Peder Mørk Mønsted (1859 - 1941) to duński malarz - realista, specjalizujący się w pejzażach wiejskich, leśnych, wodnych, jak i też wiejsko - zimowych.
Jego pejzaże dotyczą głównie kraju, który był jego ojczyzną, chociaż pewną część jego twórczości stanowią krajobrazy włoskie, czy szerzej - tereny basenu Morza Śródziemnego.
Niektóre jego obrazy oscylują na pograniczu kiczu, ale malarz dokłada staranności w obrazowaniu przyrody, a szczególnie związaną z przyrodą i gospodarstwem działalnością człowieka.
Wybrałem do kawiarenki właśnie takie obrazy, w których dominującym akcentem są: wiejski krajobraz, zwierzęta gospodarskie i ludzie. Nie ukrywam, że oglądając te realistyczne dzieła, nie odbiegają one tematyką i techniką malarską polskich realistów tworzących w wieku XIX i w pierwszej połowie ubiegłego wieku.
Przytuliła
głowę do mojego ramienia i chociaż nie ważyła zbyt wiele, czułem
ten przyjazny ciężar, który krępował moje ruchy, ale przystałem
na
niego,
pogodziłem się i wreszcie ucieszyłem, że mogę być podporą
czyjegoś snu,
może
nie czyjegoś, a właśnie tej, która odbywała ze mną podróż,
powolną, nocną.Autokar
miał swoje lata i nie mógł pędzić z nie wiem jaką prędkością,
a kierowca był zmęczony, więc często przystawał; raz przystanął
na dłużej i od razu zapadł w sen na kierownicy, a starzy wyjadacze
wszelkich wycieczek rozbudzali się wtedy, kierowali do drzwi już
przez kogoś otworzonych, i potem zwyczajowe "panie na lewo,
panowie na prawo". Ciepła lepka noc.
Nikt
nie miał pretensji do kierowcy, że zasnął, bo tę noc i tak
mieliśmy spędzić w autobusie, choć nie tutaj, a dalej, na
parkingu przy stacji paliwowej i restauracji czynnej dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Dochodziła dwudziesta trzecia.
Miała
pięknie zamknięte oczy, ciepłe policzki i miarowy oddech. Nie
chciałem spłoszyć jej snu. Obudziła ją ta nadzwyczajna cisza i
rytmiczne pochrapywanie kierowcy autobusu.
-
Stoimy? - zapytała.
Skinąłem
głową.
-
Wyjdziesz ze mną? Bo ja... rozumiesz?
-
Wyjdę. Było "panie na lewo". Podprowadzę cię.
Dopiero
po paru minutach spostrzegłem, że stoimy na niewielkiej zatoczce
pośród wysokiego iglastego lasu. Oddaliła się w stronę
dochodzących z bliska kobiecych głosów. Czekałem długo, tak
długo, że zacząłem się martwić o Elę. Całe szczęście, że
moje oczy stosunkowo szybko przywyknęły do ciemności i nie
zmieniły tego faktu jasne, żółtawe snopy świateł dobywające
się z reflektorów przejeżdżających z naprzeciwka samochodów.
Nareszcie nadeszła i zachodząc mnie od tyłu położyła chłodne,
wilgotne dłonie na moich oczach.
-
Tam w lesie jest strumyk. Umyłam twarz i ręce. Woda taka pachnąca.
-
Pachnąca? - zdziwiłem się.
Rozmawialiśmy
niedługo, bo nagle ktoś wystawił nos z autokaru i dosyć głośno
zaprosił wycieczkowiczów do środka.
-
Za piętnaście kilometrów mamy nocny postój - oznajmił po
jakimś czasie kierownik
wycieczki. - Tam będą toalety i restauracja, gdzie można coś
przekąsić, bo czynna jest całą noc. Ponadto ten leśny parking
przy restauracji jest cichy i można się będzie wyspać.
Wbrew
obawom powrót do autokaru odbył się szybko i sprawnie - odliczyli
się wszyscy, ale po tym postoju było jasne, że nikt nie zaśnie
zanim nie dojedziemy do tego parkingu przy restauracji. Mężczyźni
polali
jeszcze po kieliszku, zagryźli czym popadnie; kobiety z utęsknieniem
czekały na herbatę z cytryną i może jakąś zupę w tej
restauracji, do której chciały się udać, a ja zastanawiałem się
nad tym, w jaki sposób ułożyć się do snu, aby Eli było
wygodnie. Fotele autokaru nie zapewniały komfortowego spania, ale
przy zgrabnym ułożeniu ciała przynajmniej moja dziewczyna mogła
cieszyć się z pozycji leżącej, a ja, wyprostowany, wciśnięty w
szczelinę pomiędzy oparciem fotela a szybę, będąc opoką dla
swojej towarzyszki podróży, szybciutko zapadłem w sen.
Tak
i dojechaliśmy do naszej noclegowni. W autokarze poluźniło się
trochę, ale też powiało prędkim snem. Ela spała zmęczona
wspinaczką na Łysicę i Święty Krzyż. Kto to wymyślił, aby
jednego dnia zaliczyć te dwa szczyty, wprawdzie wymagające niezbyt
wielkiego doświadczenia
wspinaczkowego,
ale upalna pogoda dawała się przecież we znaki, również mnie,
który kochałem takie wojaże.
Współtowarzysze
podróży, którzy zaraz po podjechaniu na restauracyjny parking
wybrali się przekąsić
coś na dobranoc,
byli na tyle mili i wyrozumiali, że powracali na swe miejsca w
autobusie w milczeniu, nie chcąc zakłócić śpiącym snu. Można
powiedzieć, że przemykali się pomiędzy rzędami foteli jak
polujące na gryzonie sowy, co cieszyło mnie, bo ubzdurałem sobie,
że może i ja zdołam zasnąć, co jednak nie następowało szybko.
