ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 czerwca 2021

PEDER MØRK MØNSTED - REALISTA

Peder Mørk Mønsted (1859 - 1941) to duński malarz - realista, specjalizujący się w pejzażach wiejskich, leśnych, wodnych, jak i też wiejsko - zimowych.

Jego pejzaże dotyczą głównie kraju, który był jego ojczyzną, chociaż pewną część jego twórczości stanowią krajobrazy włoskie, czy szerzej - tereny basenu Morza Śródziemnego.

Niektóre jego obrazy oscylują na pograniczu kiczu, ale malarz dokłada staranności w obrazowaniu przyrody, a szczególnie związaną z przyrodą i gospodarstwem działalnością człowieka.

Wybrałem do kawiarenki właśnie takie obrazy, w których dominującym akcentem są: wiejski krajobraz, zwierzęta gospodarskie i ludzie. Nie ukrywam, że oglądając te realistyczne dzieła, nie odbiegają one tematyką i techniką malarską polskich realistów tworzących w wieku XIX i w pierwszej połowie ubiegłego wieku.

1. "Karmienie cielaka"




2. "Podwórze"



3. "Kaczki na farmie"



4. "Kury chroniące się przed deszczem"



5. "Dzień prania"


6. "Ogród kuchenny"


7. "Wiosna w Hjembaek" 



8. "Konie pijące wodę ze studni"



[30.06.2021, Toruń]

29 czerwca 2021

KSIĘGA TOBIASZA 4.

 


4.

Przytuliła głowę do mojego ramienia i chociaż nie ważyła zbyt wiele, czułem ten przyjazny ciężar, który krępował moje ruchy, ale przystałem na niego, pogodziłem się i wreszcie ucieszyłem, że mogę być podporą czyjegoś snu, może nie czyjegoś, a właśnie tej, która odbywała ze mną podróż, powolną, nocną. Autokar miał swoje lata i nie mógł pędzić z nie wiem jaką prędkością, a kierowca był zmęczony, więc często przystawał; raz przystanął na dłużej i od razu zapadł w sen na kierownicy, a starzy wyjadacze wszelkich wycieczek rozbudzali się wtedy, kierowali do drzwi już przez kogoś otworzonych, i potem zwyczajowe "panie na lewo, panowie na prawo". Ciepła lepka noc.

Nikt nie miał pretensji do kierowcy, że zasnął, bo tę noc i tak mieliśmy spędzić w autobusie, choć nie tutaj, a dalej, na parkingu przy stacji paliwowej i restauracji czynnej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dochodziła dwudziesta trzecia.

Miała pięknie zamknięte oczy, ciepłe policzki i miarowy oddech. Nie chciałem spłoszyć jej snu. Obudziła ją ta nadzwyczajna cisza i rytmiczne pochrapywanie kierowcy autobusu.

- Stoimy? - zapytała.

Skinąłem głową.

- Wyjdziesz ze mną? Bo ja... rozumiesz?

- Wyjdę. Było "panie na lewo". Podprowadzę cię.

Dopiero po paru minutach spostrzegłem, że stoimy na niewielkiej zatoczce pośród wysokiego iglastego lasu. Oddaliła się w stronę dochodzących z bliska kobiecych głosów. Czekałem długo, tak długo, że zacząłem się martwić o Elę. Całe szczęście, że moje oczy stosunkowo szybko przywyknęły do ciemności i nie zmieniły tego faktu jasne, żółtawe snopy świateł dobywające się z reflektorów przejeżdżających z naprzeciwka samochodów. Nareszcie nadeszła i zachodząc mnie od tyłu położyła chłodne, wilgotne dłonie na moich oczach.

- Tam w lesie jest strumyk. Umyłam twarz i ręce. Woda taka pachnąca.

- Pachnąca? - zdziwiłem się.

Rozmawialiśmy niedługo, bo nagle ktoś wystawił nos z autokaru i dosyć głośno zaprosił wycieczkowiczów do środka.

- Za piętnaście kilometrów mamy nocny postój - oznajmił po jakimś czasie kierownik wycieczki. - Tam będą toalety i restauracja, gdzie można coś przekąsić, bo czynna jest całą noc. Ponadto ten leśny parking przy restauracji jest cichy i można się będzie wyspać.

Wbrew obawom powrót do autokaru odbył się szybko i sprawnie - odliczyli się wszyscy, ale po tym postoju było jasne, że nikt nie zaśnie zanim nie dojedziemy do tego parkingu przy restauracji. Mężczyźni polali jeszcze po kieliszku, zagryźli czym popadnie; kobiety z utęsknieniem czekały na herbatę z cytryną i może jakąś zupę w tej restauracji, do której chciały się udać, a ja zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób ułożyć się do snu, aby Eli było wygodnie. Fotele autokaru nie zapewniały komfortowego spania, ale przy zgrabnym ułożeniu ciała przynajmniej moja dziewczyna mogła cieszyć się z pozycji leżącej, a ja, wyprostowany, wciśnięty w szczelinę pomiędzy oparciem fotela a szybę, będąc opoką dla swojej towarzyszki podróży, szybciutko zapadłem w sen.

Tak i dojechaliśmy do naszej noclegowni. W autokarze poluźniło się trochę, ale też powiało prędkim snem. Ela spała zmęczona wspinaczką na Łysicę i Święty Krzyż. Kto to wymyślił, aby jednego dnia zaliczyć te dwa szczyty, wprawdzie wymagające niezbyt wielkiego doświadczenia wspinaczkowego, ale upalna pogoda dawała się przecież we znaki, również mnie, który kochałem takie wojaże.

