ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 lipca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (473 - 475) EMIGRANT. ZAWÓD. ŻYCIE, SENS, CIERPIENIE WG. SCHOPENHAUERA

 

473.

Bycie apatrydą mnie nie zadowala. Zresztą, dopóki Polska jest jeszcze krajem należącym do Unii Europejskiej, posiadam obywatelstwo unijne, którego zrzec się nie mogę, ani też nie może być mi one odebrane.

Trzeba się będzie przyzwyczaić do życia już w kompletnie totalnym państwie, w którym żadne zasady nie obowiązują.

474.

Największy polityczny zawód tego roku - Lewica, Nowa Lewica, Razem, jak zwał tak zwał. Szefostwa nie wymienię, nie chcąc kalać sobie języka. Zwróciłem uwagę na to, że wyznaczeni przez szefów lewicowych ugrupowań posłowie i posłanki z wielką ochotą udzielają się w studiach pisowskiej telewizji i unikają wypowiedzi na temat łamania prawa przez rządzących, a już całkowite milczenie.

Nigdy nie byłem zwolennikiem Platformy, ale zdecydowanie większym złem jest dla mnie pis, gdy tymczasem lewicowe ugrupowania upierają się przy tym, aby krytykować przede wszystkim Tuska, dzięki czemu pis porządzi jeszcze przez dwie kadencje, a obecność posłów i posłanek lewicy w kolejnym sejmie wydaje się być wątpliwy, chyba że lewica wejdzie w sojusz z pisem, co jest, moim zdaniem, bardzo prawdopodobne.

475.

Ale dajmy sobie spokój z polityką, z ludźmi bez skrupułów i niskiej inteligencji. W czytaniu lektur zawędrowałem do esejów Alberta Camusa, choć bieżącą notkę poświęcę obszernemu wstępowi Jerzego Kossaka napisanego do książki Camusa "Eseje". Jerzy Kossak, znawca egzystencjalizmu rozpisuje się w ten sposób o filozofii egzystencjalnej i Schopenhauerze.

"Do połowy X I X wieku wszystkie kierunki filozoficzne, nawet te, o których mówimy, że miały znamiona myśli egzystencjalistycznej, głosiły tezę, że ludzkość lub jednostka mają swój cel. Tym celem mógł być Bóg lub idea absolutna, rozwój naturalny, rozwój całej ludzkości; mógł to być cel jeszcze nie poznany, który trzeba odnajdywać. Wreszcie celem tym mógł być spokój wewnętrzny jednostki. Dopiero u Schopenhauera w dziele "Świat jako wola i wyobrażenie" występuje nowy motyw filozoficzny, który utwierdza ideę, że życie nie ma celu w ogóle, że jest bezrozumnym dążeniem bez celu. Istotną siłą ludzką według Schopenhauera jest wola, ale jest ona ślepo działającym popędem. A ponieważ jest to popęd, który działa irracjonalnie, bezrozumnie, nie ma żadnego celu, uzasadnienia, żadnego ukierunkowania, więc też nie można znaleźć żadnego ukojenia. A ponieważ nie może nigdy znaleźć ukojenia, więc człowiek ma stałe poczucie niezadowolenia, niepokoju, stałego niezaspokojenia. Życie zatem stanowi sumę drobnych trosk, gonitwę za podstawowymi potrzebami, samo natomiast szczęście jest nieosiągalne. Człowiek, który ugina się pod ciężarem życiowych potrzeb, stale żyje pod groźbą śmierci, zagrożony jest śmiercią, lęka się tej śmierci.

Filozofia, religia stwarzają pozory rozwiązań, iluzję celu losu ludzkiego, sensu istnienia i dają chwilową ulgę ludziom, którzy uwierzyli w te miraże. Filozofia więc i religia dają tylko złudzenie znalezienia pewnych wartości, których nie ma, które nie istnieją w ogóle. Człowiek, który pozbędzie się tych ułud, ma pewien rodzaj satysfakcji typu poznawczo-etycznego, ale tym bardziej czuje mękę życia i ma dokładną świadomość tej męki.