Początkowo rozmyślałem o Eli, rozmyślałem pozytywnie, radując
sie z tego powodu, że w końcu zdecydowałem się umieścić ją w
Księdze i jednocześnie spełniając tym samym jedno z marzeń
matki. Później jednak coś wtargnęło do mojego chorego łba i
zaczęło mnie męczyć okropnie. Być może byłem już wtedy na
granicy jawy i snu, może nawet bardziej śniłem, aniżeli istniałem
w świecie realnym. W pewnym momencie dotarłem naprzód
myślami
do ostatnich lat i miesięcy swojego życia, i zaobserwowałem wielką
katastrofę, która zrównała z ziemią wszelkie moje plany i
nadzieje. Już wtedy na tym parkingu pod restauracją podczas
bezwietrznej gwiaździstej nocy pomyślałem, że na ostatnim etapie
życia stanie się coś strasznego. Lękałem się tej przepowiedni,
która wieszczyła chorobę, wypadek, utratę czegoś lub kogoś
ważnego, po czym już nie zdołam się podnieść. Przestraszyłem
się tego snu, wróżby wypowiadanej przez nieznane
medium,
którego
nie
znałem, lecz jakbym zamierzał
je
poznać, jakby
wiedziało ono o
moim życiu więcej niż ja sam o nim wiem. Nie wiem jak długo
przechodziłbym
te męczarnie, gdyby sąsiad siedzący za mną w pewnym momencie nie
rozprostował
nóg
i kopnął mnie w piętę, wprawdzie nieboleśnie, lecz spowodował
tym uderzeniem, że ostatecznie
wybiłem
się ze snu. W myślach podziękowałem mu
za przebudzenie. Miałem silną wolę nie zasnąć już więcej tej
nocy, aby nie zaglądać w oczy wątpliwej przyszłości, aby nie
słyszeć prognozy najgorszej z pogód.
No
bo jednak oglądałem ten przegrany mecz naszych siatkarzy (drugie
miejsce na świecie - jak to się ma do występu piłkarzy nożnych?)
i teraz niedawno, do meczu Czechy Holandia (Czechom zawsze
kibicuję!). Jestem teraz na balkonie i brzęczy mi jakaś
okołodiskopolowa muzyka, straszna, każdy kawałek podobny do
kolejnego... jak oni to robią, że wszystkie te niby piosenki są do
siebie tak bardzo podobne, no i ile razy można słuchać tego
samego; czy oni cały czas karmić będą ludzi w tej pisowskiej
telewizji taką chałą? Czasami zastanawiam się nad tym, czy nie
jest to celowe działanie: ludzie sobie poskaczą i będą szczęśliwi
z tym pięćset plus na dzieciaka.
Jestem
na balkonie i piszę kolejny tekst starając się zagłuszyć w sobie
te dźwięki szkaradne i wspominam sobie ten czas, kiedy po
rozmaitych doświadczeniach ze szkolnictwem na poziomie podstawowym
przeszedłem do szkoły średniej. Czułem się wtedy jak geometra z
"Zamku" Kafki - obcy, wchodzący w świat ludzi o
niesympatycznym, trudnym do rozpoznania obliczu.
Oprócz
tego, że "na warsztacie" mam w tej chwili Jerzego
Andrzejewskiego i powtórkę z "Siłaczki" Żeromskiego,
lubię sobie tak od czasu do czasu zajrzeć bez zobowiązań do
innych lektur, na przykład tego "Zamku" i pierwszej części
"W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, i teraz
przypomniał mi się ten geometra, i skojarzyłem go od razu z sobą
z odległych lat.
439.
Fragment
"Zamku" Kafki.
"Poszedł
więc znów dalej naprzód, ale była to droga daleka. Ulica bowiem,
to znaczy główna ulica wsi, nie prowadziła do góry zamkowej.
Wiodła jedynie w jej sąsiedztwo, potem wszakże jakby naumyślnie
skręcała w bok i chociaż nie oddalała się od zaniku, to przecie
nie przybliżała się do niego. K. oczekiwał ciągle, że ulica
musi wreszcie skręcić do zamku, i szedł dalej tylko dlatego, że
się tego spodziewał; widocznie wskutek przemęczenia nie mógł się
jakoś zdecydować na opuszczenie ulicy. Dziwił się również temu,
że wieś jest taka długa, jak gdyby nie miała końca. Ciągle
tylko małe domki z zamarzniętymi szybami w oknach, ciągle śnieg i
odludzie. W końcu oderwał się od tej fascynującej go ulicy.
Wchłonął go wąski zaułek. Śnieg był tam jeszcze głębszy.
Wyciąganie zapadających się w śniegu nóg było ciężkim
wysiłkiem. Pot spływał z niego. Nagle K. przystanął i nie mógł
ruszyć z miejsca. Nie był wszakże na pustkowiu, gdyż na prawo i
na lewo stały chałupy chłopskie. Ulepił kulę ze śniegu i rzucił
w okno. Od razu uchyliły się drzwi - pierwsze drzwi, które
otworzyły się podczas całej jego wędrówki przez wieś i stary
chłop w brązowym kożuchu stanął w nich, przechyliwszy głowę na
bok, przyjazny i słabowity.
-
Czy mogę na chwilę do was wstąpić? - zagadnął go K. - jestem
bardzo zmęczony. -
Po
czym nie słysząc wcale, co mu stary odpowiedział, przyjął z
wdzięcznością deskę, którą mu podsunięto i która pomogła mu
wygramolić się ze śniegu, tak że zrobiwszy parę kroków znalazł
się w izbie.
Była
to wielka izba, na wpół ciemna. K., przybywając z dworu, z
początku nic nie widział i potknął się o balię. Jakaś ręka
kobieca powstrzymała go od upadku. W jednym kącie wrzeszczały
dzieci, z drugiego kłębił się dym, zmieniając półmrok w
zupełną ciemność. K. stał niczym w chmurach.
