale najważniejszy jest spokój i cisza, które, jak widać wkomponowują się w miejsca schadzek i płatnej miłości.
Przespałem się po trudach podróży i przed 22-gą otrzymałem kurs - załadunek rano, niedaleki, z południowego-wschodu na zachód, ale w obrębie Il de France, czyli wokół Paryża.
No i w końcu ten obecny, piątkowo-poniedziałkowy kurs prowadzący mnie znajomymi trasami pod Montpelier.
Postój z piątku na sobotę zaplanowałem sobie na sławnym wśród polskich „nietoperzy” parkingu na Aire des Vignlobles przy A77, a ten sobotnio-niedzielny przy A75 na Aire de Garabit (to takie miejsce z pięknym widoczkiem na wiadukt zaprojektowany przez Eiflle’a.
Miałem wiele nieporozumień ze swoim laptopkiem, który tracił energię z baterii na tyle, że bezczelnie wyłączał mi się, kiedy tylko chciał. Zrobiłem sobie więc przerwę w kawiarence, przechodząc na tradycyjne, długopisowe bazgroły. W końcu jednak tutaj, na Aire de Garabit, nie wiedzieć czemu, laptop podpisał zawieszenie broni, a że akurat jest w tym miejscu połączenie internetowe, tedy przepisałem „na czysto”, com napisał odręcznie.
A nie pisałem wiele, bo obecny kurs obfituje w kilometry, jak i tez bywam niekiedy zmęczony, a raczej znużony podróżą, która trwa od 25 września, a potrwa, jak sądzę, do 2 listopada.
W dalszym ciągu czytam grubą knigę opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza i tak oto doszedłem do swojego ulubionego - „Kochankowie z Marony”. To dłuższe opowiadanie, podobnie jak kilka innych zostało swego czasu sfilmowane. W ogóle Iwaszkiewicz miał szczęście do adaptacji filmowych. A „Kochankowie z Marony” to proza obdarzona niezwykłym klimatem i perfekcyjnymi dialogami, których tylko pozazdrościć autorowi „Sławy i chwały”. Jednym słowem jest to tekst, do którego często wracam, jak do mocnej herbaty przy kolacji, jak do kawy o poranku.

[28.10.2018, Aire de Garabit we Francji]

W DRODZE (II) [1-11]


1.
Zupełnie jak przed laty. Kiedyż to było? Powracająca fala wspomnień, co przybiera z wiekiem, odbija się od skalistego brzegu dojrzałości i po chwili uderza weń ponownie.
Jestem z plecakiem przymocowanym do bagażnika roweru. Pod nim zwinięty w rulon dwuosobowy namiot. Skąd go wzięliśmy? Nie pamiętam. Pamiętam, że obaj go sobie załatwiliśmy, ale on w ostatniej chwili zrezygnował z wycieczki. Zostałem sam. Zwykle bywałem sam i tak jest do tej pory.
2.
Przygniatająca ciemność, choć noce coraz krótsze. W osobowym, dwudziestoletnim busie zaiskrzyło światło, mizerne, jakby jedna z najodleglejszych, najbledszych, stłumionych blaskiem księżyca w pierwszej kwadrze gwiazd wpadła do wnętrza auta odbijając się od gładkiej tafli bocznego lusterka samochodu, jakby wskoczyła za siedzenie kierowcy do tylnej części busa i harcowała przemykając się pomiędzy bałaganem uczynionym z toreb, koców, odzieży i sprzętów nie tak bardzo niezbędnych w podróży.
3.
Przekręciłem włącznik. Znów ciemność.
4.
Stoję gdzieś na wąskim wybrzuszeniu głównej drogi tuż przed skrzyżowaniem z podrzędną, wiodącą zapewne do wioski. Zanim zgasiłem światła drogowe, dostrzegłem na samym rogu krzyżówki po prawej stronie kapliczkę, jakich wiele stoi przy wiejskich drogach. Chronią one rolnicze ziemie przed złem, od złego, co nocą nie daje spać, a po przebudzeniu dnia, po otarciu twarzy z kropelek rosy, kłaniają się tym, co wedle nich przechodzą, przejeżdżają, a może i przystają, tak jak teraz ja - znużony dniem, szukający ciepłego przytulenia nocy.
5.
Tak oto wymościłem sobie posłanie w tym barłogu, w tylnej części osobowego busa, wyglądającego jak muzealny eksponat, ale wciąż jeżdżącego, poruszającego się powoli, trzęsącego i wystukującego  melodie każdej nierówności na drodze, lecz niezawodnie podążającego wskazanym przeze mnie kursem.
Położyłem się. Nakryłem kocem - karton z książkami pod głową i dopiero na nim poduszka, miękka, z gęsiego pierza w poszwie pachnącej zmiękczającym wodę płynem do płukania; głowa zapadła się w nią, wpasowała w tę miękkość; pod kocem narasta ciepło rozprzestrzeniające się z nagrzanego przed wieczorem ciała. Zamykam oczy, odpoczywam przed zaśnięciem, przedsenne myśli wiodą mnie spiralnymi obwodnicami ku przeszłości.
6.
Jestem sam. Światło półksiężyca oświetla teraz wnętrze auta. Podgląda mnie? lituje się nade mną? a może gładzi potargane włosy głowy wystającej z brunatnej pościeli koca?
7.
Kiedy jechałem, myślałem o tym:
- jak wielkim może być człowiek,
- że coś tam w końcu znaczę.
Kiedy się zdrzemnąłem i rychło obudziłem (księżyc popędził wyżej i na zachód), pomyślałem, że gdybym teraz wyszedł z auta i rozglądnął się na wszystkie strony świata, gdybym dojrzał te setki i tysiące gwiazd tkwiących na półkuli nocnego nieba, doznałbym zawodu - jestem atomem w kropelce wody oceanu.
8.
Przysnęło mi się. Porządnie mi się przysnęło. Nie obudził mnie ptak ani zorza poranka. Dopiero kiedy poczułem zapach mleka, wygramoliłem się z legowiska, usiadłem, skrzesałem iskrę zapałki, papieros zapłonął w moich ustach, zakasłałem. Chociaż drzwi i okna auta były zamknięte, czułem zapach mleka.
- Znowu kasza manna, mamo?
- Tym razem lane kluski. Lubisz przecież.
- Lubię.
Spróbowałem.
- Jeszcze trochę cukru - poprosiłem.
- Wiem, lubisz dobrze osłodzone… ale tylko jedną łyżeczkę, dobrze?
Wsypałem. Zamieszałem.
9.
- No, stara, teraz możesz przejść przez drogę - usłyszałem.
Potem usłyszałem zgrzyt łańcucha przetaczającego się wężem po asfalcie na drugą stronę drogi. Spojrzałem przez okno. Starzec uchylił czapkę i przeczłapał za krową na tamtą stronę.
To nie był sen.
10.
Wybiegłem za potrzebą. Na miedzy przy samym rowie płacheć koniczyny. Unurzałem dłonie w chłodnej rosie. Potem obmyłem nią twarz.
11.
Ciągnie mnie w tamtą stronę, konkretnie w prawo, w to miejsce, z którego wyłonił się starzec prowadzący krowę, wleczącą za sobą metalowy,  skrzący się srebrem i jazgotliwie hałaśliwy łańcuch. W milczeniu oddałem pokłon panience trzymającej dziecko w osadzonych blisko ciału ramionach. Panienka miała błękitną sukienkę; dziecko żółtą koronę.
Uruchomiłem auto i skręciłem w drogę, skąd przybył starzec. Jechałem ku zapachowi mleka, który po kilkudziesięciu metrach zmieszał się z wonią obornika.