Współtowarzysze podróży, którzy zaraz po podjechaniu na restauracyjny parking wybrali się przekąsić coś na dobranoc, byli na tyle mili i wyrozumiali, że powracali na swe miejsca w autobusie w milczeniu, nie chcąc zakłócić śpiącym snu. Można powiedzieć, że przemykali się pomiędzy rzędami foteli jak polujące na gryzonie sowy, co cieszyło mnie, bo ubzdurałem sobie, że może i ja zdołam zasnąć, co jednak nie następowało szybko. Początkowo rozmyślałem o Eli, rozmyślałem pozytywnie, radując sie z tego powodu, że w końcu zdecydowałem się umieścić ją w Księdze i jednocześnie spełniając tym samym jedno z marzeń matki. Później jednak coś wtargnęło do mojego chorego łba i zaczęło mnie męczyć okropnie. Być może byłem już wtedy na granicy jawy i snu, może nawet bardziej śniłem, aniżeli istniałem w świecie realnym. W pewnym momencie dotarłem naprzód myślami do ostatnich lat i miesięcy swojego życia, i zaobserwowałem wielką katastrofę, która zrównała z ziemią wszelkie moje plany i nadzieje. Już wtedy na tym parkingu pod restauracją podczas bezwietrznej gwiaździstej nocy pomyślałem, że na ostatnim etapie życia stanie się coś strasznego. Lękałem się tej przepowiedni, która wieszczyła chorobę, wypadek, utratę czegoś lub kogoś ważnego, po czym już nie zdołam się podnieść. Przestraszyłem się tego snu, wróżby wypowiadanej przez nieznane medium, którego nie znałem, lecz jakbym zamierzał je poznać, jakby wiedziało ono o moim życiu więcej niż ja sam o nim wiem. Nie wiem jak długo przechodziłbym te męczarnie, gdyby sąsiad siedzący za mną w pewnym momencie nie rozprostował nóg i kopnął mnie w piętę, wprawdzie nieboleśnie, lecz spowodował tym uderzeniem, że ostatecznie wybiłem się ze snu. W myślach podziękowałem mu za przebudzenie. Miałem silną wolę nie zasnąć już więcej tej nocy, aby nie zaglądać w oczy wątpliwej przyszłości, aby nie słyszeć prognozy najgorszej z pogód.

(...)

[29.06.2021, Toruń]

27 czerwca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (438 - 440) NA BALKONIE. ZAMEK. PIŁKA.

 

438.

No bo jednak oglądałem ten przegrany mecz naszych siatkarzy (drugie miejsce na świecie - jak to się ma do występu piłkarzy nożnych?) i teraz niedawno, do meczu Czechy Holandia (Czechom zawsze kibicuję!). Jestem teraz na balkonie i brzęczy mi jakaś okołodiskopolowa muzyka, straszna, każdy kawałek podobny do kolejnego... jak oni to robią, że wszystkie te niby piosenki są do siebie tak bardzo podobne, no i ile razy można słuchać tego samego; czy oni cały czas karmić będą ludzi w tej pisowskiej telewizji taką chałą? Czasami zastanawiam się nad tym, czy nie jest to celowe działanie: ludzie sobie poskaczą i będą szczęśliwi z tym pięćset plus na dzieciaka.

Jestem na balkonie i piszę kolejny tekst starając się zagłuszyć w sobie te dźwięki szkaradne i wspominam sobie ten czas, kiedy po rozmaitych doświadczeniach ze szkolnictwem na poziomie podstawowym przeszedłem do szkoły średniej. Czułem się wtedy jak geometra z "Zamku" Kafki - obcy, wchodzący w świat ludzi o niesympatycznym, trudnym do rozpoznania obliczu.

Oprócz tego, że "na warsztacie" mam w tej chwili Jerzego Andrzejewskiego i powtórkę z "Siłaczki" Żeromskiego, lubię sobie tak od czasu do czasu zajrzeć bez zobowiązań do innych lektur, na przykład tego "Zamku" i pierwszej części "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, i teraz przypomniał mi się ten geometra, i skojarzyłem go od razu z sobą z odległych lat.

439.



Fragment "Zamku" Kafki.

"Poszedł więc znów dalej naprzód, ale była to droga daleka. Ulica bowiem, to znaczy główna ulica wsi, nie prowadziła do góry zamkowej. Wiodła jedynie w jej sąsiedztwo, potem wszakże jakby naumyślnie skręcała w bok i chociaż nie oddalała się od zaniku, to przecie nie przybliżała się do niego. K. oczekiwał ciągle, że ulica musi wreszcie skręcić do zamku, i szedł dalej tylko dlatego, że się tego spodziewał; widocznie wskutek przemęczenia nie mógł się jakoś zdecydować na opuszczenie ulicy. Dziwił się również temu, że wieś jest taka długa, jak gdyby nie miała końca. Ciągle tylko małe domki z zamarzniętymi szybami w oknach, ciągle śnieg i odludzie. W końcu oderwał się od tej fascynującej go ulicy. Wchłonął go wąski zaułek. Śnieg był tam jeszcze głębszy. Wyciąganie zapadających się w śniegu nóg było ciężkim wysiłkiem. Pot spływał z niego. Nagle K. przystanął i nie mógł ruszyć z miejsca. Nie był wszakże na pustkowiu, gdyż na prawo i na lewo stały chałupy chłopskie. Ulepił kulę ze śniegu i rzucił w okno. Od razu uchyliły się drzwi - pierwsze drzwi, które otworzyły się podczas całej jego wędrówki przez wieś i stary chłop w brązowym kożuchu stanął w nich, przechyliwszy głowę na bok, przyjazny i słabowity.

- Czy mogę na chwilę do was wstąpić? - zagadnął go K. - jestem bardzo zmęczony. -

Po czym nie słysząc wcale, co mu stary odpowiedział, przyjął z wdzięcznością deskę, którą mu podsunięto i która pomogła mu wygramolić się ze śniegu, tak że zrobiwszy parę kroków znalazł się w izbie.