-
On jest przecież pijany - powiedział ktoś.
-
Kim pan jest? - rozległ się władczy głos, który potem zwrócił
się do starego: - Dlaczegoś go wpuścił? Czyż można wpuszczać
każdego, kto wałęsa się po ulicach?
-
Jestem hrabskim geometrą - oznajmił K., starając się
usprawiedliwić przed kimś, kogo ciągle jeszcze nie widział.
-
Aha, to geometra - powtórzył jakiś kobiecy głos, a potem zaległa
zupełna cisza.
-
Wy mnie znacie? - spytał K.
-
Oczywiście - odparł krótko ten sam głos. To jednak, że K. znano,
nie wydawało się usposabiać dobrze do niego." (...)
440.
Powracam
do pisania po kolejnym meczu. Dzisiaj wygrali ci, na których
postawiłem; wczoraj zresztą też, więc może źle, że nie
zagrałem w zakładach na wynik meczów (stawiałem też, że Polska
nie wyjdzie z grupy). Przed mistrzostwami postawiłem na Belgów jako
triumfatorów, ale spodobali mi się Włosi i te dwie drużyny
spotkają się w kolejnej rundzie, a zatem jeden z moich faworytów
odpadnie. Pozostają jeszcze Francja i Niemcy. Miło mi, że
Portugalia odpadła, bo nie cenię sobie gry faul ich graczy,
szczególnie tego boiskowego hultaja Pepe.
Piłka
nożna nie zmieniła moich zapatrywań na przykre dla mnie, jak
zawsze, niedziele, tym bardziej, że po niedzieli następuje
poniedziałek.
(w
którym Kawiarennik dwie pieczenie w jednym piekarniku pragnie upiec
z korzyścią dla siebie, Marii i małej Różyczki, co niewątpliwie
mu się chwali, pomimo bycia po spożyciu)
Późno
było i śnieżnie. W światłach ulicznych lamp kosmate okruszynki
białego puchu harcowały na delikatnym wietrze. Państwo Koteńkowie
i pan radca Krach z małżonką przybyli punktualnie, po dziewiątej
wieczorem, kiedy kawiarenka pozbyła się grzecznie biesiadników i
poziewała przed snem, do którego przysposabiano ją o tej zimowej
porze.
Na
górze przy śpiącej Róży straż trzymała Natalia, przyjaciółka
Marii. Tej z kolei od godziny już nie było w mieszkaniu; wybrała
się z wizytą przykrą, lecz konieczną do odosobnionego zakładu,
gdzie przebywała jej matka.
-
Czy może chociaż tym razem mnie rozpozna? – zadała to pytanie w
obecności przyjaciółki, lecz twierdzącej odpowiedzi nie
oczekiwała. – Z pewnością nie pozna. Ona przecież po drugiej
stronie lustra, a może i dalej.
Kawiarennik
zasiadłszy z przyjaciółmi milcząc, ważył słowa, które
wypowiedzieć musiał. Siedząca przy nim pani Zofia dla dodania
otuchy ścisnęła jego dłoń na znak, że dalsza zwłoka między
przyjacioły zbędna jest i niepożądana.
-
Drodzy moi – zaczął wreszcie Adam – zapewne domyślacie się,
że pora najwyższa, aby nasza Róża po chrześcijańsku uświęciła
swoją pośród nas obecność. Słowem, o chrzcinach przychodzi mi
wam zakomunikować, do których z wielką chęcią się przyłożę.
-
Czas najlepszy ku temu – podchwyciła żona radcy Kracha. Zaraz
jednak zamilkła, czując, że Adam dopiero napoczął wątek
niecodziennej rozmowy.
-
Na chrzestną – ciągnął kawiarennik – Maria obrała swoją
bliską przyjaciółkę, która teraz pilnuje jej dziecię. Natalia
Potulicka – przedstawił ją, na co państwo Koteńkowie
zareagowali wyrazem twarzy potwierdzającym znajomość wybranki,
gdyż pan doktor rodzinnym był dla tej panny lekarzem, natomiast
pani Zofia jeszcze ze szkolnych czasów Potulicką wdzięcznie
wspominała.
-
Chrzestnym natomiast będzie…
-
Andrzej, chłopak, którego dobrze znamy z tańcującego wieczorka i
wcześniejszych z młodzieżą kawiarenkowych swawoli – przerwała
pani Zofia, dodając, że za młodzieńca ręczy, bo w głowie ma
porządnie poukładane, więc się nada.
-
W tym miejscu – podążał ze swoim wywodem kawiarennik –
szczerze przyznać muszę, że pani Zofia jako jedyna do tej pory
poinformowana została o moich planach i jest mi w nich nieocenioną
inspirantką.
Państwo
Krachowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, tymczasem wyraz twarzy
doktora Koteńki przypominał nieziemskie zdziwienie faktem, że oto
przed nim samym jego połowica zdołała zachować tajemnicę
podejrzanych z Adamem konszachtów.
-
Oczywiście wszyscy państwo, wszyscy nasi wspólni przyjaciele
jesteście na tę uroczystość zaproszeni, lecz na tym cała sprawa
się nie kończy… gdyż… moim zamiarem… naszym wspólnym…
Głos
Kawiarennika
nagle zawisł nad przepaścią i z gruchotem upadł, rozbijając się
o nadęte urwistego brzegu skały i pewnie milczenie po samobójczym
skoku tegoż głosu trwałoby noc całą, gdyby nie koło ratunkowe
ciśnięte straceńcowi przez panią doktorową.
