CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 sierpnia 2018

WILCZEK


- A ty, mały, skądeś się tu wziął? Czarny taki… tyś nie nasz?
Wywlekła psinę aż za park - tam łubinowa łąka, torowisko porośnięte chaszczami, a pokrzywy i wysokie, stare, i młode. Ma na nie torebkę papierową, bo to przecież same witaminy, tylko muszą być młode. A tak daleko od domu odeszła, bo chciała Wilczka puścić luzem. Prawda, że on nie rzuca się na ludzi, nawet nie zaszczeka, ale lgnie do każdego, to i paniusie, co spacerują po parku skąd mają wiedzieć, co takiemu do głowy przyjdzie, gdy tak podbiega do nich w podskokach. Ale powinny pomyśleć, że jak psu ogon majda jak wiatrak, to on do zabawy, a nie do pogryzienia.
A z Wilczkiem to było tak, że sam pod blok, pod jej okno na parterze podchodził… żeby tylko podchodził - on się pod nie kładł, a spróbowałby kto zbliżyć się do okna, ot choćby przywitać się z nią - nie pozwalał i obszczekiwał kogo bądź. A już obowiązkowo, kiedy poczęstowała go rosołem z mięsną wkładką. Tak i z nią został, choć niektórym sąsiadom nie było to w smak. Brudny, zdziczały, parcha ma, albo inne choróbsko, no i paskudzi, mówili. To wtedy, akurat po majowej burzy to było, wzięła go do siebie, wykąpała w wannie, wysuszyła i uczesała. Jak on to polubił! Ale wysuszyć to go porządnie musiała, bo otrzepywał się tak, że prysznic miałaby za darmo. Następnego dnia kupiła mu obrożę, smycz i poszła z nim do weterynarza. Za bardzo chory to on nie był, tyle że grzybica się wdała, no i grzbiet miał trochę pogryziony. Rany wprawdzie już zaleczone, ale przez nie i przez tę grzybicę sierści nie miał takiej jak należy. Lekarz zaszczepił go, dał jakieś pastylki na kleszcze i płyn, który musiała mu wcierać w te miejsca, gdzie grzyb się pojawił. Kazał przyjść z nim za tydzień na zastrzyk.
Stało to się chwilę po tym, jak odpięła mu smycz, aby sobie pobiegał, lecz Wilczek zamiast swoim zwyczajem wykonać kilka oszalałych kółek, poszukać krzaczka i zrobić pod nim co swoje, ruszył pędem pod dziką różę, co kwitła różowo, a kwiatów miała tyle, że aż dech zapierało od ich zapachu. Tam właśnie go znalazł - siedział na otoczaku i wcinał jakieś zielsko, które potem okazało się być dzikim szczawiem.
A gdzie tam, wcale się nie przestraszył, jeszcze rękę ku psu wyciągnął, a kiedy ten zaczął ocierać się pyskiem o jego brodę, chłopiec uszy mu tarmosił.
- Nie rusz, Wilczek! - krzyknęła do psa, choć ten nie miał zamiaru chłopca ruszać. Pysk mu się śmiał, ogonem wyczyniał karuzelę.
Podeszła do chłopca. Patrzyła to na niego, to znów w świat szeroki.
- Nie może być… sam tutaj? Co go przywiodło w te strony? - pomyślała i zaraz potem zapytała malca:
- A ty, mały, skądeś się tu wziął? Czarny taki… tyś nie nasz?
Na cóż jemu te pytania, kiedy on już w Wilczku przyjaciela znalazł. Ganiają się, szarpią, przytulają, jakże tu nie zaszczekać radośnie, jak się nie roześmiać na cały głos!
- No dobrze, Wilczek, przywitałeś się, ale teraz ja z twoim przyjacielem mam do pomówienia. Słyszałeś, co mówiłam?
Nareszcie przestali swawolić. Chłopiec ponownie usiadł na kamieniu, a Wilczek, patrzcie no, przysiadł obok niego, sfinksa udaje, a obaj ślepia w nią wlepiają jak pierwszoklasiści w swoją panią.
- Wojtek jestem - odparł po dziecinnemu. Wilczek spojrzał ku niemu, tak jakby sam uczył się pamiętać imię chłopca.
- Ile to lat masz, Wojtku? - zapytała. - A mama gdzie?
Uniósł jedną dłoń z szeroko rozwartymi palcami.
- Tak myślałam… a mama? tata?
- W domu.
Pokiwała głową.
- Ech, Wilczku, gdybym ja ciebie jeszcze nauczyła chodzić po śladach, doprowadziłbyś nas do tego domu - westchnęła, a pies pomerdał ogonkiem i liznął zamaszyście dłoń chłopca, która łaskotała Wilczka pysk i uszy.
- A gdzie jest twój dom, Wojtku? - zapytała przyklękając przy siedzącym na otoczaku chłopcu.
- Daleko - odpowiedział.
- Ech, takim to sposobem to ja się nic a nic o tym, gdzie mieszkasz, nie dowiem. W tej części miasta przecież nikt nie mieszka.
- A twój dom to w mieście, czy we wsi mieszkasz?
- W mieście.
- A ty długo tak sam wędrujesz?
- Długo…
Co było robić? Najpierw przygarnęła Wilczka, teraz kolej na Wojtka. Zabierze go z sobą, wykąpie, da jeść, pościeli mu, niech się wyśpi, a jutro…
- Tak, tak, panie Wilczku, trzeba powiadomić o naszym znalezisku odpowiednie służby, Co, nie podoba się? Stracisz kolegę do zabawy? Trudno, przeżyjemy to. Czy ty myślisz, kudłaczu, że ja nie chciałabym, aby Wojtuś po wsze czasy został z nami? Ja przecież swoich dzieci nie mam. Tak się złożyło i nie patrz tak na mnie. Musowo odnaleźć rodziców Wojtka. Wyobrażasz sobie, co oni teraz przeżywają? Chcesz powiedzieć, że co z nich za rodzice, skoro nie spostrzegli zguby? Chcesz powiedzieć, że sprawy mają się tak jak z tobą: zabrali cię właściciele na przejażdżkę, dojechali do parku, no wysiadaj, mówią, zrób swoje pod krzaczkiem, wybiegłeś, miałeś już na widoku pewne drzewko - tu uniesiesz prawą nogę, o, tak właśnie - co za ulga, dobiegasz do skraju drogi… gdzie to auto? Gdzie się podziali twoi właściciele? Coś niedobrego musiało się stać! Czy zdążysz im na ratunek? Węszysz, kluczysz, węszysz… Pojechali. Zostałeś sam jak ten palec. Myślisz, że rodzice Wojtka mogli postąpić tak jak z tobą? Nie wierzę. Przepraszam cię bardzo, ale pies to pies, nie człowiek.
Czy coś z tego zrozumiał? Chyba nie. Wracali do domu i widać było, że Wilczek ogromnie pragnie zwrócić uwagę chłopcu na te wszystkie zakamarki, jakie życzy sobie, aby jego przyjaciel poznał po drodze. Ale w końcu kobieta dopina psu smycz - są coraz bliżej domu, a przechadzający się po parku spacerowicze mogą spokojnie odbywać spacery, widząc Wilczka na smyczy.
Kobieta naciera namydloną gąbką smagłe ciało chłopca. Wilczek początkowo czeka na swoją kolej, ale w końcu dochodzi do wniosku, że dzisiejszego wieczora wanna należy do Wojtka i nikogo więcej. Po kąpieli obaj zjadają właściwie tę samą kolację - każdy ze swojej miski. Kobieta ścieli chłopcu w jej pokoju na kozetce, którą przyciąga do swojego łóżka.
- No dobrze, jeśli chcesz spać obok Wojtusia, pozwalam ci, ale musisz na tę noc przytargać swoje posłanie.
Wilczek w te pędy przebiegł do przedpokoju i już po chwili jego gąbka obleczona w bawełnianą poszwę znalazła się tuż przy „łóżeczku” dziecka.
Kobieta obudziła się o trzeciej nad ranem i zapaliła nocną lampkę. Wojtuś spał snem zdrowym i sprawiedliwym; Wilczek łypnął na nią jednym otwartym okiem, tak jakby chciał powiedzieć:
- No i po co to wszystko? Panuję nad jego snem. Zmykaj spać!
- Sąd wysłuchał pani wyjaśnień, aczkolwiek jego doświadczenie każe mu brać pod uwagę znane skądinąd okoliczności, że przypadki uprowadzeń dzieci zdarzają się często wśród par, które nie doczekały się własnych dzieci, jak i też wśród kobiet samotnych, których chęć posiadania dziecka potrafi skłonić do działań sprzecznych z prawem, byle tylko spełnić się jako kobieta-matka. Czy oskarżona dla udowodnienia swoich czystych intencji w niniejszej sprawie ma świadka, który potwierdziłby pani zeznanie?
- Wysoki sądzie, jedynym świadkiem, który mógłby potwierdzić moje zeznania jest mój najlepszy przyjaciel - pies Wilczek.