Była to wielka izba, na wpół ciemna. K., przybywając z dworu, z początku nic nie widział i potknął się o balię. Jakaś ręka kobieca powstrzymała go od upadku. W jednym kącie wrzeszczały dzieci, z drugiego kłębił się dym, zmieniając półmrok w zupełną ciemność. K. stał niczym w chmurach.

- On jest przecież pijany - powiedział ktoś.

- Kim pan jest? - rozległ się władczy głos, który potem zwrócił się do starego: - Dlaczegoś go wpuścił? Czyż można wpuszczać każdego, kto wałęsa się po ulicach?

- Jestem hrabskim geometrą - oznajmił K., starając się usprawiedliwić przed kimś, kogo ciągle jeszcze nie widział.

- Aha, to geometra - powtórzył jakiś kobiecy głos, a potem zaległa zupełna cisza.

- Wy mnie znacie? - spytał K.

- Oczywiście - odparł krótko ten sam głos. To jednak, że K. znano, nie wydawało się usposabiać dobrze do niego." (...)

440.

Powracam do pisania po kolejnym meczu. Dzisiaj wygrali ci, na których postawiłem; wczoraj zresztą też, więc może źle, że nie zagrałem w zakładach na wynik meczów (stawiałem też, że Polska nie wyjdzie z grupy). Przed mistrzostwami postawiłem na Belgów jako triumfatorów, ale spodobali mi się Włosi i te dwie drużyny spotkają się w kolejnej rundzie, a zatem jeden z moich faworytów odpadnie. Pozostają jeszcze Francja i Niemcy. Miło mi, że Portugalia odpadła, bo nie cenię sobie gry faul ich graczy, szczególnie tego boiskowego hultaja Pepe.

Piłka nożna nie zmieniła moich zapatrywań na przykre dla mnie, jak zawsze, niedziele, tym bardziej, że po niedzieli następuje poniedziałek.


[27.06.2021, Toruń]

26 czerwca 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 11. PLANY

 

ROZDZIAŁ 11. PLANY

(w którym Kawiarennik dwie pieczenie w jednym piekarniku pragnie upiec z korzyścią dla siebie, Marii i małej Różyczki, co niewątpliwie mu się chwali, pomimo bycia po spożyciu)





Późno było i śnieżnie. W światłach ulicznych lamp kosmate okruszynki białego puchu harcowały na delikatnym wietrze. Państwo Koteńkowie i pan radca Krach z małżonką przybyli punktualnie, po dziewiątej wieczorem, kiedy kawiarenka pozbyła się grzecznie biesiadników i poziewała przed snem, do którego przysposabiano ją o tej zimowej porze.

Na górze przy śpiącej Róży straż trzymała Natalia, przyjaciółka Marii. Tej z kolei od godziny już nie było w mieszkaniu; wybrała się z wizytą przykrą, lecz konieczną do odosobnionego zakładu, gdzie przebywała jej matka.

- Czy może chociaż tym razem mnie rozpozna? – zadała to pytanie w obecności przyjaciółki, lecz twierdzącej odpowiedzi nie oczekiwała. – Z pewnością nie pozna. Ona przecież po drugiej stronie lustra, a może i dalej.

Kawiarennik zasiadłszy z przyjaciółmi milcząc, ważył słowa, które wypowiedzieć musiał. Siedząca przy nim pani Zofia dla dodania otuchy ścisnęła jego dłoń na znak, że dalsza zwłoka między przyjacioły zbędna jest i niepożądana.

- Drodzy moi – zaczął wreszcie Adam – zapewne domyślacie się, że pora najwyższa, aby nasza Róża po chrześcijańsku uświęciła swoją pośród nas obecność. Słowem, o chrzcinach przychodzi mi wam zakomunikować, do których z wielką chęcią się przyłożę.

- Czas najlepszy ku temu – podchwyciła żona radcy Kracha. Zaraz jednak zamilkła, czując, że Adam dopiero napoczął wątek niecodziennej rozmowy.

- Na chrzestną – ciągnął kawiarennik – Maria obrała swoją bliską przyjaciółkę, która teraz pilnuje jej dziecię. Natalia Potulicka – przedstawił ją, na co państwo Koteńkowie zareagowali wyrazem twarzy potwierdzającym znajomość wybranki, gdyż pan doktor rodzinnym był dla tej panny lekarzem, natomiast pani Zofia jeszcze ze szkolnych czasów Potulicką wdzięcznie wspominała.

- Chrzestnym natomiast będzie…

- Andrzej, chłopak, którego dobrze znamy z tańcującego wieczorka i wcześniejszych z młodzieżą kawiarenkowych swawoli – przerwała pani Zofia, dodając, że za młodzieńca ręczy, bo w głowie ma porządnie poukładane, więc się nada.

- W tym miejscu – podążał ze swoim wywodem kawiarennik – szczerze przyznać muszę, że pani Zofia jako jedyna do tej pory poinformowana została o moich planach i jest mi w nich nieocenioną inspirantką.

Państwo Krachowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, tymczasem wyraz twarzy doktora Koteńki przypominał nieziemskie zdziwienie faktem, że oto przed nim samym jego połowica zdołała zachować tajemnicę podejrzanych z Adamem konszachtów.

- Oczywiście wszyscy państwo, wszyscy nasi wspólni przyjaciele jesteście na tę uroczystość zaproszeni, lecz na tym cała sprawa się nie kończy… gdyż… moim zamiarem… naszym wspólnym…

Głos Kawiarennika nagle zawisł nad przepaścią i z gruchotem upadł, rozbijając się o nadęte urwistego brzegu skały i pewnie milczenie po samobójczym skoku tegoż głosu trwałoby noc całą, gdyby nie koło ratunkowe ciśnięte straceńcowi przez panią doktorową.

