ROZDZIAŁ
12. TELEFONICZNA ROZMOWA.
(podczas
której pani Janeczka Szydełko opowiada telefonicznie złożonemu
grypą mężowi o ślubie i weselu, czego doświadczyli Kawiarennik
Adam oraz Marysia. Będzie też o tajnym spotkaniu Starego Pisarza z
Aleną)
-
Wojteczku, nie mogłam wcześniej. Jak już ci mówiłam, jesteśmy u
Adama całą grupą i pomagamy mu uprzątnąć to, co po nas zostało.
Ty mi lepiej powiedz, kiedy wracasz i jak twoje zdrowie, bo my tu
wszyscy niepokoimy się bardzo
- przemawiała do mikrofonu komórki pani Szydełkowa.
-
Pani Janeczko, ja kawy zrobię… przyniosę… już koniec bliski, a
pani wydaje się być blada - usłyszała za sobą głos doktora
Koteńki, który, prawdę powiedziawszy, nie wyglądał świetnie po
tych pląsach, jakich sobie nie odmawiał.
-
Bardzo proszę o kawę. Z panem zawsze się napiję… Nie do ciebie,
kochanie. Doktor Koteńko oferował mi
właśnie
kawę. Tak, tak, cały czas się mną opiekował i też o zdrowie
twoje pyta. Lepiej, tak? Chwała Bogu. Zatem niebawem wracasz. Doktor
Koteńko wprawdzie mówił mi, żebym cię za uszy stamtąd nie
ciągnęła, bo pogrypowe powikłania dla serca niebezpieczne, a przy
twoim stresie trzeba należy uważać.
Radca
Krach z kawiarennikiem czujne między sobą spojrzenia wymienili,
zerkając co i rusz na panią Szydełkową,
która kolejne już telefoniczne podejście do rozmowy z mężem
czyniła, jak zawsze i tym razem skutecznie. Przykro panu Adamowi
było, że mecenas Szydełko tak nagle, w świecie będąc,
nieszczęśliwie zachorował i swoją obecnością uroczystości
minionej nie zaszczycił. Ale cóż robić? Choroba tym razem trafiła
się jemu. Ważne, że już do siebie dochodzi i ktoś tam o dobrym i
mądrym sercu pomyślał, aby mecenasowi kluczyków od auta nie
oddawać, natomiast lekarza mu sprowadzić i pokój w hotelu o parę
nocy przedłużyć - niech dobrzeje.
-
Powiem ci Adamie - rzekł radca Krach - że nasz mecenas ostatnio
strasznie był zapracowany, zwłaszcza jak się zaangażował w te
stowarzyszenie prawnicze, którego celem jest bezpłatne świadczenie
usług na rzecz ludzi ubogich, przez los nieszczęśliwie
doświadczonych.
-
Nic co tym nie wiedziałem - odparł Kawiarennik.
-
A tak, bo nie mówił i to sprawa świeża. Od miesiąca
nasi mecenasi dopiero działają. W tym właśnie celu mecenas
Szydełko udał się w Rzeszowskie, aby jakiś spór zakończyć
prawny, o jakąś nieuzasadnioną eksmisję chodziło, czy jak,
szczegółów nie powtórzę, bo nie znam.
-
Tym bardziej mi przykro, że w szlachetnej intencji się udał i
przypłaceniem cennego zdrowia tak to się skończyło.
-
Szczęśliwie zdrowieje, a teraz pani mecenasowa, jak na damę
przystało, przestronną informację o pańskim ślubie i weselu
telefonicznie udziela, i o chrzcinach naszej Róży.
Poweselał
Adam na samo wspomnienie o miłej celebracji dzielonej między
kościołem, urzędem a kawiarenką pełną stałych i mniej
spodziewanych gości. Powoli z radcą Krachem uszedł w kuluary, aby
pani mecenasowej dać sposobność kontynuowania napoczętego wątku
rozmowy.
Tak
też i ona czyniła.
-
Nie pytasz się, jak ubrana była młoda? No tak, na biało. Też
nowość. Że też wy, mężczyźni tak mało o kobiecych strojach
wiecie. Pewnie, że białą suknię miała z tiulowym trenem i
koronkowym gorsecikiem z fiszbinami. Suknia nie nazbyt długa, nie
wlokła się pod ołtarzem, lecz delikatnie po posadzce sunęła,
jak, nie przymierzając, łabędzica na niewzruszonej falą wodzie.
Pan młody, a jakże, we fraku. Pierwszy raz pana Adama widziałam w
stroju tak bardzo do noszonej codziennie
przez
niego garderoby niepodobnym. Czarny kolor fraka, taka niepełna, bo
granatowa czerń, bez połysku, surowa, znacznie podwyższała jego
postać, zabierając zbędne, poprzecznie rozłożone kilogramy. Czy
ty mnie słuchasz? Coś mi trzeszczy. Na pewno tobie, mój jest zbyt
drogi, aby pozwalał sobie na zakłócenia. Piękni byli oboje. Pan
Adam może zbyt poważny, co to później wyszło na jaw, że to
przez zbyt ciasne buty. Ale doszedł. I do ołtarza, a wcześniej do
urzędu. A radca Krach z panią Koteńkową, jak by nie było,
drużbowie, choć mniej przepysznie ubrani, sprężyście wokół
pary się krzątali, roznosząc po kościele nie tylko uśmiech
serdeczny, lecz również starali się swym zachowaniem dodać otuchy
nowożeńcom, bo przecież Marysia młodziutka jak wiosenna sarenka,
a pan Adam, choć dojrzały, to całkiem z własnym ślubem nieobyty.