[23.08.2018, Marsylia we Francji]

LETNIE POGWARKI (19) O INTERNECIE I PISIZMIE


1.
Można powiedzieć, że internet powolutku zaczyna mi brzydnąć. Właściwie to dowiedziałem się o świecie tyle, ile chciałem wiedzieć, poznałem tyle wstrętnych słów i ich autorów, że do końca życia mi tego starczy. Gdzieś tam w powietrzu wysokim jest szczuplutkie grono moich przyjaciół (jeśli można ich tak nazwać), mam też konto na fejsbuku (znak, że istnieję), posiadam też kawiarenkę, której prowadzenie może i mi się nie znudziło jeszcze, ale coraz bardziej odczuwam bezsens tego przedsięwzięcia. Tyle lat żyłem bez dostępu do światowych uciech i biznesów i było mi należycie, a zatem powrót do ery sprzed komputerów nie powinien mi przysparzać problemów.
Jeżeli już miałbym pozostać w krainie wirtualnej przestrzeni to z powodu muzyki klasycznej zamieszczanej na YouTube oraz literatury, którą od czasu do czasu przechwytuję i umieszczam na dysku - takie były, oprócz pisania blogów, moje internetowe początki.
Bo tak naprawdę na stare lata przydałby mi się odpoczynek od świata, na który mój wpływ jest żaden.
2.
Będąc jeszcze w kraju, zdarzyło mi się odwiedzić starostwo, a konkretnie referat komunikacyjny. Tam jak zwykle kolejka, ale taka nowoczesna jak w ZUS-ie - na numerki. Wywiązała się pomiędzy kolejkowiczami rozmowa, której w całości nie udało mi się podsłuchać, ale zapamiętałem jej krótki i treściwy finał. Ktoś rzekł w ten sposób:
- Tak, teraz to kogo by nie spotkać, słyszy się, że nie głosował na pis.
Stwierdzenie to jest o tyle pocieszające, że świadczy o tym iż może nie każdy dał się pisiakom przekupić za te programy z plusem dobrej zmiany na złe. Czyżby do ludzi docierało to wcale w państwie duńskim sprawy nie idą we właściwym kierunku? Oby.
Od samego początku, to znaczy od chwili zmiany systemu władzy w Polsce byłem bardzo krytyczny wobec poszczególnych ekip rządzących naszym krajem i tak się składało, że potrafiłem sformułować konkretne zarzuty pod adresem rządów, parlamentów i prezydentów, co wcale nie oznacza, że nie dostrzegałem pewnych konkretnych zalet. W przypadku rządów pisiaków formułowanie konkretnych zarzutów mija się z celem, albowiem u nich nic nie działa tak jak działać powinno. Myślę zresztą, że pisiaki doskonale wiedzą o tym, że krytyka ich poczynań jest bezzasadna, gdyż funkcjonują w oparciu o chaos, kłamstwa i populistyczne nawoływania w rodzaju:
- Nie możecie zaakceptować tego, że straciliście władzę i stąd właśnie wasze protesty albo „suweren” dał nam prawo do rządzenia, a wy tego prawa nie szanujecie.
Przekładają powyższe slogany na język potoczny i zrozumiały dla pisiakowego elektoratu, pisiaki żadnej krytyki bać się nie muszą, a boją się tylko Bo…, wróć, ojca rydzyka.
No bądź tu mądry i pisz wiersze sylabotoniczne, w dodatku jambem czy trochejem.
Pisizm jest stanem umysłu, wobec którego współczesna medycyna jest bezradna. Weźmy pierwszy z brzegu przykład - o stanowisko Rzecznika Praw Dziecka ubiega się pewna pani pisiaczka, plagiatorka, która właściwie odżegnuje się od urzędu, na który zamierza kandydować, pani która chętnie by dawała dzieciakom klapsa, aby wymusić na nim posłuszeństwo (aby wyprostowywał plecki mówiąc poranny i wieczorny paciorek - dopisek mój), pani która odrzuca w całości metody wychowawcze Janusza Korczaka (aha, był Żydem, więc rozumiem), słowem - drżyjcie dzieciaki, mając taką obrończynię waszych spraw.
Gdyby ta pani nie była pisiaczką, partia lub organizacja, które ją zgłosiły, czym prędzej wycofałyby tę kandydaturę, kierując przy okazji niedoszłą kandydatkę na konieczne szkolenie - niech by jej tam na kursach przewietrzono zatęchły od nieużywania mózg. Ale pisiaki idą w zaparte, a to, co powie ich wódz jest święte, więc o właściwy wybór na Rzecznika Praw Dziecka + pani plagiatorka może spać spokojnie.
Tak sobie teraz pomyślałem, że po naturalnym wymarciu obecnego pokolenia pisiaków, ich następcy, tudzież pokolenie pisiakowskich wnuków i prawnuków, tak jak dzisiaj ich pradziadowie i prababki będzie krzyczało: „precz z komuną” i radowało się hasłami: „prawdziwy Polak to katolik” czy „raz sierpem, raz młotem czerwoną chołotę”.
O tak, pisizm jest nieuleczanym stanem umysłu.
A zakończę ten tekst takim oto spostrzeżeniem (ciekawe, czy kto zwrócił na to uwagę)
Jest sobie taki ksiądz oko (Panie Boże, pochyl się nad tym nieszczęśnikiem!), który spostrzegł wiele mówiące bruzdy na czole dziecka urodzonego z wykorzystaniem metody in vitro (ciekawe, że braku mózgu u siebie nie zauważył), tak oto ja spostrzegam u pisiaków rzecz następującą - otóż jakiś malarz odmalował na twarzach niemal wszystkich pisiaków (pan prezydent jest wyjątkiem od tej reguły - u niego dostrzegam typ misiowaty) pogardę, złość, nienawiść, powagę grabarza, wzrok Bazyliszka… patrzysz na nich - zastanawiasz się, czy strzelbę mają nabitą, czy zdążysz zrobić unik, a już, nie daj Boże, zacznij z nimi rozmawiać, roześmiej się - poczucia humoru za grosz, a jeśli już to wisielcze - strach się bać, co dopiero odezwać się do nich.
Może i nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tego w jaki sposób wygląd człowieka, wyraz jego twarzy współgra z poglądami, jakie wygłasza, ale coś mi się wydaje, że mamy do czynienia z chorobą, która ujawnia się nie tylko w sposobie myślenia i wypowiedziach, ale też bezpośrednio na twarzy. A może pomniejsze pisiaki wzorują się na fizjonomii ich wodza, którego każdy atom jego ciała wydaje się posiadać gen nienawiści.
Jak jest naprawdę, odgadnąć trudno. Ja na własny użytek przymykam oczy.