- Oj, Adamie, Adamie. Prędzej ty kawiarenkę zabezpieczysz w smakowite faworki i najprawdziwszą jednorodną whisky spod Edynburga, zanim poprawnie przedstawisz w słowach swoje chytre plany – powiedziała pani Zofia – a powinniście kochani wiedzieć, że dowiedziałam się o nich od pana Adama w czasie jego niespotykanej słownej rozwiązłości, do której właśnie przyczyniła się ta szkocka prymucha. Tak było, panie Adamie? Na honor, nie inaczej. A oczy jak mu błyszczały radośnie? A nosem jak namiętnie pociągał? A rzekł mi tak:

„Pani Zosieńko kochana, wszak tak być nie może, aby naszą Marię tak samą sobie z dzieckiem pozostawić, żeby się z panieństwem swoim obnosiła i kusiła ludzkie oczy do gadania niestworzonych opowieści. Ja wiem, pani Zosieńko, że w dzisiejszych czasach panna z dzieckiem nijaką nowością nie jest, lecz rozważmy Różę, kiedy ona dorośnie… o, tak, Różę trzeba mieć na uwadze… to takie niewinne śliczności ta mała, więc ja już zdecydowałem, wręcz pogroziłem Marii palcem… pod wspólnym dachem panieństwa ukrywać nie chcę… i wyszło na to, że zaproponowałem jej małżeństwo”.

Tak właśnie powiedział i jeszcze przesadnie wypełnioną szklanicę sobie polał. No, no, myślę sobie. Pewnie teraz to ty przepijasz do smutku wielkiego, do tej czarnej polewki jaką cię Maria uraczyła. W jakim ja głębokim błędzie tkwiłam. Ośmieliwszy zapytać się, czy oświadczyny przyjęte zostały, ten do rąk moich dopadł i całować zaczął, nie zaprzeczył, nie zaprzeczył, a pije, powiedział, z tego powodu, że różnicę wieku między nimi wziął sobie za przeszkodę nie do pokonania, lecz oboje, jak widać, tę stacjonatę na dwa metry wysoką przeskoczyli w niezłym tempie i z jakim zapasem.

Stanęło więc na tym, że oboje, z odmiennych powodów uwierzyć nie mogli, że doczekają się sakramentalnego „tak” przed ołtarzem.

I wtedy, gdyśmy tak rozkosznie gnuśnieli nad stołem (nie powiem, towarzyszyłam Adamowi przy degustacji), pojawiła się z nienagła Maria, groźnie się z nas wyśmiewając.

- No to biorę sobie za męża pijaka – wyrzekła i pociesznym a litującym się nad postacią wybranka spojrzeniem go objęła.

- Tak było, panie Adamie? Na honor. Nie zaprzeczy. No, mówże ty teraz.

Adam odetchnął tak mocno i przeciągle, że owym tchnieniem powietrza zaciągniętego z płuc swoich nie byle jaki pożar by ugasił.

- Tak, proszę państwa. W jednym dniu ślub i chrzciny będą i w takiej właśnie kolejności.

Radca Krach nerwowo przytupujący nogami pod stołem, gdy opowieści pani Zofii słuchał, teraz wstał gwałtownie i do kawiarennika bezczelnie dopadł swoimi ramiony i szczerze go uściskał. Podobne, choć w łagodniejszej formie uszanowanie uzyskał pan Adam od pani Krachowej i doktora Koteńki.

- Wiedziałem, wiedziałem – krzyczał pan radca – stawiam każdemu po koniaczku.

Zanim jednak butelczynę przedniego francuskiego bimberku opróżniono, kawiarennik poprosił o świadkowanie pana Kracha (o zgodę pani Zofii pytać już nie musiał, gdyż ta sprawa owego gnuśnego wieczoru uzgodniona była).

A doktor Koteńko, jak zwykle skromniutki i wyciszony, lecz przecież radosny jak pozostali, pomyślał sobie:

- A cóż to za kobieta z tej mojej żony? Jakże ona knuć potrafi! Jakie jeszcze dla mnie szykuje tajemnice? Ożeniłeś się poniewczasie i teraz masz za swoje, cierp i dawaj się za nos wodzić. Ale przy tym… przy tym… jaka ona jest kochana…

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (435 - 437) O SPUTNIKACH. SPRAWY. KONIEC.

 

435.

"Będzie także mechanizm oparty o sputniki. Po to, żeby kontrolować sytuację na polach, żeby można było wiedzieć, co na polach się dzieje, czy nie dzieje się coś złego." - w: "Mowy zebrane", J. Kaczyński.

Sputnik podejrzał dwóch rolników sprawdzających jak się udał latoś siew rzepaku.

436.

Bywa tak, że człowiek już nawet nie czeka na kolejny dzień lub inaczej - przebudzenie powoduje uczucie smutku i niechęci, że znów, że jeszcze trzeba się zmierzyć z problemem, którego być nie powinno, i potem cały dzień, chociaż piękny i słoneczny jest oszukaństwem, bo wtedy czepiamy się byle zajęcia, aby przetrwać do wieczora, do nocy.

Te moje sprawy / sprawa, dają się we znaki. Nie mogę o tym pisać "dla dobra...", bo czuję, że jestem obserwowany; faktycznie jestem obserwowany i wszystko może być wykorzystane przeciwko mnie, tak jak podlegam pomówieniom, o które znów założę sprawę.

Znów wpadłem w sidła własnej nieroztropnej naiwności. Wygadałem się przed kimś bliskim, wiedząc, że nie powinienem był tego robić. Ciekawe jak częste są takie sytuacje, kiedy mówisz coś, zwierzasz się, a ta osoba umyka z odpowiedzią, z dobrym słowem, z pomocą i niepostrzeżenie zmienia temat, aby nie dowiedzieć się czegoś więcej, jakby w ogóle nie chciała słuchać przykrych rzeczy, nie dla siebie przecież, lecz dla mnie. No i szlag trafił godzinną rozmowę telefoniczną, do której, jak się okazuje, nigdy nie powinno dojść, a ja naiwny, rzadko, bo rzadko, ale jednak próbuję podejmować taką rozmowę. Na koniec pada odwieczne "zaufaj Bogu", co działa na mnie jak czerwona płachta na byka, bo ja sam dobrze wiem, komu mam zaufać i jeśli ma to być Bóg, to nie życzę sobie, aby mi ktoś o tym przypominał.