-
Oj, Adamie, Adamie. Prędzej ty kawiarenkę zabezpieczysz w smakowite
faworki i najprawdziwszą jednorodną whisky spod Edynburga, zanim
poprawnie przedstawisz w słowach swoje chytre plany – powiedziała
pani Zofia – a powinniście kochani wiedzieć, że dowiedziałam
się o nich od pana Adama w czasie jego niespotykanej słownej
rozwiązłości, do której właśnie przyczyniła się ta szkocka
prymucha. Tak było, panie Adamie? Na honor, nie inaczej. A oczy jak
mu błyszczały radośnie? A nosem jak namiętnie pociągał? A rzekł
mi tak:
„Pani
Zosieńko kochana, wszak tak być nie może, aby naszą Marię tak
samą sobie z dzieckiem pozostawić, żeby się z panieństwem swoim
obnosiła i kusiła ludzkie oczy do gadania niestworzonych opowieści.
Ja wiem, pani Zosieńko, że w dzisiejszych czasach panna z dzieckiem
nijaką nowością nie jest, lecz rozważmy Różę, kiedy ona
dorośnie… o, tak, Różę trzeba mieć na uwadze… to takie
niewinne śliczności ta mała, więc ja już zdecydowałem, wręcz
pogroziłem Marii palcem… pod wspólnym dachem panieństwa ukrywać
nie chcę… i wyszło na to, że zaproponowałem jej małżeństwo”.
Tak
właśnie powiedział i jeszcze przesadnie wypełnioną szklanicę
sobie polał. No, no, myślę sobie. Pewnie teraz to ty przepijasz do
smutku wielkiego, do tej czarnej polewki jaką cię Maria uraczyła.
W jakim ja głębokim błędzie tkwiłam. Ośmieliwszy zapytać się,
czy oświadczyny przyjęte zostały, ten do rąk moich dopadł i
całować zaczął, nie zaprzeczył, nie zaprzeczył, a pije,
powiedział, z tego powodu, że różnicę wieku między nimi wziął
sobie za przeszkodę nie do pokonania, lecz oboje, jak widać, tę
stacjonatę na dwa metry wysoką przeskoczyli w niezłym tempie i z
jakim zapasem.
Stanęło
więc na tym, że oboje, z odmiennych powodów uwierzyć nie mogli,
że doczekają się sakramentalnego „tak” przed ołtarzem.
I
wtedy, gdyśmy tak rozkosznie gnuśnieli nad stołem (nie powiem,
towarzyszyłam Adamowi przy degustacji), pojawiła się z nienagła
Maria, groźnie się z nas wyśmiewając.
-
No to biorę sobie za męża pijaka – wyrzekła i pociesznym a
litującym się nad postacią wybranka spojrzeniem go objęła.
-
Tak
było, panie Adamie? Na honor. Nie zaprzeczy. No, mówże ty teraz.
Adam
odetchnął tak mocno i przeciągle, że owym tchnieniem powietrza
zaciągniętego z płuc swoich nie byle jaki pożar by ugasił.
-
Tak, proszę państwa. W jednym dniu ślub i chrzciny będą i w
takiej właśnie kolejności.
Radca
Krach nerwowo przytupujący nogami pod stołem, gdy opowieści pani
Zofii słuchał, teraz wstał gwałtownie i do kawiarennika
bezczelnie dopadł swoimi ramiony i szczerze go uściskał. Podobne,
choć w łagodniejszej formie uszanowanie uzyskał pan Adam od pani
Krachowej i doktora Koteńki.
-
Wiedziałem, wiedziałem – krzyczał pan radca – stawiam każdemu
po koniaczku.
Zanim
jednak butelczynę przedniego francuskiego bimberku opróżniono,
kawiarennik poprosił o świadkowanie pana Kracha (o zgodę pani
Zofii pytać już nie musiał, gdyż ta sprawa owego gnuśnego
wieczoru uzgodniona była).
A
doktor Koteńko, jak zwykle skromniutki i wyciszony, lecz przecież
radosny jak pozostali, pomyślał sobie:
-
A cóż to za kobieta z tej mojej żony? Jakże ona knuć potrafi!
Jakie jeszcze dla mnie szykuje tajemnice? Ożeniłeś się
poniewczasie i teraz masz za swoje, cierp i dawaj się za nos wodzić.
Ale przy tym… przy tym… jaka ona jest kochana…
"Będzie
także mechanizm oparty o sputniki. Po to, żeby kontrolować
sytuację na polach, żeby można było wiedzieć, co na polach się
dzieje, czy nie dzieje się coś złego." - w: "Mowy
zebrane", J. Kaczyński.
Sputnik podejrzał dwóch rolników sprawdzających jak się udał latoś siew rzepaku.
436.
Bywa
tak, że człowiek już nawet nie czeka na kolejny dzień lub inaczej
- przebudzenie powoduje uczucie smutku i niechęci, że znów, że
jeszcze trzeba się zmierzyć z problemem, którego być nie powinno,
i potem cały dzień, chociaż piękny i słoneczny jest
oszukaństwem, bo wtedy czepiamy się byle zajęcia, aby przetrwać
do wieczora, do nocy.
Te
moje sprawy
/ sprawa,
dają się we znaki. Nie mogę o tym pisać "dla dobra...",
bo czuję, że jestem obserwowany;
faktycznie jestem obserwowany i wszystko może być wykorzystane
przeciwko mnie, tak jak podlegam pomówieniom, o które znów założę
sprawę.
Znów
wpadłem w sidła własnej nieroztropnej naiwności. Wygadałem się
przed kimś bliskim, wiedząc, że nie powinienem był tego robić.
Ciekawe jak częste są takie sytuacje, kiedy mówisz coś,
zwierzasz się, a ta osoba umyka z odpowiedzią, z dobrym słowem, z
pomocą i niepostrzeżenie zmienia temat, aby nie dowiedzieć się
czegoś więcej, jakby w ogóle nie chciała słuchać przykrych
rzeczy, nie dla siebie przecież, lecz dla mnie. No i szlag trafił
godzinną rozmowę telefoniczną, do której, jak się okazuje, nigdy
nie powinno dojść, a ja naiwny, rzadko, bo rzadko, ale jednak
próbuję podejmować taką rozmowę. Na koniec pada odwieczne
"zaufaj Bogu", co działa na mnie jak czerwona płachta na
byka, bo ja sam dobrze wiem, komu mam zaufać i jeśli ma to być
Bóg, to nie życzę sobie, aby mi ktoś o tym przypominał.