[25.08.2018, Aire de la Scarpe, Millonfosse, Nord, we Francji]

LETNIE POGWARKI (18) CZWORONOGI


Żona doniosła mi, że Adelka doniosła na Maszę… znaczy się naskarżyła, ale po kolei….
Ten nasz młodszy szczekający czworonóg ma niepiękny zwyczaj chwytania w pysk co popadnie. Łapcie oczywiście nie mają prawa znajdować się rankiem tam, gdzie je położono wieczorem, ale nic to w porównaniu z tym, co Masza potrafi robić z papieru - najczęściej wchodzi w grę taki z rulonu do rąk, ewentualnie toaletowy. Pochwyci toto taką „zabaweczkę”, pomknie z nią do pokoju i po paru minutach z jednego kawałka papieru wytworzona zostaje setka skrawków przepięknie porozrzucanych po pokoju albo na wersalce.
Zdarzyło mi się wejść do pokoju w chwili, gdy zabawa Maszy była już zakończona.
- Co to ma znaczyć?! - krzyczę.
Masza robi dobrą minę do złej gry, a Adelka patrzy na mnie lekko przerażona.
- Przecież to nie ja - zdają się mówić jej oczy.
Oczywiście, że to nie ona.
Ponieważ incydenty z darciem papieru przez Maszę zdarzają się z regularną systematycznością, Adelka nie dość, że przyzwyczaiła się do tych niecnych zachowań koleżanki, ale też, jak mi się wydaje, nie popiera takiej zabawy, aby przy okazji nie być obsztorcowana za niewinność.
Doszło więc do tego, że Adelka najwyraźniej postanowiła wziąć sprawy w swoje łapy i po jednym z takich incydentów z udziałem Maszy, pobiegła w te pędy do żony i przywołała ją do pokoju:
- Zobacz, co ona wyprawia! - zaszczekała.
Do tej pory Adelka przywoływała piszącego te słowa w następujących okolicznościach:
- chce jej się spać, a beze mnie nie zaśnie;
- chce się ze mną bawić;
- chce, abym jej odszukał jakieś jedzonko, które ma zwyczaj chować w łóżku, pod kocem, kołdrą, za poduszką, itp., ale zapomniało jej się, gdzie tym razem to coś schowała;
- inna wersja pomocy w poszukiwaniach - mam wszystko wysypać z plastykowego pudełka, w którym są jej zabawki, gdyż podejrzewa, że na samym dnie znajduje się jakiś łakoć, na którego ma akurat ochotę;
- chce mi oznajmić, że pora na karmienie, tzn. mam ją karmić po jednym chrupku (zwykle dochodzimy w ten sposób do setki);
- oznajmia mi, że mam się udać do żony na rozmowę;
- zdarza się też, że powiadamia mnie o tym, że w łazience zostawiła coś w kuwecie i mam to sprzątnąć.
No i doszła do tego jeszcze jedna okoliczność - skarży na Maszę.
W ogóle Adelka i Masza to dwie całkiem różne osobowości. Adelka choć starsza, jest bardzo bojaźliwa. Początki tego stanu sięgają zapewne pierwszego w jej życiu Sylwestra, kiedy to nieopodal bloku odpalano petardy i race świetlne. Masza jest zdecydowanie odważniejsza, chociaż czasami towarzyszy przez pewien czas Adelce, gdy ta ze strachu wciska się za wersalkę.
Masza to taki pies-obserwator. Potrafi przesiedzieć/przeleżeć patrząc się w jakieś miejsce, skąd na przykład może nadejść jakiś człowiek czy zwierz.
Adelka z kolei reaguje szczekaniem na dzwonek do drzwi oraz obszczekuje paru sąsiadów, z którymi mam na pieńku.
W podróży samochodem Masza to idealny piesek - albo podziwia krajobrazy, albo też ucina sobie drzemkę. Adelka z kolei jest pobudzona, wierci się i skomli.
Kiedy po jeździe samochodem żona z córką idą do sklepu, albo kupić kawę i coś do jedzenia na stacji paliw, Adelka oczywiście też chciałaby pójść z moimi kobietami i cały czas wypatruje ich przyjścia.
Masza natomiast, owszem, rozgląda się za odchodzącymi, ale kiedy znikną z jej oczu, kładzie się na trawie. Zdaje się wtedy myśleć:
- Skoro sobie poszły, to i wrócą.
Ulubioną zabawą Maszy jest gonienie i chwytanie w zęby piłki - jest w tym niezrównana. Muszę chyba kiedyś nakręcić filmik o tym, jak Masza z wściekłą zapalczywością i warczeniem zmaga się z piłką.
Ulubioną zabawą Adelki, o czym już pisałem, jest „przeciąganie się” zabawkami. Niestety chęć na tę zabawę przychodzi jej wczesnym rankiem, kiedy jeszcze śpię. Adelka po prostu upuszcza mi na głowę misia i kiedy nie ma z mojej strony reakcji, przybiega z inną zabawką - na przykład z hipopotamem, a później z krówką. Jest niby mądra, ale nie wie, że wczesnym ranem nie lubię ani misi, ani hipopotamów, a już na pewno nie znoszę krówek.
Ech, jak nudno byłoby w domu bez naszych czworonożnych szczekających przyjaciółek.