[27.10.2018, Aire de Garabit we Francji]

W DRODZE (I)


I
To był pierwszy dzień jego podróży. Wyjechał przed południem. Słońce dopiero co przecisnęło swój blask przez srebrzystą zasłonę mgły, która zawisła jeszcze poprzedniego wieczoru po wczorajszych opdach mocnego, czerwcowego deszczu.
Jechał bocznymi drogami ciągnącymi się zakosami pośród pól, łak i lasów. Czasami wjeżdżał pomiędzy zwarte szeregi wiejskiej zabudowy; innym razem mijał z pewnej oddali rozproszone ludzkie siedziby, do których prowadziły asfaltowe lub częściej - szutrowe czy wręcz kamieniste drożyny.
Przystawał często, co można wytłumaczyć tym, że nie zależało mu na przybyciu na czas do miejsca przeznaczenia, o ile w ogóle znał cel podróży. Samo prowadzenie samochodu musiało mu sprawiać przyjemność, aczkolwiek nieabsolutną. skoro zatrzymywał auto systematycznie po przejechaniu kilku, kilkunastu kilometrów, a czas przeznaczony na postój dzielił pomiędzy wypalenie papierosa, zjedzenie przygotowanych wcześniej kanapek, picie ciepłej kawy z termosu lub też beztroskie, ale i bezwiedne nasycanie wzroku krajobrazem, najczęściej bliskich szosie pól i łąk oraz połaciom lasów zamykających wybujałą zielonością drzew i krzewów najdalsze krawędzie horyzontu.
Na którymś z przystanków dopadł go purpurowy chłód przedwieczoru, na kolejnym zgrzebne płótno nadchodzącej nocy obsunęło się niżej, tłumiąc ponurą szarością miejsce, w jakim obecnie przebywał, czyniąc krainę coraz bardziej nierozpoznawalną zmysłem wzroku.
Nareszcie pomyślał o wypoczynku - dłuższym, całonocnym.

[Zebrane 27.10.2018 Aire de Garabit we Francji]

W STRONĘ JESIENI (6) BRZEZINA


Czytam na przemian „Antologię opowiadań pisarzy czeskich” i „Brzezinę i inne opowiadania” Iwaszkiewicza. Z czeskich opowiadań spodobały mi się miniatury Jiżego Marka, Hrabal, Ota Pavel i oczywiście Ladislaw Fuchs.
Do Iwaszkiewicza sięgam nie po raz pierwszy. To bardzo psychologiczna literatura dotykająca spraw, jakie dzieją się pomiędzy kobietą a mężczyzną z delikatnym posmakiem erotycznym, zwykle pełna nostalgii, nasycona emocjami, żywiąca się krajobrazem i muzyką, świetnie skomponowana. Iwaszkiewicz często był filmowany. Akurat przeczytałem „Panny z Wilka” i „Brzezinę”. „Brzezina” jest jednym z moich ulubionych opowiadań autora „Sławy i chwały”. W odniesieniu do tego utworu trudno nie wspomnieć o jego sfilmowaniu przez Andrzeja Wajdę. Wajda zachował Iwaszkiewiczowski klimat i celnie obsadził dwie kluczowe role: Bolesława - leśnika, zasępionego po stracie żony, nieco dziwaka i odludka wspaniale zagrał Daniel Olbrychski; jego młodszego brata, schorowanego, który powrócił z sanatorium w Davos, aby dokonać swego życia w domu swego starszego brata, w lesie zagrał z kolei równie doskonale Olgierd Łukaszewicz. Wajda wiernie odtworzył nastrój opowiadania, aczkolwiek umieścił w filmie scenę, której w opowiadaniu Iwaszkiewicza nie ma. Ale jakaż to scena! Bolesław podejrzewa, że jego córka Ola wie coś o przeszłości swojej matki - żony Bolesława, słowem leśnik podejrzewając zmarłą Basię o zdradę, rozpytuje córkę na okoliczność swoich podejrzeń. Dziewczynka, choć w silnych emocjach, z oczami pełnymi łez nie zdradza matki. Myślę, że to właśnie przesłuchanie córki przez ojca to jedna z najwspanialszych scen w historii kina i jest to bezsprzecznie zasługą tak reżysera, jak i też Olbrychskiego oraz dziewczynki grającej Olę.