Nie
lubię tak zwanych "dobrych rad" od kogoś, kto doskonale
zna moje problemy. Nie dotyczy to oczywiście osób, które nie do
końca orientują się, w czym rzecz i z dobrej woli doradzają, co
zrobić w danej sytuacji. O, taką pomoc rozumiem, biorę do serca i
przyjmuję, bo pozwala mi ona spojrzeć na dany problem od innej
strony. Jeżeli jednak ktoś, kto zna całą sprawę, komu jak na
spowiedzi, wyłuszcza się ją słowo po słowie, a potem ta
słuchająca cię osoba zbywa
cię milczeniem, aby broń Boże, nie pomóc
ci zanadto,
takich doradców mi nie potrzeba.
Przypomniała
mi się pewna sprawa z przeszłości - sądowa, długotrwała, ale na
szczęście i sprawiedliwie zakończona pełnym sukcesem. Kiedy
jednak miałem obawy, zdecydowałem się na telefon do mojego kolegi
z podstawówki i liceum, dzisiaj wziętego sędziego. Chciałem
podpowiedzi, w jaki sposób rozegrać ten problem z mojej strony.
Chodziło więc o pomoc, że się tak wyrażę, techniczną, bo
sędzia mimo wszystko, wie w kwestiach prawnych więcej ode mnie.
Tedy wykonuję telefon, wyłuszczam sprawę jak na spowiedzi,
pytam o te "techniczne" wskazówki, co robić, a ten mój
przyjaciel nagle odzywa się...
-
No tak, ale przedstawiłeś mi tylko swoją wersję, a aby w czymś
ci pomóc, potrzebuję zapoznać się z tą druga wersją...
Oczywiście
zrozumiałbym, gdyby ów mój przyjaciel zasiadał jako sędzia w tej
konkretnej sprawie, natomiast ja nie o tym, mnie nie o to chodziło.
Kolega z ław szkolnych po prostu mi nie uwierzył, potrzebował
kogoś, kto zweryfikuje moje słowa.
Przerwałem
połączenie, dziękując za poświęcony mi czas.
A
ta kolejna sprawa, która mnie czeka, jest z gatunku tych
zasadniczych, powiedziałbym nawet - honorowych, którą
muszę przeprowadzić
do końca, wierzę, że z sukcesem, pomimo tego, że pociągnie ona
ze sobą kolejne koszta.
437.
Przeczytałem
opowiadanie Andrzejewskiego "Koniec". Smutne,
przygnębiające, choć językowo wartościowe. Jakże przypomina mi
ono moją obecną sytuację.
W 2006 roku szkoła, którą podówczas kierowałem nawiązała kontakt w organizacją spod Reims we Francji. Udało na się napisać projekt wymiany młodzieży [Program Youth] pomiędzy francuską grupą a młodzieżą z naszej rolniczej szkoły [obraliśmy nazwę "Młodzi Europejczycy"]. Projekt miał podłoże kulturalne, a realizowany był u nas. W ramach projektu wymienialiśmy się doświadczeniami, prowadząc różnego rodzaju zajęcia, m.in. zajęcia kulturalne, sztuka - warsztaty malarsko-rzeźbiarskie, kuchnia obu narodów, zajęcia sportowe. Oprócz tego odbyliśmy wycieczki do Żelazowej Woli, Warszawy, Łodzi i zamku w Oporowie, a czas wolny spędzaliśmy w Mieczysławowie i Kutnie. Oto kilkanaście obrazków z tej wymiany.
1. Warszawa, Starówka - zdjęcie przedstawiające część grupy francuskiej.
2. Jesteśmy w Łazienkach. Po prawej koordynatorka grupy francuskiej.
3. A to zdjęcie z naszej szkolnej sali technikum żywienia i gospodarstwa domowego. Zdaje się, że zdjęcie to zrobiono już po kolacji. Dziewczyny tym razem nasze i chłopak pochodzący z Martyniki.
4. Dzień kulinarny - francuski był szczególny. Francuzi rzeczywiście postarali się. Przywieźli sporo kiełbas i serów pochodzących z różnych regionów kraju.
5. Bez wątpienia wołowe, cieniutko pokrojone viande de grison było przysmakiem dla nas.
6. Na talerzykach rozłożone były poszczególne dania. Tuż obok wycinek mapy z miejsca, z którego pochodziła dana kiełbaska, ser, sałatka, czy inna potrawa.
Tutaj akurat wskazówka dotyczy Sabaudii.
7. Szczególnie lubiane przeze mnie sery: Camembert de Normandie z Normandii i pleśniowy o specyficznym zapachu Fourme d’Ambert – wytwarzany w rejonie Owernia-Rodan-Alby w departamencie Puy-de-Dôme
8. Jeszcze jedna grupa serów. Na szczególną uwagę zasługuje ten pośrodku ser - Chaource z Szampanii, czyli z miejsca, skąd pochodziła grupa młodzieży z Francji
9. Nasza dzieczyna przygotowuje krem według przepisu francuskiego.
10. Trochę się spóźniłem z tym zdjęcie. Jest już po posiłku w sali konsumpcyjnej.
12. Jeszcze raz Łazienki. W oczekiwaniu na wycieczkę "gondolą".
Kadr z filmu "Rzym, godzina 11" jednego z twórców włoskiego neorealizmu Giuseppe de Santisa.
434.