[25.08.2018, Joinville, Heute Marne we Francji]

LETNIE POGWARKI (17) UPALNE REFLEKSJE


1.
Ostatnio sporo sobie jeżdżę po tej Europie. I tak od 18 sierpnia pojechałem sobie spod Paryża do Kolonii w Niemczech na targi, potem z Rhede w Niemczech (to pod granica z Holandią) do Paryż, z Viry Chatillon (niedaleko od stolicy Francji w stronę Evry) do Aix en Provence w Prowansji, dzisiaj kurs z Brignolles (to s stronę Tulonu - byłem już tam) do Vadauban (zaczyna się zbiór winogron - co za aromaty), a jutro z Marsylii do Aberdeen w Szkocji, ale też na jutro mam drugi załadunek w Meylan do Nissana w Sunderland (byłem) w Anglii.
Znów zrobiło się gorąco. Na południu Francji szczególnie. W takim Aix en Provence temperatura doszła do 43 stopni i z tego musiała się zrobić burza. Sama burza nie była może zbyt okazała, ale deszczu spadło tyle, że nie przypominają sobie tego starożytni autochtoni. Rzecz jasna po deszczu temperatura spadła do 25 stopni, a strumienie wody natychmiast wchłonęła skalista ziemia.
Dzisiaj nie było już takiego szaleństwa jeśli chodzi o temperaturę. Pod Marsylia i w samej Marsylii były tylko 33 stopnie (oczywiście powyżej zera).
Zdążyłem się przekonać, że w Marsylii i okolicach Francuzi posługują się też językiem angielskim (ciekawostka)… no i nie zobaczyłem żadnego pisiaka, co wraz z włączoną klimatyzacją pozwoliło mi przetrwać ten, mimo wszystko, upał.
2.
Tak sobie myślę, że rząd pisiaków (tak, faktycznie obudziło się we mnie polityczne zwierzę) zmierza wcale nie tak małymi krokami do wyprowadzenia Polski z Unii. Czy oni ustąpią Unii w kwestii sądownictwa i trójpodziału władzy? Śmiem wątpić. Te wszystkie komentarze płynące z zagranicy odnośnie radosnego bezprawia w Polsce spływają po pisiakach jak z kaczki woda. Spodziewam się z ich strony argumentacji o obcej dominacji, argumentacji, która trafi przecież na podatny grunt w postaci nieoświeconego pisiakowskiego elektoratu i wyjdzie na to, że Unia wypowiedziała nam wojnę, a obowiązkiem każdego Polaka - patrioty będzie dać odpór Europie. Pytanie jakiego będziemy mieli sojusznika w tej pielgrzymce? Węgry? Bo ja wiem - Orban, co by o nim nie mówić, jest bystrzejszy od Kaczyńskiego i nie pośle swych harcowników na z góry wiadomo, że przegrany bój z całą Europa i połową świata.
Ewentualne i wcale nie niemożliwe przy rządach pisiaków wyjście Polski z Unii będzie miało (oby nie) także konsekwencje dla piszącego te słowa, albowiem będąc transportowcem zarabia on na waciki, tudzież krem do golenia i płyn konserwujący twarz po eliminacji zarostu… zarabia on otrzymując pieniążki… a to francuskie, a to niemieckie, belgijski, i tak dalej. Innymi słowy mówiąc, utrzymuje mnie Unia, sądzę, że gdyby Polska z UE wystąpiła, w najgorszym przypadku mógłbym swą bieżącą robotę utracić, ba, nie tylko ja jeden. W związku z powyższym apeluję do rodzin kierowców (także do nich samych, gdyby podczas wyborów mieli możliwość głosować, aby przy urnie pokazali pisiakom, gdzie raki zimują.
3.
Myślę, że ktoś miał całkiem niezły pomysł z tym napisem „KONSTYTUCJA” na koszulkach. Ani nikogo ten napis nie obrażą, ani nie wyśmiewa - mówi o bardzo ważnej sprawie w sposób dosadny i prosty, nie jest agitacją, czy też reklamą proszku do prania - chętnie sam bym taką koszulkę nabył i na siebie założył.
Założyłbym też na siebie koszulka z napisem „NIE OGLĄDAM TVPIS”. Raz, że to prawda, a dwa, że oglądanie publicznych kanałów - jedynki, dwójki, trójki top wprawdzie nie grzech, ale wstyd.
Osobiście, odnosząc się do wypowiedzi naszego kłamczuszka - premiera, zaproponowałbym taki oto napis na koszulce: „JA TEŻ NEGOCJOWAŁEM Z UNIĄ”… a co, nie zostawiajmy naszego premiera  samiusieteńkiego w boju ze straszną Unią - niech wie, że i my go popieramy….

[23.08.2018, Marsylia we Francji]

LETNIE POGWARKI (16) KŁAMCZUSZEK


Myślę sobie, że dobrze jest mówić prawdę. No to zacząłem kolejny tekst od banału. Nie szkodzi. Powinno się mówić prawdę, choć czasami nie warto, ale… ale przynajmniej jeśli się zapomni, co się mówiło przedwczoraj, a co w zeszły czwartek, to można spać spokojnie. Ale jeśli ktoś kłamie, to może dojść do tego, że człowiek sam sobie zaprzeczy, a to już nie jest zabawne.
Pan premier morawiecki ma zwyczaj niemówienia prawdy, czort z nim jako z człowiekiem - mało jest takich, ale morawiecki jest premierem polskiego rządu i chociaż wzorem Pawlaka z „Samych swoich” mógłbym powiedzieć: „- Aniu, dziecko, on mi się nie podobuje”, to mimo wszystko ten pisiak reprezentuje Polskę jako prezes rady ministrów.
W Sandomierzu pan premier morawiecki oznajmił swojej pisiakowej ferajnie, że dwadzieścia lat temu negocjował z przedstawicielami Unii Europejskiej wejście Polski do tej ponadpaństwowej, jakże ważnej organizacji. Ja już gotów jestem pominąć to, że rzeczywiści polscy negocjatorzy jakoś nie mogą sobie przypomnieć udziału młodszego morawieckiego w procedurze negocjacyjnej. Chciałbym jednak odnieść się do wcześniejszej wypowiedzi naszego kłamczuszka, który w związku z napiętą sytuacją pomiędzy Izraelem, sytuacją spowodowaną bublem prawnym w postaci nowelizacji ustawy o IPN, wyraził się, że w chwili obecnej (tj. podczas rządów pisiaków) strona polska nie odpowiada za krzywdy, jakie przedstawicielom narodowości żydowskiej wyrządzili Polacy, bo Polski (np. w 1968 roku) wtedy nie było.
W tym miejscu pozwolę sobie rozwinąć tezę pana premiera - Polski nie było od czasu wybuchu wojny, aż do pierwszych rządów pisiaków w koalicji z LPR i Samoobroną, potem Polska na dwie kadencje (rządy PO i PSL) straciła na osiem lat niepodległość, by ją ponownie uzyskać wraz z ostatnimi wyborami parlamentarnymi.
W takim to kontekście zadaję naszemu kłamczuszkowi pytanie:
- W czyim imieniu, panie negocjował pan z UE, skoro 20 lat temu Polski nie było? Było natomiast jakieś bliżej nieokreślone komunistyczne państwo. Czy zatem negocjował pan z Unią z upoważnienia komunistów, których, śmiem twierdzić, dzisiaj nie przytula pan do swojego serduszka?
Coś mi się wydaje, że w odniesieniu do słowa - klucza „negocjacje”, nasz pan premier kłamczuszek, jeżeli co negocjował, to wysokość swoich zarobków w WBK-u.
Ciekaw jestem, czy pan premier świadomie oszczędnie obchodzi się z prawdą, bo wie, że jak będzie trzymał sztamę z panem prezesem, to nie ma na świecie takiej siły, która wykopnęłaby stołek spod jego pośladków, czy może taki się urodził, tam ma i co mu zrobisz? Jedno gorsze od drugiego.
Aha, miałem jeszcze napisać parę zdań o honorze, ale dałem sobie spokój - morawiecki i honor… pisiaki i honor… impossible!!!