Nie lubię tak zwanych "dobrych rad" od kogoś, kto doskonale zna moje problemy. Nie dotyczy to oczywiście osób, które nie do końca orientują się, w czym rzecz i z dobrej woli doradzają, co zrobić w danej sytuacji. O, taką pomoc rozumiem, biorę do serca i przyjmuję, bo pozwala mi ona spojrzeć na dany problem od innej strony. Jeżeli jednak ktoś, kto zna całą sprawę, komu jak na spowiedzi, wyłuszcza się ją słowo po słowie, a potem ta słuchająca cię osoba zbywa cię milczeniem, aby broń Boże, nie pomóc ci zanadto, takich doradców mi nie potrzeba.

Przypomniała mi się pewna sprawa z przeszłości - sądowa, długotrwała, ale na szczęście i sprawiedliwie zakończona pełnym sukcesem. Kiedy jednak miałem obawy, zdecydowałem się na telefon do mojego kolegi z podstawówki i liceum, dzisiaj wziętego sędziego. Chciałem podpowiedzi, w jaki sposób rozegrać ten problem z mojej strony. Chodziło więc o pomoc, że się tak wyrażę, techniczną, bo sędzia mimo wszystko, wie w kwestiach prawnych więcej ode mnie. Tedy wykonuję telefon, wyłuszczam sprawę jak na spowiedzi, pytam o te "techniczne" wskazówki, co robić, a ten mój przyjaciel nagle odzywa się...

- No tak, ale przedstawiłeś mi tylko swoją wersję, a aby w czymś ci pomóc, potrzebuję zapoznać się z tą druga wersją...

Oczywiście zrozumiałbym, gdyby ów mój przyjaciel zasiadał jako sędzia w tej konkretnej sprawie, natomiast ja nie o tym, mnie nie o to chodziło. Kolega z ław szkolnych po prostu mi nie uwierzył, potrzebował kogoś, kto zweryfikuje moje słowa.

Przerwałem połączenie, dziękując za poświęcony mi czas.

A ta kolejna sprawa, która mnie czeka, jest z gatunku tych zasadniczych, powiedziałbym nawet - honorowych, którą muszę przeprowadzić do końca, wierzę, że z sukcesem, pomimo tego, że pociągnie ona ze sobą kolejne koszta.

437.

Przeczytałem opowiadanie Andrzejewskiego "Koniec". Smutne, przygnębiające, choć językowo wartościowe. Jakże przypomina mi ono moją obecną sytuację.


[26.06.2021, Toruń]

25 czerwca 2021

ZOSTAŁY TYLKO WSPOMNIENIA? (1) 2006 PROJEKT Z FRANCUZAMI SPOD REIMS.


W 2006 roku szkoła, którą podówczas kierowałem nawiązała kontakt w organizacją spod Reims we Francji. Udało na się napisać projekt wymiany młodzieży [Program Youth] pomiędzy francuską grupą a młodzieżą z naszej rolniczej szkoły [obraliśmy nazwę "Młodzi Europejczycy"]. Projekt miał podłoże kulturalne, a realizowany był u nas. W ramach projektu wymienialiśmy się doświadczeniami, prowadząc różnego rodzaju zajęcia, m.in. zajęcia kulturalne, sztuka - warsztaty malarsko-rzeźbiarskie, kuchnia obu narodów, zajęcia sportowe. Oprócz tego odbyliśmy wycieczki do Żelazowej Woli, Warszawy, Łodzi i zamku w Oporowie, a czas wolny spędzaliśmy w Mieczysławowie i Kutnie. Oto kilkanaście obrazków z tej wymiany.

  1. Warszawa, Starówka - zdjęcie przedstawiające część grupy francuskiej.





2. Jesteśmy w Łazienkach. Po prawej koordynatorka grupy francuskiej.



3. A to zdjęcie z naszej szkolnej sali technikum żywienia i gospodarstwa domowego. Zdaje się, że zdjęcie to zrobiono już po kolacji. Dziewczyny tym razem nasze i chłopak pochodzący z Martyniki.



4. Dzień kulinarny - francuski był szczególny. Francuzi rzeczywiście postarali się. Przywieźli sporo kiełbas i serów pochodzących z różnych regionów kraju.



5. Bez wątpienia wołowe, cieniutko pokrojone viande de grison było przysmakiem dla nas.



6. Na talerzykach rozłożone były poszczególne dania. Tuż obok wycinek mapy z miejsca, z którego pochodziła dana kiełbaska, ser, sałatka, czy inna potrawa.
Tutaj akurat wskazówka dotyczy Sabaudii.



7.   Szczególnie lubiane przeze mnie sery: Camembert de Normandie z Normandii i pleśniowy o specyficznym zapachu  Fourme d’Ambert – wytwarzany w rejonie Owernia-Rodan-Alby w departamencie Puy-de-Dôme




8. Jeszcze jedna grupa serów. Na szczególną uwagę zasługuje ten pośrodku ser - Chaource z Szampanii, czyli z miejsca, skąd pochodziła grupa młodzieży z Francji




9. Nasza dzieczyna przygotowuje krem według przepisu francuskiego.




10. Trochę się spóźniłem z tym zdjęcie. Jest już po posiłku w sali konsumpcyjnej.



12. Jeszcze raz Łazienki. W oczekiwaniu na wycieczkę "gondolą".



13. Całkiem sympatyczna dwunarodowościowa para.



[25.06.2021, Toruń]


ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (434) STARE KINO.