[14.10.2018, Bedburg (rastsatte) w Niemczech]


W STRONĘ JESIENI (5) PRZEDWYBORCZE REFLEKSJE


Za tydzień wybory samorządowe i już wiem, że nie będę w nich uczestniczył, choć tym razem chciałem. Ale wydaje mi się, że w moim rewirze niespodzianek nie będzie. Prezydentem Kutna pozostanie pan Burzyński, a jego komitet będzie miał większość w miejskiej radzie, choć może nie absolutną jak ostatnim razem. W okolicznych gminach wygrają ludowcy wkurzeni na pisiaków, a pozostałe partie i komitety będą stety lub niestety tłem. Ważne, że na wsi i w samym Kutnie nie spodziewam się wygranej pisu. Natomiast różnie może być w wyborach do rady powiatu i sejmiku, bo głosy możliwe, że tak się  rozłożą, że pisiaki mogą się stać nawet pierwszą lub przynajmniej drugą siłą, choć raczej wykluczam koalicje z pisem. Takie są moje prognozy, ale czas pokażę, czy miałem rację.
A tak w ogóle w skali kraju to jestem ciekaw, ilu wyborców podłoży się pisowi za te 500 złotych. Wiem też, że w gronie potencjalnych wyborców pisiaków są tacy, którym kłaść do głowy, że Polska pisiaków to wstyd nad wstydy, to tak jakby rozmawiać z niemym i głuchym po chińsku. Ich nie przekona to, że ich prezydent w każdym normalnie funkcjonującym kraju poszedłby pod sąd za łamanie konstytucji, nie przekona ich to, że mają premiera - patologicznego kłamcę, że tak w ogóle cofamy się w głębokie mroki średniowiecza. Wyborcy pisu wiedzą, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto nim nie jest i będą do trzeciego - czwartego pokolenia szukali żydowskiej lub niemieckiej krwi w żyłach „gorszego sortu”, określą kto jest komuchem, a kto, choć jest komuchem jak Piotrowicz, nim nie jest.
Wyborcy pisu mają w głębokim poważaniu prawo i uważają tak jak ziobro, że wszyscy Polacy, co nie z pisem, będą siedzieć za same myślenie inaczej, za „niesłuszne” protesty wszędzie tam, gdzie powinien rządzić aplauz i akceptacja.
Elektoratowi pisiaków podobają się chamskie odzywki pawłowiczowej, ulubieńca rydzykowych stacji michalkiewicza, który przyrównuje gwałconą przez księdza nastolatkę do ku…y. Wpatrzeni jak w święty obraz w zbawcę narodu pisiakowym wyborcom nie przeszkadza fakt, że pis swoją polityką powiela znane i wypróbowane standardy rządów silnej, autorytarnej ręki, które doprowadziły do wybuchu najstraszliwszej z wojen - drugiej wojny światowej.
Ostatnimi czasy nauczyłem się nie wchodzić w dyskusję z pisiakami - to mówienie do obrazu.
Chociaż pewny jestem tego, że jeśli nie tym razem, to następnym polskie społeczeństwo w swojej większości odrzuci pisowską propagandę, o tyle mam obawy co do tego, czy następcy pisiaków kiedykolwiek rozliczą pisowski nierząd, bo tak prawdę powiedziawszy, niektórzy z pisowkich pomazańców powinni dzisiaj oglądać świat przez kraty, a dzieje się zgoła inaczej - to lumpy rządzą obecnie naszym krajem, do tego najgorzej, jak potrafią.

(dopisek po wyborach - sprawdziło się w 100%)

[13.10.2018, Bedburg (rastsatte) w Niemczech]