Co może przynieść mu ulgę w tym cierpieniu? Są dwie rzeczy, które według Schopenhauera dają tę ulgę. Przede wszystkim kontemplacja cierpień innych ludzi. Nie jakaś ocena cierpień innych, która by wiodła do pomocy cierpiącym. Po prostu współczucie, które daje chwilowe oderwanie się od własnego cierpienia. Kontemplacja złego losu innych pozwala nam łatwiej znosić swój własny los, twierdzi Schopenhauer.

Chwilową ulgę może przynieść kontemplacja dzieł sztuki. Kontemplowanie dzieł sztuki zatrzymuje bowiem działanie woli. To roztopienie się w pięknie daje jednak tylko chwilowe pocieszenie.

Trudno się nie zgodzić.

[31.07.2021]

28 lipca 2021

KSIĘGA TOBIASZA 5.

 

5.

Tymoteusz był tym, kogo nie mogło zabraknąć w Księdze - najlepszy mój przyjaciel, mieszkał w w tej samej co ja kamienicy; często mówiłem na niego brat i nie zdziwiłbym się, gdyby był nim w rzeczywistości. Rozumieliśmy się na wylot i wtedy gdy byliśmy dziećmi spędzając dany nam czas na niezliczonych zabawach, i wtedy, gdy połączyła nas jeszcze serdeczniej młodość, średnia szkoła, studia i praca. Podobno wcale nie tak rzadko zdarzają się takie męskie przyjaźnie, w których jeden od drugiego uzależnia się nie tyle na zasadzie podległości, a wzajemnego uzupełniania się, kiedy obaj mogą na siebie nawzajem liczyć i prosić wręcz o ocenę tego, co się zamierza robić. Tymoteusz strzegł mnie, ilekroć chciałem się przypodobać sobie patrząc w lustro, swoją roztropnością zaskakiwał mnie, lecz jednocześnie wysyłał w moim kierunku pochwały, kiedy tylko na nie zasługiwałem. Owszem, starałem się odwzajemnić jego opiekę nade mną, choć zawsze wydawało mi się, że to on w tych naszych stosunkach był osobą ważniejszą, tak jak i był niejako mecenasem wszelkich moich poczynań. Z tego też powodu w licznych rozmowach, jakie przeprowadzam w mojej Księdze, Tymoteusz występuje jako jedna z najczęściej pojawiających się postaci.

W tak zwanej rzeczywistości kiedy to tylko było możliwe, chciałem mieć Tymoteusza przy sobie. Wtedy również, owego niezapomnianego słonecznego lata, gdy udało nam się, trochę na drodze przypadku uzyskać miesięczny, dobrze mówię, aż miesięczny dostęp do letniskowego domku nad jeziorem. Zwyczajowo domki takie wynajmowało się na dwa tygodnie; nam udało się wynająć na miesiąc wskutek rezygnacji pewnej rodziny, której po kilkuletnich staraniach udało się wreszcie wyjechać do rodziny w Niemczech. Mówiąc, że nam się udało, mam na myśli przede wszystkim siebie i Tymoteusza, gdyż to my byliśmy inicjatorami tego wyjazdu nad jezioro do ośrodka wczasowego. Organizując go, przez ponad dwa tygodnie pracowaliśmy po dziesięć godzin dziennie w tartaku, aby nie być zdanymi li tylko na finansową pomoc rodziców. Mieliśmy już z Tymoteuszem po osiemnaście lat i nieodparte pragnienie zarabiania na siebie lub przynajmniej uzupełnianie kieszonkowego efektami pracy naszych rąk. Jakkolwiek pomysł na spędzenie połowy wakacji w domku letniskowym był nasz, to jednak postanowiliśmy zaprosić do niego dziewczyny. Z mojej strony była to Ela, ze strony Tymoteusza jego starsza o trzy lata siostra, której z kolei udało się wyprosić w urzędzie gminnym, gdzie pracowała, trzytygodniowy urlop. Tatiana, ta siostra Tymoteusza, kto wie, czy nie specjalnie została zainstalowana przez swoich rodziców w to nasze wakacyjne przedsięwzięcie. Tyczyńscy byli małżeństwem wielce zapobiegliwym i o konserwatywnych poglądach; stąd ich dbałość o syna, o to, aby nic złego mu się nie stało, gdy stanie się moim towarzyszem podczas wakacji, zwłaszcza że podejrzewali, iż ja wyjadę na wczasy w towarzystwie Eli. A zatem Tatiana stała się faktyczną opiekunką naszej trójki, chociaż czyniła to dyskretnie lub też wręcz pozwalała nam na więcej, aniżeli liczyli na to przezorni rodzice.