Kadr z filmu "Rzym, godzina 11" jednego z twórców włoskiego neorealizmu                 Giuseppe de Santisa.

 

434.

Dobre jest to, że na stronach, na których można obejrzeć różne filmy, te moje nie wymagają opłat, bo administratorzy tych portali nastawieni są na zysk z filmowych nowości. Ja nie przepadam za nowymi filmami; podążam za starociami, których się nie ceni, a bo to czarno-białe obrazy, dawno przebrzmiałe, obrosłe mchem i pajęczyną, a ja w tych starych znajduję ukontentowanie i jakąś nieprzemijającą wartość. Owszem, jakość tych obrazów jeśli nie są poddane cyfrowej rewitalizacji pozostawia niejednokrotnie wiele do życzenia, ale zauważyłem jedną techniczną pozytywną cechę. Dźwięk tych "staroci" jest lepszy niż w filmach współczesnych, i to czasami niezłych i popularnych. Czy wynika to z niestaranności współczesnych dźwiękowców, czy może aktorzy grający w filmach z laty pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych wypowiadali swoje kwestie staranniej, bardziej dbając o słowa? Coś w tym jest. Może ktoś zwróci na to uwagę.

W ogóle wydaje mi się, że ogromną zaletą dawniejszych produkcji filmowych była narracja, sposób w jaki reżyser prowadził aktorów, kamera starająca uchwycić detal, który z pozoru mało znaczący, zyskiwał; kamera nie spieszyła się ponad miarę, pozwalając widzowi rozpoznać twarze aktorów, dostrzec ich mimikę, będącą odzwierciedlenie stanów psychicznych i nastroju. Owszem, w starych filmach aktorzy częściej posługiwali się teatralnymi środkami wyrazu, co można zaobserwować w kinie przedwojennym, ale już po wojnie sztuka filmowa zaczęła ewaluować i powoli zanikała ta teatralność gry aktorskiej na rzecz kinowej otwartości i realizmu, co łatwo zauważyć, kiedy ogląda się filmy włoskiego "Neorealizmu", francuskiej "Nowej Fali" czy "Polskiej Szkoły Filmowej."

[25.06.2021, Toruń]

22 czerwca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (433) "TEGO NIKT JUŻ NIE POWSTRZYMA".

 


433.

To będzie długi tekst co jest spowodowane długimi cytatami, które postanowiłem zamieścić w niniejszym poście. Co jest jego tematem? Najpierw Piosenka Kazika "Jeszcze Polska" i jej słowa napisane przed 21 laty, a wciąż po części aktualne, choć wiele się zmieniło... ale czy dla wszystkich. Tekst Kazika Staszewskiego nie stroni od wulgarności w pewnych momentach, ale niech to będzie wybaczone, jemu i mnie, który je przytacza, bo opowiadają prawdę o pierwszych latach transformacji ustrojowej, która nie dla wszystkich była pomyślna, wielu odebrała życie, zatrudnienie i cel w życiu.

O tym samym opowiada Igor Nazaruk w niedawno umieszczonym w Onecie tekście, który pozostawię bez komentarza, bo komentuje się sam.

Ja z kolei dzielę się taką oto refleksją, że masa ludzi, którym zaproponowano onegdaj kuroniówkę, odbierając im miejsce pracy, nigdy już nie uwierzy w kraj miodem i mlekiem płynący. Ani ci ludzie, ani ich potomkowie nie uwierzą w bajki o społeczeństwie obywatelskim, i prędzej oddadzą swój głos na pis, aniżeli na jakąkolwiek inną formację dzisiaj będącą w opozycji. Ci ludzie zostali już kiedyś oszukani, wysadzeni z siodła; zostali przymusowo skazani na egzystencję na skraju biologicznego przetrwania. Doprowadzono ich do takiego stanu, że dla bardzo wielu z nich jedynym ratunkiem był alkohol i wszechogarniająca ich niemoc.

Mam na myśli ludzi z PGR-ów, którym ekipa Balcerowicza zakazała istnienia, dokonując ich zamiany na prywatne folwarki tym, którym po drodze było z ówczesną władzą. Można do tego dołożyć robotników nieźle lub świetnie prosperujących w PRL-u zakładów, które z ideologicznych przyczyn zlikwidowano, aby za cenę dostępu do światowych rynków, oddać je w obce ręce.

Wychowany na ideach pozytywizmu, spadkobierca Żeromskiego, zawsze wypowiadałem się krytycznie o tej Balcerowiczowskiej rewolucji, która nie mogła mieć alternatywy. Wiele się mówi o tym, że polityka liberalna oferuje wędkę zamiast ryby. W moim przekonaniu Balcerowicz i jego najemnicy nie tylko, że nie dali ludziom, o których piszę, wędki, ale wręcz pognali ich batem, świadomie oddzielając ich od reszty społeczeństwa, tak jak pis swego czasu oddzieli kotarą strajkujących niepełnosprawnych od reszty ludzi w budynku sejmowym.

Trudno mi się zgodzić z bałamutnym twierdzeniem neoliberałów, że ci, którzy nie mogli w tamtych czasach znaleźć pracy, sami są sobie winni, bo przecież wielu innym to się udało. To co udało się Balcerowiczowi i jego następcom, to dokonanie podziału na biednych i bogatych, na rejony cieszące się wzrostem gospodarczym i takimi, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Chciałbym na moment nawiązać do tych PGR-ów. Powstawały we wczesnych latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to rolników przymuszano do kolektywizacji. Później również nasze państwo wspierało PGR-y, często kosztem rolników indywidualnych, chociaż za Gierka ta tendencja poczynała ustępować. Jednakowoż można powiedzieć, że pracownicy PGR-ów byli niejako już raz sponiewierani przez państwo już u zarania, kiedy formowano Państwowe Gospodarstwa Rolne. No i kiedy następuje rewolucja solidarnościowa, likwiduje się te PGR-y, nie dając pracującym w nich ludziom nic w zamian. Nie do przyjęcia jest głoszona przez liberałów teza, że państwowe rolnictwo nie było opłacalne. W czasach reformy Balcerowicza w Polsce nie opłacało się nic - nawet produkcja piwa i wódki stała się nieopłacalna i musiano sprzedać te zakłady obcemu kapitałowi. Gotów jestem założyć się, że gdyby w czasie rządów Balcerowicza Polska miała jakąś enklawę na Saharze, to nieopłacalna byłaby tam sprzedaż piasku.