[22.08.2018, Aix en Provance, Prowansja we Francji]


20 sierpnia 2018

KAWIARENKA (112) PRZETWORY


Czy można się temu dziwić, że ostatnimi czasy kawiarenka zapełniała się gośćmi w nadmiarze i, co ciekawe, w godzinach wczesnopopołudniowych? Skwar z nieba się lał, uliczki miasteczka puste z wyjątkiem miejsc ukrytych pod koronami drzew na placu oraz w parku, a komu tej ochłody było mało, przybywał do kawiarenki i zasiadł głównie w tej części lokalu, która mieściła się w ogrodzie. Tam było najchłodniej, choć stali kawiarenkowicze wybierali jednak swoje odwieczne stoliki, rozmawiali przy chłodzących trzewia napojach, spożywali lody i owocowe sałatki; dopiero w godzinach późnowieczornych raczono się kawą, ciasteczkami i alkoholem.
Jeszcze chłodniej mieli ci, którzy, uczestniczyli w dorocznym spływie kajakowym, który miał miejsce w drugą sobotę i niedzielę sierpnia, początkując tym samym Dni Różanowa, które w tym roku potrwają aż do 19 sierpnia.
Rajcy miejscy z panem burmistrzem na czele, z panem Korfantym oraz angażującymi się w każde zbożne dzieło kawiarenkowiczami wymyślili na tę okoliczność występy estradowe na świeżym powietrzu, jarmark kolekcjonerski, teatr uliczny, zawody sportowe dla przyjezdnych i tubylców, mistrzostwa w łowieniu ryb w zalewie, a że towarzyszyło i towarzyszyć będzie temu zacnemu przedsięwzięciu podróżowanie zabytkową kolejką, wycieczki rowerowe, jazdy konne w Ciżemkach i potańcówki z loterią fantową i konkursami, to wszystko sprawiło, że miasteczko Różanów, od którego już dawno przestało wiać nudą, jeszcze bardziej wypiękniało, co szczególnie zachwyciło przybyszy spoza granic miasta i powiatu.
Stary pisarz opisujący współczesne dzieje miasteczka odnotował też fakt szczególny, a mianowicie panu prezydentowi udało się jakimś sposobem zaprosić do miasta harcerzy i młodzież z hufców OHP i to nie tylko po to, aby dziatwa spędziła na wywczasach wakacje w mieście, pobliskim lesie i nad wodami Mętnicy, ale również z czysto praktycznego powodu. Jak wcześniej zanotował stary pisarz, w zgodzie z założeniami publicznego budżetu obywatelskiego przystąpiono do renowacji różanowskich kamieniczek na starym mieście, tudzież do odnowy elewacji na uliczkach prowadzącym do głównego placu. I właśnie młodzież została bezlitośnie wykorzystana do dosłownej poprawy wizerunku miasta. Umieszczono ją w internacie technikum, dogadano się z restauratorami (także z kawiarennikiem Adamem) względem wyżywienia oraz w taki sposób wykorzystano czas dla młodzieży, aby po zakończonej pracy mogła ona korzystać do woli z miasteczkowych i pozamiejskich atrakcji. Tymczasem miasto piękniało, dochody przedsiębiorców rosły, przybysze byli zadowoleni, a wszyscy razem mniej na upały narzekali.
Jednakowoż miejski ośrodek zdrowia, przez doktora Koteńkę kierowany przyjmował większą liczbę pacjentów, dla których panujący upał powodował rozmaite dolegliwości, zwłaszcza u osób „sercowych” i starszych. Pan doktor Koteńko, już nie sam, bo z panią Emilią, swoją podwładną i partnerką do muzycznych koncertów objeżdżali wczesnym rankiem lub późnym popołudniem okoliczne wioski, doglądając niedawnych pacjentów. Ale, prawdę powiedziawszy, te podróże miały głównie na celu zapoznać panią doktor Milkę z pacjentami, którzy, co niestety zdarza się jeszcze po wsiach, pojawiają się u lekarza zbyt późno, ze szkodą dla własnego zdrowia.
Podczas jednej z takich podróży, a miało to miejsce w Gródku, zetknęli się z godnym polecenia wydarzeniem. Otóż tamtejsze Koło Gospodyń Wiejskich umyśliło sobie, że w związku z tragicznie nieopłacalnymi cenami na owoce miękkie, postanowiono wziąć sprawy w swoje pracowite, kobiece ręce, a mianowicie przedsiębiorcze panie zebrały do galopu panów i kobiety, w gospodarstwach których hoduje się wiśnie, czereśnie, maliny i porzeczki, proponując im na znacznie szerszą skalę produkować z tych owoców przetwory. Wiadomo, że każda dobra gospodyni zapełnia piwniczki słoiczkami z własnych zbiorów, jednakowoż tym razem należało ten asortyment wielokrotnie zwiększyć ilościowo, a następnie jako produkt regionalny sprzedawać, czy to bezpośrednio „u chłopa”, na targu, czy też w społecznym markecie. Klientów było wielu, a to z tego powodu, że Różanów, jak wspomniano wcześniej cieszył się coraz większą popularnością wśród turystów i wczasowiczów. W ten oto sposób przynajmniej w niewielkim procencie sadownicy zdołali odrobić straty spowodowane najpierw srogim deszczem, a później upałami. O jakości owocowych przetworów przekonali się i pani Milka, i pan doktor Koteńko, ale tym razem pan doktor Koteńko za nic w świecie nie chciał się zgodzić na to, aby te grodkowskie dżemy, soki, kompoty i konfitury traktować jako formę prezentu za opiekę, jaką okazywał pacjentom - płacił za nie sowicie i tego nie żałował. 

[17.08.2018, Sucy-en-Brie, Val-de-Marne we Francji]  