Dobre
jest to, że na stronach, na których można obejrzeć różne filmy,
te moje nie wymagają opłat, bo administratorzy tych portali
nastawieni są na zysk z filmowych nowości. Ja nie przepadam za
nowymi filmami; podążam za starociami, których się nie ceni, a bo
to czarno-białe obrazy, dawno przebrzmiałe, obrosłe mchem i
pajęczyną, a ja w tych starych znajduję ukontentowanie i jakąś
nieprzemijającą wartość. Owszem, jakość tych obrazów jeśli
nie są poddane cyfrowej rewitalizacji pozostawia niejednokrotnie
wiele do życzenia, ale zauważyłem jedną techniczną pozytywną
cechę. Dźwięk tych "staroci" jest lepszy niż w filmach
współczesnych, i to czasami niezłych i popularnych. Czy wynika to
z niestaranności współczesnych dźwiękowców, czy może aktorzy
grający w filmach z laty pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy
siedemdziesiątych wypowiadali swoje kwestie staranniej, bardziej
dbając o słowa? Coś w tym jest. Może ktoś zwróci na to uwagę.
W
ogóle wydaje mi się, że ogromną zaletą dawniejszych produkcji
filmowych była narracja, sposób w jaki reżyser prowadził aktorów,
kamera starająca uchwycić detal, który z pozoru mało znaczący,
zyskiwał; kamera nie spieszyła się ponad miarę, pozwalając
widzowi rozpoznać twarze aktorów, dostrzec ich mimikę, będącą
odzwierciedlenie stanów psychicznych i nastroju. Owszem, w starych
filmach aktorzy częściej posługiwali się teatralnymi środkami
wyrazu, co można zaobserwować w kinie przedwojennym, ale już po
wojnie
sztuka filmowa zaczęła ewaluować i powoli zanikała ta teatralność
gry aktorskiej na rzecz kinowej otwartości i realizmu, co łatwo
zauważyć, kiedy ogląda się filmy włoskiego "Neorealizmu",
francuskiej "Nowej Fali" czy "Polskiej Szkoły
Filmowej."
To
będzie długi tekst co jest spowodowane długimi cytatami, które
postanowiłem zamieścić w niniejszym poście. Co jest jego tematem?
Najpierw Piosenka
Kazika "Jeszcze Polska" i jej słowa napisane przed 21
laty, a wciąż po części aktualne, choć wiele się zmieniło...
ale czy dla wszystkich. Tekst Kazika Staszewskiego nie stroni od
wulgarności w pewnych momentach, ale niech to będzie wybaczone,
jemu i mnie, który je przytacza, bo opowiadają prawdę o pierwszych
latach transformacji ustrojowej, która nie dla wszystkich była
pomyślna,
wielu odebrała życie, zatrudnienie i cel w życiu.
O
tym samym opowiada Igor Nazaruk w niedawno umieszczonym w Onecie
tekście, który pozostawię bez komentarza, bo komentuje się sam.
Ja
z kolei dzielę się taką oto refleksją, że masa ludzi, którym
zaproponowano onegdaj kuroniówkę, odbierając im miejsce pracy,
nigdy już nie uwierzy w kraj miodem i mlekiem płynący. Ani ci
ludzie, ani ich potomkowie nie uwierzą w bajki o społeczeństwie
obywatelskim, i prędzej oddadzą swój głos na pis, aniżeli na
jakąkolwiek inną formację dzisiaj będącą w opozycji. Ci ludzie
zostali już kiedyś oszukani, wysadzeni z siodła; zostali
przymusowo skazani na egzystencję na skraju biologicznego
przetrwania. Doprowadzono ich do takiego stanu, że dla bardzo wielu
z nich jedynym ratunkiem był alkohol i wszechogarniająca ich
niemoc.
Mam
na myśli ludzi z PGR-ów, którym ekipa Balcerowicza zakazała
istnienia,
dokonując ich zamiany na prywatne folwarki tym, którym po drodze
było z ówczesną władzą. Można do tego dołożyć robotników
nieźle lub świetnie prosperujących w PRL-u zakładów, które z
ideologicznych przyczyn zlikwidowano, aby za cenę dostępu do
światowych rynków, oddać je w obce ręce.
Wychowany
na ideach pozytywizmu, spadkobierca Żeromskiego, zawsze wypowiadałem
się krytycznie o tej Balcerowiczowskiej rewolucji, która nie mogła
mieć alternatywy. Wiele się mówi o tym, że polityka liberalna
oferuje wędkę zamiast ryby. W moim przekonaniu Balcerowicz i jego
najemnicy nie tylko, że nie dali ludziom, o których piszę, wędki,
ale wręcz pognali ich batem, świadomie oddzielając ich od reszty
społeczeństwa, tak jak pis swego czasu oddzieli kotarą
strajkujących niepełnosprawnych od reszty ludzi w budynku sejmowym.
Trudno
mi się zgodzić z bałamutnym twierdzeniem neoliberałów, że ci,
którzy nie mogli w tamtych czasach znaleźć pracy, sami są sobie
winni, bo przecież wielu innym to się udało. To co udało się
Balcerowiczowi i jego następcom, to dokonanie podziału na biednych
i bogatych, na rejony cieszące się wzrostem gospodarczym i takimi,
gdzie diabeł mówi dobranoc.
Chciałbym
na moment nawiązać do tych PGR-ów. Powstawały we wczesnych latach
pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to rolników przymuszano
do kolektywizacji. Później również nasze państwo wspierało
PGR-y, często kosztem rolników indywidualnych, chociaż za Gierka
ta tendencja poczynała ustępować. Jednakowoż można powiedzieć,
że pracownicy PGR-ów
byli niejako już raz sponiewierani przez państwo już u zarania,
kiedy formowano Państwowe Gospodarstwa Rolne. No i kiedy następuje
rewolucja solidarnościowa, likwiduje się te PGR-y, nie dając
pracującym w nich ludziom nic w zamian. Nie do przyjęcia jest
głoszona przez liberałów teza, że państwowe rolnictwo nie było
opłacalne. W czasach reformy Balcerowicza w Polsce nie opłacało
się nic - nawet produkcja piwa i wódki stała się nieopłacalna i
musiano sprzedać te zakłady obcemu kapitałowi. Gotów jestem
założyć się, że gdyby w czasie rządów Balcerowicza Polska
miała jakąś enklawę na Saharze, to nieopłacalna byłaby tam
sprzedaż piasku.