Domek letniskowy składał się z dwóch dwuosobowych sypialni oraz aneksu kuchennego, w którym przygotowywaliśmy i jedliśmy posiłki. W sumie było piętnaście takich budowli rozmieszczonych na dosyć obszernej kotlinie położonej w sercu lasu lecz blisko jeziora. Można powiedzieć, że wszystkie te domki zataczały okrąg wokół okrągłego placu, na którym znajdowała się ogólna jadalnia z kuchnią i zapleczem, łaźnia, zadaszona wypożyczania sprzętu wodnego i oddzielny budynek, w którym mieściła się dwupokojowa świetlica z telewizorem i niewielkim barem. Ośrodek, do którego należeliśmy współpracował z jeszcze dwoma innymi, tak że z kuchni, wypożyczani, świetlicy i baru korzystali również pozostali wczasowicze. My nie zachodziliśmy do ośrodka częściej niż raz w tygodniu, a i to najczęściej po to, aby wypożyczyć kajak i kupić tygodniki do poczytania podczas chłodnych i mokrych dniu, których na szczęście było niewiele. Spędzaliśmy czas na kąpieli w jeziorze, trochę biegaliśmy, zwłaszcza rano i przed snem, słuchaliśmy radia, graliśmy w szachy i brydża, wypływaliśmy na jezioro kajakami, czasami rowerami wodnymi, przygotowywaliśmy we czworo posiłki, a zadaniem moim i Tymoteusza były niemal codzienne wyprawy do najbliższej wsi, gdzie w spółdzielni geesowskiej kupowaliśmy na bieżąco produkty żywnościowe i piwo - jedyny alkohol, na który sobie pozwalaliśmy. Przede wszystkim jednak ten niemal miesięczny pobyt nad jeziorem zapoczątkował pisanie przeze mnie Księgi. Dotąd miałem w głowie jedynie szkic tego tekstu, który zamierzałem napisać i o którym nie mówiłem nikomu. Nie wiem, jak to się stało, ale właśnie wtedy, podczas pierwszego deszczowego choć bardzo ciepłego dnia, siadając do stołu zaraz po obiedzie, oznajmiłem, że zaczynam pisać swoją powieść, której nadałem tytuł "Księga Tobiasza".


[28.07.2021, Toruń] 

26 lipca 2021

NIC Z TEGO (1-4)

 

1.

Czytam właśnie "Smugę cienia" Conrada wydaną w serii "Biblioteka dużej czcionki" i sądzę, że to bardzo dobrze, że istnieją takie książki redagowane i drukowane dużą czcionką, bo to ułatwia czytanie osobom z kiepskim wzrokiem. Myślę, że przynajmniej klasyka plus pochodne powinny zawierać powiększoną czcionkę i takie książki winny być przekazywane głównie do bibliotek, aby mogły znaleźć większą liczbę czytelników. Moja "Smuga cienia" pochodzi akurat z biblioteki.

2.

Chciałbym zamieścić swoją "Oberżę" w "Księdze". Zastanawiam się w jakim miejscu.

3.

Olimpiada bez widzów, bez publiczności przypomina grę komputerową. Nie lubię gier komputerowych.

4.

W "Dniu świra" jest taka scena, w której konkurujący z sobą przedstawiciele różnych ugrupowań politycznych przeciągają między sobą polską flagę. Śmieszy był ten obraz ale i przerażający, a nade wszystko surrealistyczny. Wydawałoby się, że coś podobnego w rzeczywistości nie może się wydarzyć, gdy tymczasem... kontekst nieco inny, lecz walka o flagę unijną jak walka o ogień.



26.07.2021

19 lipca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (471 - 472) NIE MIEŚCI SIĘ W GŁOWIE. KLĘSKI.