Cóż, pięknie im zagrano i zaśpiewano. Ksiądz
proboszcz ślub im dawał, też pięknie o nich opowiadał, a już na
chrzcie, co bezpośrednio po ślubie nastąpił, wzruszyła się ta
nasza poczciwina i z młodymi się rozgadała, aż cisza zapadła
taka, jakby cały ten strojny a milczący tłum postanowił się
dowiedzieć, słuch swój natężając, o czym tak zaciekle przed
ołtarzem prawią. Później się okazało, że proboszcz… słuchasz
ty mnie… proboszcz pożałował, że do kawiarni wstępować
dotychczas nie raczył, choć siostry zakonne go zachęcały. Mówił
potem, już na weselisku, że nie chciał krępować gości swą
sutanną, a też i że atmosfera w kawiarence nazbyt mu się zadawała
być swawolną do korzystania z niej przez duchowną osobę. Ale
myślę, Wojteczku, że nasz proboszczunio to się trochę
przekomarzał swym gadaniem, bo, ci mówię, nie tylko koniaczku
uronił szklaneczkę, ale też mocniejszej domowej śliwowicy pana
inżyniera Beka zasmakował, a w rozmowie świętej postaci nie
przypominał i całkiem zwyczajny się z niego okazał człowiek. A
jakże, i ryż był, i monety i pocałunek, ba nie jeden. Aż w końcu
pan Adam pochwycił w swoje mocne ramiona Marię i przeniósł ją do
bryczki - dwukółki, bo rzec ci muszę, że nowi, młodzi obywatele
Ciżemek, o których ci opowiadałam, sprawili parze niespodziankę w
postaci niewielkiej, acz pięknie utrzymanej karocy, którą
nowożeńcy, zanim pod kawiarnią się stawili, dwa razy ryneczek
objechali, wzbudzając nieziemskie obywateli miasteczka
zainteresowanie.
Zatem,
kiedy dobrnęli do sali, tam przygotowano im stojącą owację, i
młodzi i starzy sto lat im śpiewali, szampańskim winem gardła
przepłukując, a małą Różę każdy chciał choć wzrokiem swym
dotknąć, choć uśmiechem powitać serdecznym. A ona, tłumem gości
nie była porażona i z ciekawością na każde spojrzenie
odpowiadała, tak jakby chciała się dowiedzieć, czemu to na niej
skupiają się ludzkie oczy, nie zaś na tej parze, która przed
chwilą ślubowała sobie miłość dozgonną.
Potem
zaczęły się tańce, na przemian z konsumpcją, o którą zadbała
kucharka pod czujnym inżyniera Beka okiem. Żałuj, Wojteczku,
ciebie jedynie
zabrakło
nam
do zabawy.
Zamilkła,
bo właśnie przy tych słowach, przybył do pani mecenasowej z kawą
doktor Koteńko. Ta przepięknie się z mężem pożegnała,
obiecując, że przed zaśnięciem jeszcze po raz piąty lub szósty
do rekonwalescenta zadzwoni, więc niech się do łóżka
kładzie.
lecz jeszcze nie zasypia
i czeka. Atoli zanim pani mecenasowa wpadła w objęcia kawowej z
doktorem Koteńko rozmowy, myślała o tym, jakich to informacji o
ślubie i chrzcinach swojemu mężowi nie przedstawiła, i z tego
myślenia została wyrwana zacnym aromatem kawy, do którego pan
doktor dołożył swoją refleksję niebywałą:
-
Niechże pani spojrzy, pani Janeczko, jaki to los obrał dla tej pary
miłe zakończenie. Któż z nas mógłby się jeszcze przed rokiem
spodziewać takiego rozwiązania?
-
Nikt z nas nie mógł tego przewidzieć, to prawda - przytaknęła
pani Szydełko - najważniejsze, że są razem i wspólnie cieszyć
się będą i sobą, i swoim dzieckiem, które ukochali. Spodziewał
się pan, że Adam tak mocno małą Różę zaakceptuje i jako z krwi
własnej wydaną kochać będzie?
-
Dlaczego nie, pani Janeczko. Sam byłbym… gdyby tak można było
czasowi krwi upuścić, sam bym… - i w tym miejscu zamilkł, łykiem
kawy się zadowalając.
Pani
mecenasowa, aby ukrócić nostalgię pana doktora, zerknęła na
stolik, przy którym siedział Stary
Pisarz
z jego serdecznym gościem, ową kobietą z obcego kraju,
uśmiechniętą blondynką o miłym spojrzeniu zawartym w
niebieskich, skromnych acz urodnych oczach. Tak właśnie się stało,
że przyjazd pani Aleny zbiegł się z poprawinami i z cząstką tej
wczorajszej uroczystości została ona już zapoznana. Teraz
siedzieli, rozmawiając bezgłośnie, jakby nieśmiało, jakby
otwierali przed sobą jakieś tajemnice.
-
Dość z nostalgią - pomyślała pani mecenasowa - jeszcze dziś
jest święto.
Z
takim właśnie postanowieniem wstała, podeszła do siedzących obok
i nie bez trudu przeciągnęła ich do stolika, który z panam
doktorem Koteńko zajmowali.
Przenieśli
się więc tamci z własną kawą, zaś Stary
Pisarz
także ze swoim nieodłącznym kajetem. Usiedli zgodnie i wygodnie, a
wtedy pani Janeczka zapytała:
-
Jakże się pani u nas podoba, pani Aleno?
I
znów potoczyła się rozmowa. Stary Pisarz
coś tam w swoim kajecie skrobał wiecznym piórem, coś skrobał,
Alena opowiadała, Janeczka słuchała, a doktor Koteńko pozbywał
się myśli z jakich nikomu się dotąd nie zwierzał.
[14.07.2021, Toruń]