W STRONĘ JESIENI (4) BANALNE HISTORIE NA PARKINGU


Mijają właśnie 24 godziny od czasu, gdy zajechałem na parking przy autostradzie nr 61 wyprowadzającej mnie z Holandii.
No cóż, powrót lata, myślę, że nie na dłużej niż na tydzień, bo w końcu to jesień, a ostatnimi dniami, podróżując z Austrii przez Niemcy do Holandii dało się zauważyć tę przepiękną porę roku - oby nie zapeszyć.
Właściwie to wolę na weekend przycupnąć gdzieś w jakiejś strefie ekonomicznej (głównie we Francji), ale i wśród ludzi może być ciekawie. Było nie było, podróżując po Europie najbardziej interesują mnie ludzie, ich zachowania - ot jestem takim ich podglądaczem, zauważającym często sceny banalne, acz interesujące.
Ot, choćby pierwsza z brzegu:
- Podjeżdża jakaś pani po pięćdziesiątce, mercedesem klasy C (tak na oko 80-100 tysięcy polskich złotych). Staje tuż przede mną i… zabiera się za przeszukiwanie śmietników, gromadząc w ten sposób aluminiowe puszki po piwie i butelki po napojach typu „pet”. W tym miejscu trzeba dodać, że w niemieckich sklepach (nie wiem, czy we wszystkich, ale w sieciówkach typu Lidl czy Aldi na pewno) do każdego napoju sprzedawanego w plastykowym opakowaniu doliczane jest 25 eurocentów. Można je potem odzyskać wrzucając puste butelki do pojemnika z elektronicznym czytnikiem kodów. Zdaje się, że automat nie „płaci” za butelki polskie. W każdym bądź razie takie zestawienie: klasowe auto i kobieta zbierająca plastykowe butelki lekko mnie zaszokowało. Kiedy otworzyła bagażnik, spostrzegłem, że jest on w całości wypełniony tym chodliwym w Niemczech towarem.
- Niedługo później dostrzegam na pobliskiej ławeczce wysokiego, szczupłego młodziana w krótkich spodenkach, z plecakiem na ramieniu. Wygląda mi na studenta szukającego podwózki, ale inna rzecz zaprzątnęła moją uwagę - młodzieniec mówi do siebie głośno, po niemiecku, ale w charakterystyczny sposób, przeciągając każde słowo. Trzyma w ręku jakąś litrową puszkę, z której bez przerwy coś popija, zgaduję, że piwo. Po jego nieskoordynowanych ruchach zgaduję, że ma dobrze w czubie, aczkolwiek trzyma się w miarę prosto. Podchodzi do właścicieli stojących nie opodal samochodów, zaczepia ich grzecznie, ale odchodzi z niczym. Podszedł również do mojego auta, nie po to jednak, aby porozmawiać. Zainteresowała go antena radiowa mojej renówki - sprawdza dokładnie uchwyt, odczytuje jakieś numery, po czym wraca na ławeczkę, wyjmuje z plecaka przedmiot przypominający radiotelefon i zaczyna się nim bawić. Po dwóch kwadransach odchodzi.
- Dwaj busiarze, Polak i prawdopodobnie Ukrainiec, podchodzą do mnie, zapraszając do swego towarzystwa, ale tak naprawdę chodzi im o to, abym podjechał z nimi do sklepu, jest tuż za pierwszym zjazdem z autostrady. Powód - skończył im się alkohol. Grzecznie odmawiam. Oto, dlaczego czasami wybieram samotność.
- Będzie dłużej. Podjeżdża czarny passat na holenderskich numerach. Wysiada z niego kobieta, młoda, na pewno przed trzydziestką, szczupła, zgrabna blondynka z takim specyficznym upięciem kosmyka włosów na środku głowy. Jej ruchy są energiczne: otwiera przednie drzwi (pasażera) auta, potem tylne. Po chwili spostrzegam jak kobieta przelewa do plastykowej butelki z termosu jakiś płyn, uzupełnia go czymś białym (mleko?), potrząsa butelką i podaje komuś siedzącemu wewnątrz auta. Jej passat stoi nie więcej niż pięć metrów od mojego auta, a ja siedzę w „drugim rzędzie”, to znaczy tam, gdzie jest moje „spanie”. Ponieważ mimo popołudnia jest nadzwyczaj upalnie, siedzę sobie w negliżu, to znaczy z nagim torsem. Gdybym siedział na miejscu kierowcy, to oczywiście włożyłbym na siebie jakąś koszulkę, ale tam na tyle czuję się mniej skrępowany, po prostu mniej mnie widać. Okazało się jednak, że matka dwojga małych dzieci (tak, kobieta podróżowała z synkiem i córeczką - podejrzałem) co jakiś czas przypatruje się mojemu ukrytemu w cieniu auta obliczu. Matko Boska, a cóż to dopiero? Czym na to zasłużyłem?
Ale ważniejsze jest co innego - zwróciłem uwagę na tę kobietę z powodu jej niesłychanej energii jaką poświęca swym pociechom. No, sam nie dałbym rady, bo to musiała odprowadzić chłopca (ładny wysoki jak na swój wiek blondynek z wysokim czołem - skóra zdarta z matki), uspokoić płacząca w tym samym czasie dziewczynkę, nakarmić oboje, zrobić porządki w aucie, zjeść coś samemu, zrobić zdjęcia komórką (mam nadzieję, że sobie i synkowi, bo przecież smartfonik potrafi fotografować w „obie strony”, a nakierowała go tak, że znajdowałem się w zasięgu obiektywu).
W końcu odjechała w siną dal, pozostawiając po sobie miłe wspomnienie.

[13.10.2018, Bedburg (rastsatte) w Niemczech]

21 października 2018

KSIĄDZ

Teraz tekst w kawiarence wygląda w taki sposób. 
Powrót do źródeł? Może... ale też z powodu awarii sprzętu. 
Fragmencik "Księdza".

(21.10.2018, pod Bourges we Francji)