 

471.

witkowa wkurzyła się na ludzi, którzy biorą a narzekają, choć nie powinna, bo pis tak samo narzeka na Unię, więc brać kasy nie powinien i szlag by trafił ten cały pisowski ład, "no niech powie", by parafrazować początek wypowiedzi babci Oleńki z "Siekierezady", czy godzi się promować jakiś program, gdy wcale nie ma pewności, ile pieniędzy dostanie się z Unii. Ale żeby to tylko witkowa, także czarnek brzmi nieracjonalnie, by tylko takiego określenia użyć. czarnek, takie pisowskie nic, wyrzuca księdza Bonieckiego z Kościoła Katolickiego, Bonieckiego, dzięki któremu i paru innym duchownym Kościół Katolicki w Polsce jeszcze istnieje. Czy to do pomyślenia, aby takie nic zabierało głos, niech już toto zajmie się tymi niewieścimi cnotami i przeniesie się nie do wieku XIX ale, jak sądzę, do czasów przed oświeceniem. W jaki my żyjemy czasach?

Ale żeby nie było, że tylko jeżdżę sobie po pisiorach jak na pierwszej z brzegu burej kobyle, to wspomnę przynajmniej o przewodniczącym, zadając przy okazji pytanie, co przewodniczący jakiejkolwiek organizacji powinien zrobić, aby nie dopuścić do głosu części członków tejże organizacji. Odpowiedź prosta - należy zawiesić w członkostwie tych oponentów. czarzasty to bardzo inteligentny facet - w mig nauczył się od swego guru kaczyńskiego zarządzać organizacją. Spodziewałby się kto? Prędzej czy później tego hipokrytę wywiozą na taczkach; ważne, że korzysta ze swoich pięciu minut.

Żyjemy w ciekawych czasach. Jak to się skończy, Bóg jeden wie, choć przywołując już istotę nadprzyrodzoną powinienem był raczej zadać jej pytanie: czemu doświadczasz nas tak mocno, takimi ludźmi?

472.

Przykre bardzo są skutki ostatnich nawałnic tak w Polsce jak i na zachodzie Europy. Tragiczna w skutkach powódź w zachodnich Niemczech, Belgii, Holandii i Luksemburgu dowodzi, że pomimo, akurat w tych państwach, wysokiej techniki i sprawności służb ratowniczych, nie jesteśmy w stanie sprostać żywiołom (tu w Europie powodzie, gradobicia i wichury, a na Syberii katastrofalne pożary). Rzeczywiście globalne ocieplenie zbiera swoje żniwo, chociaż tak katastrofalne zjawiska pojawiały się też wcześniej, gdy nie słyszano jeszcze o ociepleniu. Myślę, że wraz z gwałtownie zmieniającymi się warunkami życia, zmienia się też klimat, który próbuje dostosować się do szybkości naszego życia- oczywiście jest to refleksja z pogranicza metafizyki.

Z poważną powodzią, o czym już pisałem, spotkałem się podczas podróży po Francji, ale również miałem z nią do czynienia w Belgii, gdy szukając poczty musiałem zjechać z głównych szlaków. Powódź niejako dopiero się zaczynała, a ja w pewnym momencie musiałem zawrócić swoją renówkę, gdyż napotkałem mocno podtopiony most, a wody z każdą minutą przybywało.

W tym miejscu jeszcze raz chciałbym podzielić się taką refleksją: nawet przy największych naszych staraniach nie jesteśmy w stanie zapobiec niszczycielskim żywiołom; możemy natomiast zareagować bezpośrednio po tragicznym wydarzeniu, pomagając poszkodowanym. W tym celu w naszym kraju należałoby na przykład w każdym województwie utworzyć centra pomocy, w którym gromadzono by najpotrzebniejsze materiały, sprzęt, żywność w powiązaniu z ekipami ludzi, którzy zareagowaliby natychmiast po przejściu kataklizmu. Nie idiotyczne wydawanie pieniędzy na wojsko, a stworzenie specjalnego funduszu kryzysowego, aby nie dochodziło do takiej sytuacji, jaka ma miejsce w Nowej Białej na Spiszu po tragicznym pożarze - są pieniądze, ale ograniczeniem w dokonywaniu niezbędnych zakupów są rosnące ceny materiałów budowlanych.