Zwróćmy
uwagę, że wszędzie tam, gdzie kolejne rządy dzierżące władzę
nad krajem po roku 1989 zaniedbywały rozwój obszarów wiejskich, w
tym popegeerowskich,
tam żyją ludzie biedniejsi, którzy zarówno liberałomjak
i lękliwej przez lata lewicy nie uwierzą.
I
przyszedł w końcu pis ze swoimi oderwanymi niejednokrotnie od życia
obietnicami, przyszedł z kredytowanymi pieniędzmi, z hasłami o
własnej nieomylności, z Bogiem i kościołem odmienianymi we
wszystkich przypadkach. Czy można się dziwić temu, że na pis
głosują ludzie, którym pierwszy raz w ich życiu coś im dano? Że
dano z kredytu, który spłacany będzie przez wszystkich, że może
aby im dać, trzeba było komuś zabrać? No cóż, myślą sobie, a
może jest to taka sprawiedliwość dziejowa, tak jak po wojnie
sprawiedliwe było oddanie ziemi chłopom?
Ja
oczywiście jestem antypisowcem i nie podzielam narracji kaczyńskiego
i jemu podobnych, gdyż dopatruję się w ich polityce kolejnego i to
na wielką skalę, przekrętu. Gołym okiem widać, że pis robi pod
siebie, a to, co robi, świetnie oddałyby słowa mojego ojca, że
"to pic na wodę, fotomontaż".
Ale
z drugiej strony... rozumiem tych ludzi, którzy chociaż wykazują
się naiwnością, to jednak reagują lojalnie wobec rządu, który
coś im daje.
To,
że wychowaliśmy sobie takie pokłady niezadowolenia i naiwności,
to wina nas wszystkich, każdego przedpisowskiego rządu, który nie
zauważał narastającego niezadowolenia wśród ludzi i nie
przeciwdziałał powiększającym się w zastraszającym tempie
różnicom majątkowym Polaków. Godził się w ten sposób na odwet
słabych
Popatrz...
Popatrz
dookoła, ile brudu na ulicy
Jacy
ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni
A
nocami pod domami stoją brudne prostytutki
Boję
chodzić się po nocy, tyle teraz jest przemocy
Te
kobiety, co pracują dni i noce po fabrykach
Ci
mężczyźni, którzy topią swoją rozpacz w tanich winach
Nie
widzący ładnych rzeczy, dla nich nie ma ładnych rzeczy
Popatrz,
popatrz dookoła i nie staraj się zaprzeczyć
Te
parkingi hotelowe z żebrzącymi dzieciakami
Szczęściem
ich jest umyć auto z niemieckimi numerami
Taksówkarze
w samochodach grają w karty za pieniądze
Wyczekują
całe życie na swojego dobroczyńcę
Te
widoki nienormalne dla nas przecież są normalne
Już
jesteśmy nienormalni, heheheheheh
Coście
skurwysyny uczynili z ta krainą?
Pomieszanie
katolika z manią postkomunistyczną
Ci
modlący się co rano i chodzący do kościoła
Chętnie
by zabili ciebie tylko za kształt twego nosa
Już
ruszyły wody z góry do jeziora zatrutego
Do
jeziora nienawiści, domu smoka pradawnego
W
każdym jednym towarzystwie tylko mowa o pieniądzach
Przedsiębiorcy
się bogacą, ale coraz brudniej w kiblach
Na
ulicy pod pałacem smród handlarzy się unosi
Piją,
plują i rzygają i sprzedają w międzyczasie
Na
plandekach i gazetach leży ścierwo zabrudzone
A
na stołach czekolada razem z piwem przywieziona
Te
kobiety, co pracują aż po dwunastą godzinę
Aby
kupić trochę chleba i wyżywić swa rodzinę
To
początek końca, heheheheheh
I
coście skurwysyny uczynili z ta krainą?
Gdzie
te tłumy brudnoszare idą latem, wiosną, zimą
I
mijają samochody z wytłuczonymi szybami
I
nie patrzą na żebrzących z wyciągniętymi rękami
Te
kobiety co wracają po katordze swej do domu
Włosy
kurzem posklejane, czeka na nie pani w domu
Hej,
to jedzie twój autobus i czerwony jego kolor!
A
ty mówisz - był czerwony, teraz tylko smród i odór
Czemu
w lecie tutaj w tłumie wszyscy strasznie śmierdzą potem
I
nie myśleć chcą samemu, mają już gotowe zwroty
Na
ulicy i w mieszkaniach koktajl księdza z przewodnikiem
Kto
nie cierpiał za komuny, teraz jest po prostu nikim
O
czym chciał powiedzieć pisarz? - pyta pani od polskiego
Chciał
pokazać nierówności kapitalizmu wczesnego
To
bogaci i biedni, bogaci i biedni, bogaci i biedni
Coście
skurwysyny uczynili z tą krainą?