14 października 2018

[KAMYCZKI] UPARTY SZCZEPAN

- Zobacz, słońce już podniosło swoją rumianą głowę, zaraz zażółci się jak to pole rzepaku za strumykiem i wygoni nocną rosę z traw. Jak pięknie w taki dzień hałaśliwy świergotem wróbli i piskami kosów wybrać się na spacer… a zresztą pora na śniadanie, prawda?
- Prawda. Czekałam na ciebie, mamo.
- I taką w sobie mam ulgę, taką ulgę.
Młoda spojrzała na nią mętnym wzrokiem, wciąż jeszcze przyprószonym poranną mgiełką.
- Mamo, a czy to cię nie boli? - spojrzała na matkę w wiadome miejsce.
- A gdzież tam! Szczepanowa to chyba w całej wsi jest najdelikatniejsza, a przy tym pogłaszcze po szyi, powie dobre słowo. Zobaczysz sama, jak na ciebie przyjdzie kolej. Ale teraz dosyć gadania, chodźmy. Prawdę mówiąc zgłodniałam.
- Ja też, mamo.
Poszły. Jedna z drugą, noga za nogą, obok siebie. Minęły czupurne osiki dające rozległy cień, szły wesoło, a uśmiechnięte jakby to ich był pierwszy spacer po zimowej porze, a to przecież początek lata. Jaki długi ten dzień po najkrótszej nocy! Starsza oczywiście wiedziała gdzie iść, gdzie zaprowadzić swoją pociechę. Małoż to razy szła tą ścieżką? Przeszły z pięćdziesiąt kroków, matka się obejrzała - Szczepanowa patrzyła za nimi. Dobra kobieta, nie szukać innej na tym świecie.
Młoda nie odstępowała matki. Bywało, że niby to przypadkiem, przytulała się do niej i wtedy czuła ciepło oddechu tej starszej. Co i rusz zatrzymywała się, ale matka kazała jej iść obok siebie. - Nie tutaj, jeszcze dalej - mówiła do młodej, a trochę i do siebie.
- O, tam pójdziemy - pokazała wzrokiem. - Ranek jeszcze chłodnawy, trzeba nam na mocne słońce iść, tam zjemy śniadanie.
I doszły tam, gdzie w istocie słońce, choć jeszcze niskie, przypiekało czerwcowo.
- No, masz, to dla ciebie, popróbuj.
Młoda odetchnęła z ulgą. Zabrała się do jedzenia, a pomyślała sobie, że matka wie, co dobre, co najlepiej jej smakuje.
- Ale nie jedz tak łapczywie. Nikt ci jedzenia nie wymawia, ale jedz powoli, mamy tyle czasu.
Sama też wzięła się za swoje śniadanie, co chwila zerkając na córkę, pilnując, aby nie wybierała co najsmaczniejsze, a jadła wszystko, co było dla niej przygotowane.
Tak i nasyciły się i jeszcze radośniej zrobiło im się na sercu. Matka była dumna z córki, że taka posłuszna, że kiedy powie „jedz”, to je, a kiedy zakomenderuje „koniec”, to młoda przestanie, bo starsza zawsze mówiła, że należy jeść z przerwami, żeby się „w żołądku wszystko porządnie ułożyło”. Niezależnie od tego jedzenia, matka aż kipiała dumą z córki także z tego powodu, że była ona śliczna. Opowiadała znajomym ze wsi, że co jak co, ale córka to jej się udała i niech każdy tej piękności jej zazdrości.
- Mamo, położę się na chwilę.
- A cóż to, noc przecież przespałaś? Zaglądałam do ciebie.
- Nogi mnie bolą. Chciałabym je wyprostować.
- Ech, ty trzpiocie, ciebie bolą nogi? Ciebie? W tym wieku? No, poleż sobie, poleż. Rozłóż się tam w wysokiej trawie, będzie ci miękko, a i chyba śladu po rosie na niej nie zostało.
Córka pobiegła we wskazane miejsce. Położyła się na boku, zaczęła majdać nogami; potem na drugim, plecami do słońca. A potem się jej przysnęło - drzemała już, kiedy matka poczęła się zachwycać łąką, łanami rzepaku rosnącego po tamtej stronie strugi, skowronkami co wysoko pod samym niebem chwaliły świat dzwoneczkami swoich pieśni.
A kiedy się wybudziła, dalejże hasać po łące, jak to dziecko lubiące ruch na świeżym powietrzu. Matka tylko się przyglądała.
- A ciesz się ciesz, tylko czego sobie nie złam.
W końcu młoda się znudziła. Wróciła do matki z chrapliwym oddechem, umęczona.