LETNIE POGWARKI (15) RELIGIE ŚWIATA


Narażanie się to moja specjalność, chociaż myślę, że nie jestem odosobniony w tej opinii, jaką mam zamiar poniżej przedstawić.
Jestem przeciwny nauczaniu religii w szkole, przy czym mój sprzeciw dotyczy nauczania jednej, jedynie słusznej religii. Miejscem utrwalania i pogłębiania wiary jest kościół, który (mam głównie na myśli kościół katolicki) dysponuje przecież odpowiednią infrastrukturą, która umożliwia pogłębianie wiary przez dzieci i młodzież.
Dziwi mnie fakt, że skoro księża utrzymują (w sumie słusznie), że katolik powinien być obecny przynajmniej raz w tygodniu na niedzielnej mszy, to dlaczego (użyję mocnego, ale świadomie i z pewną dozą przekory wprowadzonego słowa) wypędzają dzieci i młodzież poza kościelne mury.
Oczywiście utrzymuję, że żyjemy w państwie świeckim.
Nie podoba mi się to, że ilość godzin edukacyjnych przeznaczonych na religię nijak się ma do wymiaru godzin przydzielonych na inne przedmioty. Nie może tak być, że w cyklu edukacyjnym od zerówki do końcowej klasy maturalnej godzin na religię jest więcej niż na chemię, biologie i fizykę razem wziętych.
Zatrąca mi to średniowieczem.
Natomiast jestem przekonany co do tego, że w programie nauczania powinien się znajdować przedmiot, który mógłby się nazywać „religie świata”. Mało tego, powinien być on obowiązkowy dla wszystkich uczniów. Dlaczego? Przynajmniej z kilku powodów.
Po pierwsze, czy nam to się podoba czy nie, na naszej planecie ludzie w większości wierzą w boga, bóstwa, słowem - są religijni. Religia stanowi ważną część ich życia, a zatem poznając poprzez naukę życie człowieka, społeczeństwa, narodów i państw, musimy uwzględnić ten istotny z socjologicznego punktu widzenia element.
Po drugie - „religie świata” należy wprowadzić do systemu edukacji z czysto praktycznych powodów. Na przestrzeni ostatnich ponad stu lat świat pomknął bardzo do przodu. Wymieszały się społeczeństwa, częściej podróżujemy, jesteśmy świadkami ogromnych fal emigracji, które zmieniają kulturowo-religijny wizerunek Starego Świata. Przyjmowaliśmy i będziemy przyjmować uchodźców, mieliśmy i będziemy mieli z nimi problemy, także z tytułu wyznawanej przez nich wiary - nie da się po prostu uniknąć tych licznych zetknięć Europejczyka, dziś katolika, ewangelika czy ateisty ze światem wartości reprezentowanych przez rzesze Arabów, Afrykanów czy Azjatów. Również i my, Europejczycy, podróżujemy częściej docierając gromadniej do miejsc, które dotąd były zarezerwowane dla innych poza chrześcijańską religii. Aby zatem umieć poruszać się w świecie różnych religii, aby nie musieć bać się obcych, pogardzać nimi, czy też najnormalniej w świecie nie stwarzać sobie i im niepotrzebnych problemów, należy poznawać religie świata, poznawać wierzenia innych ludzi, nie po to aby wykazywać się przy okazji tego procesu poznawczego swoją wyższością, ale aby zrozumieć ludzi, którzy przecież tak jak i my mają prawo egzystować w sposób, jaki dyktuje im ich wiara, kultura i obyczaj, zaś jedynym czynnikiem, który zrównywałby wszystkich bez wyjątku wierzących i niewierzących jest stanowione w danym kraju prawo, które przestrzegane być musi - dlatego też tak ważna jest świeckość państwa.
Po trzecie - obecność przedmiotu „religie świata” spowoduje, że na problem wierzeń ludzi, ludzkiej wiary bądź niewiary nie będziemy patrzeć poprzez pryzmat tej jednej jedynie słusznej i obecnie dominującej religii. Ot, choćby panujące obecnie przekonanie graniczące z pychą, że w historii społeczeństw i ziem, które wchodzą obecnie w skład naszego państwa liczą się fakty od roku 966, a zatem historia Polski, czy szerzej - ziem uznanych za etnicznie polskie jest o tyle ważna, o ile nobilitowało ją chrześcijaństwo. Co było przedtem - pogaństwo, animizm, jacyś bożkowie, przesądy i zabobony, gdy tymczasem jeszcze w czasach Mickiewicza… te pieśni gminne. Nie będę już w tym miejscu wspominał o religiach przedchrześcijańskich Bliskiego i Dalekiego Wschodu, basenu Morza Śródziemnego, Afryki czy obu Ameryk. Porządnie wykształcony człowiek nie może nie wiedzieć lub wiedzieć zbyt mało o religiach, które dzisiaj nie funkcjonują lub są marginesem, ale przecież odcisnęły trwałe piętno na losach państw, społeczeństw i narodów.
I wreszcie po czwarte - i znów, czy to się komuś podoba czy nie, religie były i wciąż są niezwykle ważnym nośnikiem kultury. Szczególnie w naszej Europie trwale zaznaczył się wpływ starożytnej religii śródziemnomorskiej, judaizmu, chrześcijaństwa, podzielonego później na bizantyjskie i rzymskie, później kościołów reformatorskich… na kulturę - muzykę, literaturę i sztukę.
Zdaję sobie z tego sprawę, że w naszym kraju zastąpienie obecnej religii proponowanym przeze mnie rozwiązaniem to walka z wiatrakami i pisanie na Berdyczów.
Ktoś zaraz powie: - jest przecież kierunek studiów, który zwie się  religioznawstwo, a od mojej wiary, mojej religii ci wara.
Można i tak, ale ja obstaję przy swoim zdaniu.

[19.08.2018, Hünxe, Wessel w Niemczech]


POMARAŃCZOWA TABLETKA


Przyjechał na pogrzeb brata. Był młodszy od zmarłego o cztery lata, ale te jego sześćdziesiąt osiem to też ładny wiek. Szedł za trumną ponad 3 kilometry, choć u siebie w mieście na spacery poświęcał nie więcej niż pół godziny dziennie. Dawało to niespełna kilometr - okrążał kilka bloków, dochodził do przystanku tramwajowego i wracał. Najdłuższym jego spacerem była wędrówka od przystanku tramwajowego przy teatrze Bagatela (oczywiście przedtem dochodził do krańcówki na Bronowicach, gdzie wsiadał do tramwaju)  aż do Jamy Michalika - przekraczał w ten sposób wąskie przy Bagateli Planty, przecinał Rynek, odpoczywał w Mariackim i potem jednym tchem przechodził Floriańską do tej sławnej kawiarenki.
Ale co innego udawać się na spacer raz w tygodniu w niedzielę, mając u boku żonę, która najlepiej wie, kiedy powinni przystanąć, aby nie dostał zadyszki, a co innego iść za trumną brata w tłumie ludzi, którzy nie będą przecież dostosowywali tempa kroku do jego fizycznych możliwości, tym bardziej, że ich myśli skierowane są gdzie indziej.
Mimo wszystko starał się nadążać… w końcu to brat. Równie dobrze mogli się zamienić miejscami, choćby wtedy, gdy dostał pierwszego, a potem drugiego zawału.
Żona, która znała jego możliwości, była niepocieszona - odmówił wzięcia taksówki. Przeszedłby wtedy te pół kilometra od kościoła, a nie jak teraz, od samego domu.
Oczywiście przeżył bardzo śmierć brata, ale po męsku nie uszczknął z oczu ani jednej łzy. Najbardziej cierpiał w chwili czytania telegramu. Żona musiała mu podać kropelki na uspokojenie.
Powoli oswajał się z myślą, że Józef już nigdy do niego nie napisze, nie przyjedzie, nie zadzwoni. W pociągu zebrało mu się na wspomnienia. Wspominając starszego brata milczał, ale nie był smutny. Zdaje się, że przypominał sobie wszystkie pogodne momenty z życia brata.
Idąc w pogrzebowym orszaku odczuwał dumę.
- Ileż ludzi! Musieli dostać wolne… i ta orkiestra! Chciałbym mieć taki pogrzeb - pomyślał.
Barbara widocznie podpatrzyła jego myśli. Tak to bywa - po wielu latach małżeństwa nie ma się problemu z odczytaniem myśli swojego partnera. Pokręciła głową i spojrzała mu w oczy ze złością.
- Daj spokój, o czym ty myślisz. Tak nie wolno.
Nie powiedziała tego, ale on odczytał te słowa z jej spojrzenia.
Ziemia, którą pożegnał brata była sypka - usłyszał delikatne jej muśnięcie o twardą, dębową skorupę trumny.
Na konsolację podobnie jak większość członków rodziny udał się z Barbarą zamówionym autobusem.
Jak zwykle ma to miejsce podczas pogrzebu w rodzinie, późny obiad stanowił jedynie tło dla wspomnień, a rozproszeni po świecie najstarsi z rodu wykorzystywali ten czas na dzielenie się szczegółami własnej biografii nie zawsze obecnej w listach pisywanych do siebie.
Po posiłku przyszedł czas na zażycie lekarstw, które utrzymywały go w jako takiej kondycji. Barbara odeszła na bok i poszperała w torebce. Była pewna, że po przyjeździe pokazywała rodzinie, jakie lekarstwa wuj musi zażywać, ale co się stało z najważniejszą tabletką?
- Musiałaś nie zabrać - stwierdził - ale nie martw się, wytrzymam bez niej. Jakby co, w miasteczku jest apteka.
- Ale te tabletki są wydawane tylko na receptę - martwiła się Barbara. - Czy nikt nie widział powlekanych tabletek wielkości proszka od bólu głowy z krzyżykiem? Były w papierowej saszetce, takim małym zawiniątku? - zapytała.
- A jaki jest kolor tych tabletek? - ktoś spytał.
- Pomarańczowy - odparła nie przywiązując uwagi do faktu, że pytanie o kolor lekarstwa samo w sobie było błahe, by nie powiedzieć idiotyczne.
Chłopiec na chwilę zniknął z pola widzenia rodziców i członków rodziny obecnych na konsolacji. Przeszedł do pokoju pradziadka, w którym na czarnym dębowym stole jeszcze przed południem stała brązowa, dębowa trumna. Przeszukał szufladę szafki, na której stało radio, coś znalazł i przebiegł do swojego pokoiku. Otworzył swoją szufladkę, wyjął z niej plastykowe pudełko z akwarelowymi farbami, chwycił pędzelek, ale zanim dotknął nim odpowiedniego sprasowanego kółeczka, poślinił miotełkę pędzelka. Potem zaczął malować.
W wielkim stołowym pokoju pojawił się w chwili, gdy brat zmarłego głaskał wypielęgnowane włosy swojej żony.
- Uspokój się już. To ja powinienem pamiętać o lekach. Tak wiele dla mnie robisz.
Chłopiec podbiegł do pradziadka.
- Dziadziu, może ta ci pomoże. Pomalowałem ją na pomarańczowo.
Pogodny uśmiech rozlał się na twarzy najstarszego teraz z rodu.
- No widzisz, jakie to proste - nie było tabletki, a już jest - powiedział do żony, która tarmosiła i tak już rozwichrzone włosy malca.
W podróż powrotną wybrali się następnego dnia rano. Przez całą drogę brat zmarłego spał. Tylko od czasu do czasu odruchowo wsuwał palce do butonierki w swoim ciemnogranatowym garniturze. Pomarańczowa tabletka była na swoim miejscu.