Czas
idzie, od wieków płynie i nie zatrzymasz go siłą
Głupia
duma narodowa i kompleksy od stuleci
Brudne
twarze z wąsikami, ci agresywni frustraci
Te
kobiety umęczone, kiedy noc na niebie świeci
Stoją
jeszcze na swych nogach, piorą rzeczy swoich dzieci
Starszy
człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami
Całe
życie tyrał w hucie, a do huty dokładali
Cała
jego ciężka praca, wszystko było chuja warte
Gdyby
leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę
W
starej części tego miasta proszą chorzy o jałmużnę
Gdy
już mają ile trzeba, to kupują heroinę
A
nocami pod domami okradane samochody
Boję
chodzić się po nocy, tyle teraz jest przemocy
To
przepowiedziane, przepowiedziane, przepowiedziane
Popatrz
dookoła, ile brudu na ulicy
Jacy
ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni
W
samochodach przy chodnikach z lustrzanymi okularami
Siedzą
groźni i ponurzy z gazowymi naganami
Tu
złodzieje okradają wszystkich, którzy się ruszają
I
nie myślą o policji, bo ci teraz spowiedź mają
Czasy
rodzą się na nowo o pięćdziesiąt lat za późno
Eksperyment
wykonany, lecz niestety nie udany
A
więc powrót do przeszłości, chwytać to, co już uciekło
I
wymyślić sobie niebo, i wymyślić innym piekło
Popatrz
na ulice jaka rzeka naprzód płynie
W
samochodzie przy chodniku zapłacono już dziewczynie
Dzień
już ma się ku końcowi, noc zakryje wszystkie brudy
Widać
będzie mniej wszystkiego, tylko bicie leżącego
Już
umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma
Już
umiera ta kraina
Już
umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma
Już
umiera ta kraina
Umiera
ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma
Już
umiera ta kraina, heheheheheh
Już
umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma
Już
umiera ta kraina
Cześć,
cześć, cześć, cześć...
"-
Jak był PGR, mieszkało nas tutaj 123 osoby, zostało 20 - mówi
księgowy z PGR-u we wsi Łęgwarowo.
Jeżdżąc
wzdłuż rosyjskiej granicy, poznałem też dawnych pracowników
doszczętnie dziś zrujnowanych PGR-ów. Zakładane w latach 50. -
pod przymusem i w imię kolektywizacji - państwowe gospodarstwa
rolne lokowano w poniemieckich majątkach, pałacykach, dworach i
folwarkach. Do dziś w pamięci ludzi z PGR-ów te czasy jawią się
idyllicznie. PGR w ich wspomnieniach był krainą mlekiem i miodem
płynąca. Twierdzą, że ich życie skończyło się z początkiem
lat 90., kiedy z podobnym, jak na początku państwowym przymusem
zamknięto ostatni z 1654 polskich PGR-ów. Tym razem w imię
liberalnej gospodarki wolnorynkowej. Ludzie stracili nie tylko pracę,
ale też cel. Z dnia na dzień przestali być potrzebni, zniknęli,
jakby ktoś ich wygumkował z mapy.
Nie
mogą się też pogodzić, że jedyne, co ludzie zapamiętają z
ponad 40-letniej historii PGR-ów, to krzywdzący ich film
dokumentalny “Arizona” z 1997 r. Tytuł filmu
nawiązywał do marki taniego wina, a jego bohaterowie to zapici,
zgorzkniali, roszczeniowi i oderwani od nowej rzeczywistości
"pasożyci na kuroniówkach".
-
My
też w naszym PGR-że robiliśmy interesy jak złoto. 371,08
hektarów, to było moje królestwo. Produkowaliśmy 3,8 litra mleka
od jednej krowy dziennie, gdzie średnia krajowa była 2,9 litra. Jak
nas likwidowali, to powiedzieli, że jesteśmy nierentowni i że
żyliśmy tylko dzięki dopłatom państwowym. Kłamstwo!
Zarabialiśmy krocie. A potem, to już tylko wynieś, przynieś,
pozamiataj, jak masz czas to se polataj - śmiejemy się z księgowym
i jego najlepszym przyjacielem z dzieciństwa i kierowcą w PGR-ze.
-
Wolę Mamrota - odpowiada, kiedy pytam go o Arizonę. - Jak było,
tak było, bywała głupota i złodziejstwo było. Było pijaństwo i
jest nadal, ale jak był PGR to i robota była, i człowiek mógł
sobie nawet na wczasy z rodziną wyjechać. Niech się ludzie nie
dziwią, że tu się pije. Jak tu inaczej przeżyć? Człowiek choć
na chwilę
przestaje myśleć, co będzie dalej i wspomina, jak było kiedyś -
tłumaczy kierowca.
Spotkałem
zaledwie kilku młodych. Ci, którzy zostali odliczają dni do
ukończenia szkoły, żeby w końcu móc wyjechać do Olsztyna,
Elbląga, albo chociaż do Braniewa. We wsi Mołtajny, tuż przy
samej granicy, od 15-latka usłyszałem: - Tutaj, zaraz jak się
kończą Mołtajny, jest taki spad w dół, wielka czarna dziura. I
to jest właśnie koniec świata, bo dalej już nic nie ma. Lepiej
tutaj nie wracać, chyba, że po to, żeby umrzeć.
We
wsi Ostre Bardo, do której prowadzi jeszcze do niedawna niewidoczna
na mapach Google droga 512 wzdłuż granicy - młodych już nie ma
wcale. Wszyscy wyjechali. Wnuki do dziadków przyjeżdżają tylko na
święta i wakacje. Sołtys wsi Roman Drzewiecki boi się, że za 10
– 20 lat Ostre Bardo zniknie i nikt o tej wsi nie będzie pamiętać,
- Bez młodych nie ma życia - tłumaczy.
-
Jaki koniec! Jak biskup był ostatnio u nas w kościele, to
powiedział, że tu jest początek Polski - mówi wyraźnie
poirytowany 50-latek, którego spotykam przed jedynym sklepem w
Głębocku.
-
Przed pandemią ruskie fajki kosztowały u nas 10 zł. Zdarzały się
i po 8, bo cena zależy od tego, przez ile rąk przechodzą. Te
ukraińskie są po 13 zł, cienkie po 12 zł. Ale ja ich palić nie
mogę. Słabe są, człowiek zanim się zaciągnie to już papierosa
nie ma - tłumaczy mi na oko trzydziestolatek, w stylowym kapeluszu,
który nadaje mu sznytu, jak z westernu."
[fragment
tekstu Igora Nazaruka, Onet,
20.06.2021]