- Mamo, chce mi się pić! - wykrzyknęła.
- Po takim brykaniu wcale się nie dziwię. Widzisz, tam? Szczepan specjalnie dla nas przygotował.
- Ten Szczepan, mamo, to bardzo porządny człowiek..
- O, tak, moja mała, na Szczepana zawsze można liczyć.
Mała pobiegła tam, gdzie mogła ugasić pragnienie, a jakiej ochłody doświadczyła. Znów przybiegła do matki, aby dokończyć śniadanko, ale tak to już bywa z dziećmi, że przy jednej czynności nie wytrwają długo.
- A pozwolisz mi mamo, abym się popluskała w wodzie, choćby po kolana?
Starsza wiedziała, że chodzi o ten strumyk oddzielający łąkę od pola.
- A toż nie wiem, czy będzie ci w nim po kolana? A idź, pobrykaj sobie w wodzie. Ja podejdę też w tamtą stronę, bo prawdę powiedziawszy…
Ale młoda nie usłyszała dalszego ciągu. Jak ta sarenka pomknęła w stronę strugi. Nie było stromo. Młoda zagłębiła się w wypłaszczony wąwóz rzeczułki, starsza szła w jej kierunku i słyszała pluski. Sama jednak nie podeszła pod strumyk - odwracając głowę ujrzała na skraju Szczepanowej łąki, przy zagrodzie, dwie postaci. Nie poznała ich jednak z takiej odległości. Młoda tymczasem jak ta koza wyskoczyła z rzeczki i przybiegła do matki jak na zawołanie.
- Zobacz, jak ty wyglądasz! Popatrz na swoje nogi - szlam a błocko. Przebiegnij się po tej wysokiej trawie, poszuraj nogami, wytrzyj je z błota, tylko mi do wody nie wchodź ponownie - zakrzyknęła starsza.
Nie trzeba było młodej mówić kilka razy - pogoniła w wysoką trawę, wyszorowała ją nogami i jak odnowiona wróciła do matki.
Ta spojrzała ponownie w stronę zagrody. Dwie postaci powoli ale sukcesywnie wkraczały na łąkę. W końcu je rozpoznała - to Szczepan i jego sąsiad Grabek dążyli ku nim.
- Ech, czemu ja jej kazałam wytrzeć nogi? - pomyślała matka. - Powinnam młodej przykazać, aby cała wytarzała się w tym błocie.
- Chodź no tutaj, córeczko - rzekła w końcu - i stań tam, o tam właśnie, stań pod słońce, tak aby…
Młoda, ma się rozumieć, i tym razem posłuchała matki, której teraz zależało na tym, aby sąsiada Grabka podchodzącego do nich ze Szczepanem coraz bliżej słońce kłuło w oczy promieniami, słowem, żeby Grabek nie mógł się porządnie przyjrzeć młodej.
A ci dwaj podeszli już na tyle blisko, że mogła usłyszeć ich rozmowę. Skupiła się i nadstawiła uszy.
- Kiedy już ci mówiłem, sąsiedzie, nic z tego nie będzie.
- Ależ z ciebie uparciuch, Szczepanie.
- Nie będzie z tego nic i już.
- Nie pożałujesz, przecież nie chcę za darmo.
- A ty wciąż swoje, Grabku. Nie ubijemy interesu.
- A choć popatrzeć mogę?
- Dyć po to przyszliśmy. A patrz sobie, podziwiaj.
Patrzył, podziwiał, lecz gdyby nie to słońce….
- Dam ci za nią siódemkę prosiaków. Dorodne, nie pożałujesz.
- Grabku, za takie cielątko, to bym i nie chciał dwudziestu siedmiu prosiąt. Popatrz no tylko na nie. Widzisz jak przepięknie przez naturę uformowane? A to spojrzenie? Te oczy? Kiedy tak sobie na nie popatrzę, to myślę sobie, że ono wszystko rozumie, tylko go mówić nie nauczono. Ma to po matce. I spójrz - plamka w plamkę matka. A jak idą obok siebie do zdroju, albo na popaskę, to łby ku siebie zwrócone, jakby coś tam ze sobą rozmawiały, jakby krasula coś tej drugiej tłumaczyła. Nie, Grabku, to cielątko nie jest do sprzedania.
Na te ostatnie słowa starsza aż podskoczyła jak źrebak, przed którym rozwarto furtę stajni. Dalejże podbiegła do młodej.
- Chodź, córko, tym razem wykąpiemy się obie w strudze! Co tam szlam! Co tam błocko!
I pobiegły, noga w nogę, obok siebie.
A starsza, nie wiedzieć czemu, bo tego w życiu nie robiła, wyryczała na głos:
- Szczepanie, jakie to szczęście, że jesteś uparty!