[19.08.2018, Koeln w Niemczech]

LETNIE POGWARKI (14) SŁÓWKO O NIEMCACH


Często można się spotkać z takimi opiniami:
„Niemcy wojnę przegrały, a popatrz, jak u nich ludzie żyją”;
„z tą Unią może nie byłoby tak źle, ale to przecież Niemcy w niej rządzą”;
„Niemiec nigdy nie będzie bratem Polaka”… i tak dalej….
Ale skupmy się na gospodarce.
Pomijam już ważny, co prawda, fakt, że wielką zasługę w odbudowie potęgi gospodarczej Niemiec mieli Amerykanie… nie będę wchodził w szczegóły… ale to tylko część wielkiej prawdy o Niemcach, którzy - może się kto na mnie obrazić, trudno - mają swój niezaprzeczalny udział w budowie globalnego mocarstwa. Zapewne wchodzą tu w grę pewne cechy charakterologiczne, takie jak: upór, pracowitość, porządek, cierpliwość, spolegliwość oraz, jakby to wyrazić umiejętność wykorzystania potencjału ludzkiego (także przybyszy z innych krajów) w określonym przez kolejne rządy celu. Wchodzi tu w grę również i to, że w odróżnieniu od Polski, Niemcy potrafią oddzielić wewnętrzną i międzynarodowa politykę od gospodarki. To postawienie na gospodarkę i na kształcenie na rzecz gospodarki - wiem coś o tym - jest podstawowym czynnikiem rozwoju naszego zachodniego sąsiada. Czy w mojej obecnej Polsce jest do pomyślenia utworzenie wspólnego rządu przez dwa największe i zwalczające się obozy polityczne? W Niemczech jest to możliwe.
Oczywiście Niemcy mają również wiele cech negatywnych jako społeczeństwo i jednostki, ale o tym może w innym tekście - dzisiaj interesuje mnie gospodarka.
Nie, absolutnie nie zamierzam w tym miejscu prowadzić wykładu na tematy gospodarcze - nie mam do tego kompetencji, ale niech mi będzie wolno podzielić się pewna refleksją związaną z moją obecną profesją, która „gania” mnie samochodem po Europie.
Otóż jeżdżąc po Niemczech dostrzegłem dziesiątki i setki przydrożnych tablic informujących podróżujących o obecności w pobliżu muzeów poświęconych technice i różnorodnym przemysłom. Jest cała masa takich miejsc w Niemczech. Co to oznacza? Niemcy przywiązują ogromną wagę do politechnizacji młodego pokolenia, dumni są ze swych osiągnięć, wynalazków i uczonych przynajmniej w takim samym stopniu jak traktują artystów - malarzy, muzyków czy pisarzy. Owszem i w Polsce są rozmaite muzea techniki, miejsca, w których możemy podziwiać techniczne aspekty szeroko rozumianej kultury, ale w porównaniu z Niemcami….
Na fesjbuku widziałem taki dualny obrazek, którego tematem jest susza:
Polska: przesuszone pole, na którego tle klęczący ludzie i ksiądz z kropidłem - wszyscy modlą się o deszcz.
Niemcy: podobne przesuszone pole, na którego tle widać obfity strumień wody nowoczesnej nawadniarki.
Nie chciałem być złośliwy, ale coś w tym jest. Wnioski nasuwają się same.

[19.08.2018, Hünxe, Wessel w Niemczech]

18 sierpnia 2018

POGRANICZE (2) NIE WIEM JAK TO SIĘ STAŁO


„Zamknijcie drzwi od kaplicy
I stańcie dokoła truny;
Żadnej lampy, żadnej świécy,
W oknach zawieście całuny.
Niech księżyca jasność blada
Szczelinami tu nie wpada.
Tylko żwawo, tylko śmiało.”
        [Adam Mickiewicz - „Dziady” część II]