Zwróćmy uwagę, że wszędzie tam, gdzie kolejne rządy dzierżące władzę nad krajem po roku 1989 zaniedbywały rozwój obszarów wiejskich, w tym popegeerowskich, tam żyją ludzie biedniejsi, którzy zarówno liberałom jak i lękliwej przez lata lewicy nie uwierzą.

I przyszedł w końcu pis ze swoimi oderwanymi niejednokrotnie od życia obietnicami, przyszedł z kredytowanymi pieniędzmi, z hasłami o własnej nieomylności, z Bogiem i kościołem odmienianymi we wszystkich przypadkach. Czy można się dziwić temu, że na pis głosują ludzie, którym pierwszy raz w ich życiu coś im dano? Że dano z kredytu, który spłacany będzie przez wszystkich, że może aby im dać, trzeba było komuś zabrać? No cóż, myślą sobie, a może jest to taka sprawiedliwość dziejowa, tak jak po wojnie sprawiedliwe było oddanie ziemi chłopom?

Ja oczywiście jestem antypisowcem i nie podzielam narracji kaczyńskiego i jemu podobnych, gdyż dopatruję się w ich polityce kolejnego i to na wielką skalę, przekrętu. Gołym okiem widać, że pis robi pod siebie, a to, co robi, świetnie oddałyby słowa mojego ojca, że "to pic na wodę, fotomontaż".

Ale z drugiej strony... rozumiem tych ludzi, którzy chociaż wykazują się naiwnością, to jednak reagują lojalnie wobec rządu, który coś im daje.

To, że wychowaliśmy sobie takie pokłady niezadowolenia i naiwności, to wina nas wszystkich, każdego przedpisowskiego rządu, który nie zauważał narastającego niezadowolenia wśród ludzi i nie przeciwdziałał powiększającym się w zastraszającym tempie różnicom majątkowym Polaków. Godził się w ten sposób na odwet słabych

Popatrz...

Popatrz dookoła, ile brudu na ulicy

Jacy ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni

A nocami pod domami stoją brudne prostytutki

Boję chodzić się po nocy, tyle teraz jest przemocy

Te kobiety, co pracują dni i noce po fabrykach

Ci mężczyźni, którzy topią swoją rozpacz w tanich winach

Nie widzący ładnych rzeczy, dla nich nie ma ładnych rzeczy

Popatrz, popatrz dookoła i nie staraj się zaprzeczyć

Te parkingi hotelowe z żebrzącymi dzieciakami

Szczęściem ich jest umyć auto z niemieckimi numerami

Taksówkarze w samochodach grają w karty za pieniądze

Wyczekują całe życie na swojego dobroczyńcę

Te widoki nienormalne dla nas przecież są normalne

Już jesteśmy nienormalni, heheheheheh


Coście skurwysyny uczynili z ta krainą?

Pomieszanie katolika z manią postkomunistyczną

Ci modlący się co rano i chodzący do kościoła

Chętnie by zabili ciebie tylko za kształt twego nosa

Już ruszyły wody z góry do jeziora zatrutego

Do jeziora nienawiści, domu smoka pradawnego

W każdym jednym towarzystwie tylko mowa o pieniądzach

Przedsiębiorcy się bogacą, ale coraz brudniej w kiblach

Na ulicy pod pałacem smród handlarzy się unosi

Piją, plują i rzygają i sprzedają w międzyczasie

Na plandekach i gazetach leży ścierwo zabrudzone

A na stołach czekolada razem z piwem przywieziona

Te kobiety, co pracują aż po dwunastą godzinę

Aby kupić trochę chleba i wyżywić swa rodzinę


To początek końca, heheheheheh

I coście skurwysyny uczynili z ta krainą?

Gdzie te tłumy brudnoszare idą latem, wiosną, zimą

I mijają samochody z wytłuczonymi szybami

I nie patrzą na żebrzących z wyciągniętymi rękami

Te kobiety co wracają po katordze swej do domu

Włosy kurzem posklejane, czeka na nie pani w domu

Hej, to jedzie twój autobus i czerwony jego kolor!

A ty mówisz - był czerwony, teraz tylko smród i odór

Czemu w lecie tutaj w tłumie wszyscy strasznie śmierdzą potem

I nie myśleć chcą samemu, mają już gotowe zwroty

Na ulicy i w mieszkaniach koktajl księdza z przewodnikiem

Kto nie cierpiał za komuny, teraz jest po prostu nikim

O czym chciał powiedzieć pisarz? - pyta pani od polskiego

Chciał pokazać nierówności kapitalizmu wczesnego

To bogaci i biedni, bogaci i biedni, bogaci i biedni


Coście skurwysyny uczynili z tą krainą?