[11.10.2018, Lierop, Północna Brabancja w Holandii i 12.10.2018, Bedburg (rastsatte) w Niemczech ]

07 października 2018

[KAMYCZKI] JORDI MA REFLEKS


- No to mów! Kiedyśmy się to ostatnim razem widzieli? Cztery? Pięć lat temu?
Teraz po wypiciu trzeciego kufla piwa stawał się bardziej wylewny, odważniejszy. Nie, Jordi nie miał mocnej głowy do alkoholu, nawet tego niskoprocentowego pachnącego słodem i jęczmieniem.
- Wszedłem do tego dyskontu, a tam, wiesz, jak zwykle w takich instytucjach, ogonek do kasy. Pięć kas i tylko dwie czynne, a ludzi tłum. Stanąłem w kolejce rozwidlającej się tuż przed sąsiadującymi z sobą kasami. Ona stała bezpośrednio przede mną. Właściwie to tak jak ja nie wiedziała, do której kasy podejść, ale kiedy otworzyli tę trzecią, oboje skierowaliśmy się właśnie do tej ostatniej. Była szczupła, niska, zadbana. Czarne włosy spięte gumką, odsłonięta szyja. Twarz miała śniadą, ale, co najważniejsze, na ręku trzymała dziecko. Ile mogło mieć? Cztery - pięć miesięcy - dziewczynka. Pisz, wymaluj - uroda matki, tylko policzki pełne, oczka czarniutkie smagały bystrym spojrzeniem to tu, to tam, a jedną rączką dotykała towarów ustawionych na ostatniej półce przed dojściem do kasy. Staliśmy sporo czasu, bo przed nami jakieś dwie panie i małżeństwo wystawiali na taśmociąg tyle towaru - spożywki, że przez miesiąc bym tego nie zjadł. A dziewczątko nic - żadnego zniecierpliwienia, płaczu, grzeczniutkie takie. A jej matka - dałbym jej lat osiemnaście, góra dziewiętnaście, mówię ci, ślicznotka, w tym drugim ręku trzymała kilogramową torebkę ryżu, pewnie w promocyjnej cenie, bo zdążyłem zobaczyć, że wielu kupujących miało w swoich wózkach po kilka takich torebek. W dłoni pod tą torbą ryżu młoda matka - spostrzegłem to - ściskała dwie monety o niskim nominale. Wtedy to pomyślałem sobie: jakże to tak, to małżeństwo i te dwie panie przed nami zapłacą za swoje sprawunki ze czterysta złotych każde z nich, a ta drobna panienka nie więcej niż dwa złote? Ten ryż to z pewnością dla dziecka. Ugotuje na mleku, zmiksuje, posłodzi i taką papką nakarmi dzidziusia. Głowę bym dał, że ten ryż jest dla dziecka. Może, myślę sobie, nie stać jej na gotowe jedzenie dla dzieci? Ale w sumie taki ryż, jeśli tylko przygotuje się go jak dla dziecka, też jest dobry i pożywny.
Czekanie na obsługę przedłużało się, gdyż akurat zabrakło papieru w naszej kasie fiskalnej, a mnie zaczęło coraz bardziej dręczyć to, czemu ta dziewczyna przyszła do sklepu sama. Co robi jej mąż? Chłopak? A może jest samotna? Samotna matka wychowująca dziecko? Tak może być, pomyślałem sobie i nawet trochę zrobiło mi się jej żal, chociaż naprawdę była zadbana, nie mówiąc już o urodzie. Ale z drugiej strony mogę się mylić. Młody ojciec może jest teraz w pracy, bo musi w końcu utrzymać te swoje dziewczyny. Pewnie młoda bierze też zasiłek, ale chyba niezbyt wysoki, skoro stać ją tylko na ryż po promocyjnych cenach… chociaż ta jej córeczka jest porządnie ubrana i, jak to jest z dziewczynkami, różowy kolor jej bluzeczki, czystej jakby wprost ze sklepowej lady, przepięknie kontrastuje z ciemną karnacją jej skóry.
Mówię ci, tak się w nie obie zapatrzyłem, tak zapatrzyłem, że zacząłem sobie Bóg wie co wyobrażać, że ona i ja… rozumiesz, że to dziecko to moja sprawka i w ogóle, że my oboje to para…. Wiem, to głupie, ale tak wtedy myślałem. Nachyliłem się nad jej szyją - jakże ona pachniała, subtelny konwaliowy zapach, skądś go znam. Oczywiście starałem się nie dać po sobie znać, że dziewczyna wpadła mi w oko, broń Boże, nie zbliżyłem się do niej na tyle, aby mogła poczuć na szyi i policzkach mój oddech, broń Boże, nie dotknąłem jej, ale w pewnej chwili torebka z ryżem wysunęła się jej z rąk i możesz to sobie wyobrazić - zdążyłem ją chwycić zanim upadła na podłogę. Podałem jej. Uśmiechnęła się nieznacznie i podziękowała, a ja próbowałem zapamiętać ten uśmiech.
Ale najciekawsze zostawię ci na koniec. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. O co chodzi? Wyjąłem z plecaka aparat fotograficzny. Na ladzie przed sąsiednią kasą, po lewej, ustawiono pajacyka reklamującego jakieś czekoladki. Oczy pajacyka świeciły na niebiesko, a nogi i ręce poruszały się zabawnie: góra - dół, a kiedy jego nogi zatrzymały się na chwilę w poziomie, ukazał się poniżej tułowia świecący na żółto batonik. Chciałem uchwycić ten moment aparatem… żartuję, to był tylko pretekst. Skierowałem obiektyw aparatu w stronę pajacyka; dziewczyna zorientowała się, że zamierzam zrobić zdjęcie tej „żywej” reklamie i nawet uchyliła się, robiąc mi miejsce, tymczasem w pewnym momencie przekierowałem aparat w jej stronę, nacisnąłem dwukrotnie przycisk. Czy się zorientowała? Kto wie? Nie pytałem. Poczekaj, zaraz ci pokażę - oba zdjęcia wyszły nad podziw świetnie.
Wsunął rękę do swego słynnego granatowego plecaka i wyjął z niego niewielką minoltę, uruchomił ją, wszedł do archiwum zdjęć i podał Zachariaszowi do obejrzenia. Ten aż pokiwał głową, a patrzył na oba zdjęcia przez dobrą minutę.
- No i co, Jordi, co dalej się stało? - zapytał.
- No co, w końcu doszliśmy do kasy. Najpierw ona. Paręnaście sekund to trwało - miała odliczoną kasę. Potem ja. Pomarańcze, pomidory, chleb, masło, cukier, coś tam jeszcze… zapłaciłem szybko… co z tego? Dziewczyna z dzieckiem zniknęła. Wybiegłem z dyskontu i tak jak przy przejściu przez jezdnię - w prawo, potem w lewo, później na wprost, i znowu w lewo, w prawo… nigdzie jej nie było. No powiedz, Zachar, jak tu żyć? Śmiejesz się ze mnie, człowieku, a śmiej się, śmiej, zakochałem się po uszy, od pierwszego wejrzenia. To co, że ma dziecko? Gwarantuję ci, że ten ojciec dziecka to taki ptak odlatujący na zimę do cieplejszych krajów, mówię ci, mam takie przeczucie. Pasuje mi nie tylko urodą, subtelnością, ale i wiekiem - góra pięć lat różnicy miedzy nami. Stary, zamówmy jeszcze po piwie, bo się rozklejam, ale gdybyś ją widział „na żywo” w naturze, to dziecko - kropla w kroplę matka… ale nie ma jej, rozumiesz, nie ma i nie wiem, czy ją kiedykolwiek jeszcze zobaczę.
Zachariusz zostawił na chwilę kumpla, po czym wrócił z dwoma kuflami piwa.
Tamten wciąż w stanie wskazującym na rozkład emocjonalny bezwiednie pochwycił swój kufel.
- Powiedziałbym ci coś, Jordi, ale się najpierw napij i pociągnij ostro, prawie do dna.
Jordi posłuchał, ale było mu wszystko jedno.
- Jordi, jeśli chcesz poznać moją siostrę, to możesz do nas wpaść jutro wieczorem… wytrzeźwiejesz do tego czasu, co? Przeczucie cię nie myliło - jest sama, a ojciec jej dziecka to rzeczywiście taki ptak, o którym mówiłeś. Ale muszę cię przestrzec - Kaja chce wszystko, czego pragnie osiągnąć w życiu, zawdzięczać sobie. Z pomocy naszych starych korzysta tylko w ostateczności, a jak mała podrośnie, siostra pójdzie do pracy… już teraz stara się o taką, którą może wykonywać przy dziecku…
Kufel z resztką piwa wysunął się Jordiemu z ręki i potoczył po śliskim, plastykowym blacie stolika, i pewnie by za chwilę upadł na podłogę, gdyby nie to, że Jordi nawet po wypiciu prawie czterech półlitrowych piw miał refleks i zdążył chwycić ten cholerny kufel, zanim zdołał się on roztrzaskać o kamienną posadzkę piwnego baru.