Wskrzeszam ciebie ze zmarłych. Stawiam na katedrze. Ta sama sala. Ten sam gmach. Parter. Trzy rzędy stolików i krzeseł. Siedzę jak wtedy przy oknie. Wrzesień, styczeń czy maj. Nieważne.
- Drodzy moi. Przepraszam. Spóźniłam się (spóźniła się raz w życiu, może dwa). Jestem bardzo zniesmaczona tym wszystkim. Nie mogę do siebie dojść. Zaczynamy lekcję.
Widzę ból na jej twarzy. Ten przeskok z przeszłości w teraźniejszość nie wyszedł jej na dobre. Myślała, że ta zmiana, w jakiej uczestniczyła, ta droga wolności, na którą wstąpiła wyda dobre owoce, gdy tymczasem…
Nie powinienem przywoływać jej z krainy cieni, ponieważ rozczarowanie, wprawiające w dreszcz całe jej ciało może wywołać chorobę, która zwróci ją cieniom.
Ale skoro tu już jest, tedy ja poproszę ją o pozostanie w sali, nie w czasie przerwy, ale po lekcji, bo spraw tyle się zebrało, że nawet ta długa, dwudziestominutowa pauza nie wystarczy. Oprócz tego nie wiem, jak się do meritum zabrać.
Tak i siadam naprzeciwko niej, naprzeciwko katedry, na stoliku; dawniej nie odważyłbym się usiąść nie na krześle, ale ona to rozumie, bo świat postąpił o dwa kroki naprzód, może o krok zbyt daleko.
Ona już wie, o czym mam zamiar z nią rozmawiać i uświadamia sobie, że będzie miała problem z odpowiedzią na moje pytania, a przewiduje, że będę jej zadawał pytania.
- Dlaczego tak się stało? - pytam. - Dlaczego doszło do tego? Czyżby nie było warto?
Podczas gdy ona skupia się nad odpowiedzią, ja przypominam jej:
- Wie pani, o czym teraz myślę? Przypominam sobie, gdyśmy omawiali „Kordiana i chama”. Tłumaczyła pani, że w mowie potocznej „cham” to ktoś mimo wszystko inny niż „cham” u Kruczkowskiego, chociaż w języku arystokratycznym cham zawsze był zaprzeczeniem szlachcica.
Jest trochę zdziwiona, że zaczynam właśnie od Kruczkowskiego. Powinienem był zostawić tę kwestię na sam koniec.
Doskonale pamiętam, że miała arystokratyczne maniery, że z politowaniem przyglądała się temu, jak ludzie wokół niej mają problemy z zachowaniem się przyzwoicie, według niepisanych standardów moralnych, przy czym zachowywała powściągliwość w wypowiadaniu słów krytyki, a już na pewno nie próbowała pouczać łamiących zasady dobrego wychowania. Świeciła jasno własnym przykładem, ale jakże trudno było się wspiąć na tę latarnię….
Wydawałoby się, że posiadając solidną domieszkę prawości w swojej arystokratycznej, błękitnej krwi, skłaniała się będzie ku szlachetnym, ale szlacheckim postawom, mniejszą wagę przywiązując do osobowości ukształtowanych przez społeczne niziny - tymczasem było inaczej. Ona przecież wybaczała chłopom Żeromskiego te kradzieże mienia poległych w boju powstańców, chwaliła mezalians Orzelskiej, doceniała niosących kaganek oświaty, uśmiechała się do Joasi Podborskiej, lecz jednocześnie nie potępiała Judyma, stała po stronie Antygony, o pieśniach gminnych wypowiadała się z zachwytem, wybaczyła Lordowi Jimowi, nie wybaczyła ludziom, którzy ludziom zgotowali taki los. Daleka od rewolucyjnych uniesień doceniała Majakowskiego, a obrazowość Jesienina rzucała ją na kolana. Jako słaba kobieta znalazłaby swoje miejsce u boku doktora Rieux, aby powstrzymać zarazę, imponował jej Cezary Baryka, ceniła Słowackiego, obserwowała świat oczami Różewicza.
- Doprawdy nie wiem, jak to się stało - odpowiada. - Po części i ja jestem za to odpowiedzialna, bo postawiłam poprzeczkę zbyt wysoko.
- Myślę, że gdyby nie pani, wszystko już by się rozpadło - ripostuje - a tak, jest jeszcze szansa.
Milczy, by po chwili zabrać głos.
- Mam z kojarzenie z Mickiewiczem i wpływem jaki miał na wieszcza Towiański. Ludzie poszli w stronę ułudy. Stracili racjonalne podejście do życia. Zaufali szamanom. Współczuję im. Potępiam ale współczuję.
- Ale żeby do takiego stopnia akceptować podłość, kłamstwo i nienawiść? - wyrażam zaniepokojenie.
- Nic nie trwa wiecznie. I oni staną przed Guślarzem, staną przed sądem.

[18.08.2018, Sucy-en-Brie, Val-de-Marne we Francji]

POGRANICZE (1) NIE WARTO?


Właściwie tekst, który teraz piszę, powinien być zastrzeżony. Tylko dla mnie?
Coś zajęło się ogniem, zapłonęło, pali się, potem przygasa, wreszcie dym, popiół… tak wszystko się kończy. Zapraszam na pogrzeb.
- Warto?
- Nie warto.
Wspominam.
Drugi stolik w pierwszym rzędzie po lewej stronie od okna. Nawet ja, który, wydaje się, znam i pamiętam topografię sali lekcyjnej na parterze w całkiem dobrze zaprojektowanym dwupiętrowym gmachu szkoły, nawet ja muszę się zastanowić, na którą stronę świata patrzyły okna: czy na kwiecisto-zielony dziedziniec, czy też na szpaler drzew, prawdopodobnie topoli, których strzeliste ogłowia zasłaniały poranne słońce. Chyba jednak były to frontowe okna, chociaż dokładnie tego nie pamiętam.
Siedzę więc, słucham, notuję, patrzę przed siebie, na katedrę, na kobietę, śledzę ruch jej warg, a niejednokrotnie napotykam jej wzrok. Czasami wstaję wywołany, nie do odpowiedzi, a do powiedzenia czegoś, to zasadnicza różnica - być wywołanym do odpowiedzi, a móc coś powiedzieć, wyrazić swoje zdanie, spróbować ocenić, nie zgodzić się albo zaakceptować.
Wtedy było warto. Jestem o tym przekonany.
Zdarzało się, że kazała mi zostać. Na rozmowę.
- Zwróciłam uwagę, że dzisiaj byłeś jakiś taki rozkojarzony - powiedziała. - Czy coś się stało?
Tłumaczę się niezdarnie. No proszę, ona zwraca uwagę na takie szczegóły, drobnostki, bo mimo wszystko zdawało mi się, że byłem „obecny”, a ona jednak zauważyła to, że nie była to ta „obecność”, na której jej zależało.
Niewątpliwie zależało jej na mnie. Może zauważyła we mnie to coś, czego w sobie jeszcze wtedy nie dostrzegałem?
Wierzyła we mnie, a ja…? Jak mogłem tak spieprzyć swoje życie? I nie chodzi tu o zewnętrzne jego okoliczności - kim jestem w dowodzie? jakie mam papiery? co (nie) osiągnąłem w pracy zawodowej, w życiu?
Liczy się wnętrze, tak powiem.
Dzisiaj wiem, że to całe moje niezadowolenie wynika z tego, że nie potrafiłem być obecny w taki sposób, do jakiego mnie zachęcała, a dodatkowo mam świadomość, że mogło być inaczej. Zabrakło silnej woli?
- Uwierz mi (zwrot retoryczny skierowany do siebie i kogokolwiek), że próbowałem się wydźwignąć… nie udało się.
Przecież mam pewność co do własnej niedoskonałości, a z tego pisania, którym wypełniam czas swój ostatni wynika niewiele - to żywot motyla.
Nie warto.
Zwłaszcza gdy nadchodzą takie chwile, kiedy brakuje słów.
Wtedy czuję się tak: budzi mnie warkot silnika, podchodzę do okna, spoglądam przez nie - ścięto wszystkie stokrotki rosnące na trawniku.
Cała nadzieja w tym, że stokrotki odrastają ponownie… ale tamtych, pozbawionych słonecznych uśmiechów żal.

[17/18.08.2018, Sucy-en-Brie, Val-de-Marne we Francji]