Czas idzie, od wieków płynie i nie zatrzymasz go siłą

Głupia duma narodowa i kompleksy od stuleci

Brudne twarze z wąsikami, ci agresywni frustraci

Te kobiety umęczone, kiedy noc na niebie świeci

Stoją jeszcze na swych nogach, piorą rzeczy swoich dzieci

Starszy człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami

Całe życie tyrał w hucie, a do huty dokładali

Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte

Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę

W starej części tego miasta proszą chorzy o jałmużnę

Gdy już mają ile trzeba, to kupują heroinę

A nocami pod domami okradane samochody

Boję chodzić się po nocy, tyle teraz jest przemocy

To przepowiedziane, przepowiedziane, przepowiedziane


Popatrz dookoła, ile brudu na ulicy

Jacy ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni

W samochodach przy chodnikach z lustrzanymi okularami

Siedzą groźni i ponurzy z gazowymi naganami

Tu złodzieje okradają wszystkich, którzy się ruszają

I nie myślą o policji, bo ci teraz spowiedź mają

Czasy rodzą się na nowo o pięćdziesiąt lat za późno

Eksperyment wykonany, lecz niestety nie udany

A więc powrót do przeszłości, chwytać to, co już uciekło

I wymyślić sobie niebo, i wymyślić innym piekło


Popatrz na ulice jaka rzeka naprzód płynie

W samochodzie przy chodniku zapłacono już dziewczynie

Dzień już ma się ku końcowi, noc zakryje wszystkie brudy

Widać będzie mniej wszystkiego, tylko bicie leżącego

Już umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma

Już umiera ta kraina

Już umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma

Już umiera ta kraina


Umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma

Już umiera ta kraina, heheheheheh


Już umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma

Już umiera ta kraina

Cześć, cześć, cześć, cześć...



"- Jak był PGR, mieszkało nas tutaj 123 osoby, zostało 20 - mówi księgowy z PGR-u we wsi Łęgwarowo.

Jeżdżąc wzdłuż rosyjskiej granicy, poznałem też dawnych pracowników doszczętnie dziś zrujnowanych PGR-ów. Zakładane w latach 50. - pod przymusem i w imię kolektywizacji - państwowe gospodarstwa rolne lokowano w poniemieckich majątkach, pałacykach, dworach i folwarkach. Do dziś w pamięci ludzi z PGR-ów te czasy jawią się idyllicznie. PGR w ich wspomnieniach był krainą mlekiem i miodem płynąca. Twierdzą, że ich życie skończyło się z początkiem lat 90., kiedy z podobnym, jak na początku państwowym przymusem zamknięto ostatni z 1654 polskich PGR-ów. Tym razem w imię liberalnej gospodarki wolnorynkowej. Ludzie stracili nie tylko pracę, ale też cel. Z dnia na dzień przestali być potrzebni, zniknęli, jakby ktoś ich wygumkował z mapy.

Nie mogą się też pogodzić, że jedyne, co ludzie zapamiętają z ponad 40-letniej historii PGR-ów, to krzywdzący ich film dokumentalny “Arizona” z 1997 r. Tytuł filmu nawiązywał do marki taniego wina, a jego bohaterowie to zapici, zgorzkniali, roszczeniowi i oderwani od nowej rzeczywistości "pasożyci na kuroniówkach".

- My też w naszym PGR-że robiliśmy interesy jak złoto. 371,08 hektarów, to było moje królestwo. Produkowaliśmy 3,8 litra mleka od jednej krowy dziennie, gdzie średnia krajowa była 2,9 litra. Jak nas likwidowali, to powiedzieli, że jesteśmy nierentowni i że żyliśmy tylko dzięki dopłatom państwowym. Kłamstwo! Zarabialiśmy krocie. A potem, to już tylko wynieś, przynieś, pozamiataj, jak masz czas to se polataj - śmiejemy się z księgowym i jego najlepszym przyjacielem z dzieciństwa i kierowcą w PGR-ze.

- Wolę Mamrota - odpowiada, kiedy pytam go o Arizonę. - Jak było, tak było, bywała głupota i złodziejstwo było. Było pijaństwo i jest nadal, ale jak był PGR to i robota była, i człowiek mógł sobie nawet na wczasy z rodziną wyjechać. Niech się ludzie nie dziwią, że tu się pije. Jak tu inaczej przeżyć? Człowiek choć na chwilę przestaje myśleć, co będzie dalej i wspomina, jak było kiedyś - tłumaczy kierowca.

Spotkałem zaledwie kilku młodych. Ci, którzy zostali odliczają dni do ukończenia szkoły, żeby w końcu móc wyjechać do Olsztyna, Elbląga, albo chociaż do Braniewa. We wsi Mołtajny, tuż przy samej granicy, od 15-latka usłyszałem: - Tutaj, zaraz jak się kończą Mołtajny, jest taki spad w dół, wielka czarna dziura. I to jest właśnie koniec świata, bo dalej już nic nie ma. Lepiej tutaj nie wracać, chyba, że po to, żeby umrzeć.

We wsi Ostre Bardo, do której prowadzi jeszcze do niedawna niewidoczna na mapach Google droga 512 wzdłuż granicy - młodych już nie ma wcale. Wszyscy wyjechali. Wnuki do dziadków przyjeżdżają tylko na święta i wakacje. Sołtys wsi Roman Drzewiecki boi się, że za 10 – 20 lat Ostre Bardo zniknie i nikt o tej wsi nie będzie pamiętać, - Bez młodych nie ma życia - tłumaczy.

- Jaki koniec! Jak biskup był ostatnio u nas w kościele, to powiedział, że tu jest początek Polski - mówi wyraźnie poirytowany 50-latek, którego spotykam przed jedynym sklepem w Głębocku.

- Przed pandemią ruskie fajki kosztowały u nas 10 zł. Zdarzały się i po 8, bo cena zależy od tego, przez ile rąk przechodzą. Te ukraińskie są po 13 zł, cienkie po 12 zł. Ale ja ich palić nie mogę. Słabe są, człowiek zanim się zaciągnie to już papierosa nie ma - tłumaczy mi na oko trzydziestolatek, w stylowym kapeluszu, który nadaje mu sznytu, jak z westernu."

[fragment tekstu Igora Nazaruka, Onet, 20.06.2021]


[22.06.2021, Toruń]