[05.10.2018, Pouilly-en-Auxois, Cote-d’-Or i 06.10.2018, Portes-les-Valence we Francji]

KAWIARENKA (115) NOWE OSIEDLE


Dyrektor cukrowni Gaworzewski doczekał się tego, że pierwsze składy wagoników kolejki wąskotorowej dojechały bezpiecznie z surowcem do zakładu. Nie było fanfar, orkiestry i przecinania wstęgi - była natomiast satysfakcja z tego, że udało się doprowadzić przedsięwzięcie do pomyślnego końca. Zaletą tej niemal trzydziestokilometrowej trasy było to, że prowadziła ona wprost przez pola obsiewane burakami i znacznie skracała drogę od gospodarzy, od przykolejowych składów (było takich pięć) do cukrowni. Koszty transportu zmniejszyły się też znacznie, a to głównie z powodu krótszej drogi oraz faktu, że transport drogowy, biorąc pod uwagę wzrost cen paliwa stawał się coraz droższy.
Ale nie była to jedyna korzyść płynąca ze wskrzeszenia dawnej linii wąskotorowej. Pan burmistrz z wydatną pomocą pana starosty dopięli swego. Udało im się wydzierżawić od kolei dwuwagonowy zestaw osobowy na wzór podmiejskiej kolejki, który już z końcem października połączy powiatowe miasto z Różanowem i dalej z cukrownią. Nie było to zadanie logistycznie łatwe, trzeba było uruchomić cztery przejazdy z automatyczną sygnalizacją, zaś w dwu pozostałych przypadkach, gdzie kolej przecinała obrzeża lasu, należało uzbroić przejazdy w zapory obsługiwane tymczasowo przez dróżników. Linia kolejowa liczyła sobie 34 kilometry, miała 6 przystanków, a czas jazdy pomiędzy punktami docelowymi wynosił 55 minut, co wprawdzie nie stanowiło o szybkości podróży, ale podobnie jak w przypadku transportu towarowego, kolejka docierała do miejscowości, z których łatwiej będzie się dostać tak do powiatu jak i do Różanowa koleją, zwłaszcza młodzieży szkolnej oraz całkiem sporej liczbie osób dojeżdżających do pracy w obu miastach.
Na stacjach przelotowych odnowionych już przez poszczególne gminy i sołectwa, tudzież przez pracowników leśnych, bo jeden z przystanków znajdował się w bliskim sąsiedztwie leśniczówki, umocowano na tablicach rozkład jazdy i tak od dnia 29 października na trasie: powiat - cukrownia kursować będą cztery pociągi, przy czym ten najwcześniejszy do Różnanowa i dalej do cukrowni startować będzie już o 6.15 z Woli Dąbrowskiej (stąd do cukrowni jest 25 minut jazdy). A Wolę Dąbrowską wybrano głównie z tego powodu, że w tym właśnie miejscu zachowało się doskonale torowisko wraz z bocznicami.
A co z tą starą lokomotywą i wagonami wyremontowanymi przez pracowników cukrowni? Na chwilę obecną kursować nie będzie, choć ponoć szykowana jest na Sylwestra, dwa razy w karnawale i na pierwszy dzień wiosny, a od maja wznawia okolicznościowe kursy turystyczne.
W gabinecie pana burmistrza Wojciecha Pilarskiego trwa tymczasem rozmowa, w której bierze udział odchodzący już na emeryturę przewodniczący rady miejskiej pan Klimowski oraz panowie: radca Krach, inżynier Bek, redaktor Pokorski, stary pisarz i mecenas Szydełko oraz wójt sąsiadującej z Różanowem gminy.
Rzecz dotyczy przegłosowanych onegdaj planów rozwoju przestrzennego miasta i przyległej gminy. Obraz z rzutnika pokazuje na tablicy mapę Różanowa i okolic: jest więc samo miasto, przecinająca je Mętnica, po prawej stronie zalew z budującym się ośrodkiem wypoczynkowym, niżej w górę rzeki Ciżemki z gospodarstwami Kosmowskich i Majewskich, z ośrodkiem uzdrowiskowym Wołodii; po drugiej stronie rzeki las, przed nim kolejka wąskotorowa i ścieżka biegnąca do woli Dąbrowskiej i dalej do powiatowego miasta. Ale szczególną uwagę zacni panowie przywiązują teraz do terenów położonych po lewej stronie drogi, licząc, od Różanowa, ciągnących się naprzeciwko wspomnianych gospodarstw i uzdrowiska. Tam w planach przewiduje się rozpocząć indywidualną zabudowę - ma powstać osiedle domków jednorodzinnych. Nie tylko plany są gotowe, ale i wybrany już został inwestor strategiczny, który wkroczy tu wiosną, kiedy to miasto i gmina uzbroją teren w kanalizację i sieć elektryczną. Docelowo powstanie w tym rejonie sześćdziesiąt domków bazujących na trzech projektach, o czym już kiedyś była mowa. Domy te o różnych powierzchniach mają posiadać wspólne architektoniczne oblicze. Początkowo rajcy miejscy mieli niejakie obawy, co do faktu wyboru przez władze takich a nie innych projektów - wszak to zabudowa typowo indywidualna i niektórym przyszłym lokatorom osiedla może się nie spodobać to, że o wyglądzie ich domów decydować się będzie odgórnie, ale pan burmistrz przekonał w końcu radnych, że chodzi mu także o estetykę całego osiedla i ukrócenie samowoli budowlanej. Nowe osiedle ma być również wizytówką miasta, z czym w końcu się zgodzono, ogłoszono przetarg, w którym zastrzeżono, że minimum 30% prac wykonane zostanie przez lokalne firmy.
Tak i dyskutowano na ten temat, sprzeczano o to, skąd miasto i gmina ma wziąć środki na zabezpieczenie infrastruktury, przewodniczący rady miasta przedstawił wyliczenia odnośnie prognozowanych kosztów z wyodrębnieniem tych, które muszą ponieść przyszli lokatorzy. Wójt gminy zwrócił uwagę na to, że cennym elementem projektu jest to, że z uwagi na trzy wersje domów, jakie planuje się zbudować, znajdą się chętni także wśród ludzi o mniej zasobnych portfelach. Pan radca Krach zakomunikował z kolei, że na podstawie informacji jaką uzyskał od państwa Majewskich, jest wielce prawdopodobne, że na nowym, różanowskim osiedlu zjawią się całkiem zamożni ich znajomi z branży artystycznej, którzy porzucą wielkie miasto, aby osiąść tu na stałe. Pan inżynier Bek zapewnił, że jego córka z mężem skuszą się zapewne tą ofertą i zamiast gnieżdżenia się w trzech niewielkich pokojach w starym budownictwie, zgłoszą swój akces na nowe miejsce. Jednym słowem przedyskutowano całą sprawę dokumentnie i tylko pan burmistrz wyraził niejakie zakłopotanie z tego powodu, aby tylko projekt, który firmuje swoim nazwiskiem nie został odebrany jako li tylko obietnica wyborcza.
Pan redaktor Pokorski uspokoił jednak burmistrza, że w „Naszym Głosie” przedstawi wkrótce obszerny materiał na temat przyszłego osiedla, no i oczywiście czeka tylko na stosowne polecenie odnośnie rekrutacji na nowych lokatorów.

[07.10.2018, Portes-les-Valence we Francji]