I to był prawdopodobnie ostatni post w kawiarence. Jeżeli tak się zdarzy, że będę jeszcze pisał, to do tzw. szuflady...

[19.07.2021, Toruń

18 lipca 2021

TROCHĘ SMUTNEJ HISTORII


Gmina żydowska istniała w Żychlinie od 1734 roku. Przed II wojną światową Żydzi, w liczbie 3,5 tys. stanowili około 50% ludności. Zajmowali się głównie handlem i rzemiosłem W mieście znajdowała się synagoga i jeden cmentarz żydowski.

Tyle ułamek historii

1. Synagoga w Żychlinie (obecnie przy ulicy Jana Kilińskiego)

2. Ta sama synagoga - widok obecny




3. Żydzi


4. Sklepy żydowskie tuż obok kościoła. Na ich miejscu dzisiaj znajduje się kaplica, a w zasadzie należałoby powiedzieć drugi kościół. Właściciele sklepów byli osobami zamożnymi, pomimo tego, że, jak mówiono, nie były to sklepy drogie...

5. Podczas okupacji w latach 1940-1942 Niemcy wyznaczyli dla ludności żydowskiej dwa getta, mniejsze po północnej stronie ulicy 1 Maja i większe znajdujące się pomiędzy ulicami Narutowicza i Traugutta.


6. Z początkiem marca 1942 roku okupanci niemieccy doprowadzają do likwidacji obu gett.

 


7. Ludność żydowska przewożona jest furmankami na stacje kolejową w Żychlinie. Stamtąd trafia koleją i ciężarówkami do miejsca kaźni jakim był obóz w Chełmnie nad Nerem, gdzie początkowo zabijano Żydów spalinami.


8. Chorzy i niepełnosprawni byli zabijani bezpośrednio jeszcze w Żychlinie.



9. Zdjęcie poniżej przedstawia to, co zostało z większego getta - mienie żydowskie należące do tych Żydów, których wywieziono do Chełmna. W oddali prawdopodobnie istniejący do dzisiaj budynek poczty, w którym podczas okupacji pracowała jako sprzątaczka moja babcia ze strony matki .

10, Bez komentarza.


11. Niewiele grobów ocalało na kirkucie. Ten akurat jest odnowiony, lecz teren cmentarza żydowskiego porasta chwastem. To przykre.

Informacje zaczerpnięte głównie ze strony:

http://zychlin-historia.com.pl/wp-content/uploads/2020/01/%C5%BBydzi-opracowanie-do-wys%C5%82ania.pdf


[18.07.2021, Toruń]




17 lipca 2021

PRZERYWNIK

 To naprawdę ukazało się w pisowskiej telewizji

Wystarczy kliknąć na poniższy link.

Miłych wrażeń.

https://streamable.com/1fs3ut


 [17.07.2021, Toruń]

16 lipca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (468 - 470) BURZA PORANNA. "PALACZ ZWŁOK".

 

468.

Najpierw było szerokie otwarcie oczu i spojrzenia to na zegar, to znów w otwarte drzwi balkonowe. Kawałek po szóstej i szarość powietrza po tamtej stronie. Taki kolor powietrza obserwuje się, gdy noc zachodzi na dzień lub odwrotnie. Bardzo późnym wieczorem, wczoraj, gdy noc zachodziła na dzień, wstępując na balkon, widziałem gwiazdy, takie miejskie, mało wyraziste, ale były. Temu późnemu wieczorowi towarzyszyła cisza absolutna. To ta cisza spowodowała, że w pewnym momencie zasnąłem, oglądając w telewizorze na kanale YouTube "Palacza zwłok" według Fuksa. Byłem na tę niedyspozycję swoją przygotowany. Obok tapczanu postawiłem krzesło, a na nim pilota. Wystarczyło wtedy dosięgnąć go ręką i nacisnąć czerwony guziczek, co uczyniłem.

Obudziwszy się w tle jaśniejącej, to znów ciemniejące szarości, usłyszałem nagle pionowy strzał, jakby armatni dochodzący z pobliskiego poligonu. Potem jeszcze jeden, i chyba jeszcze dwa lub trzy. Rozpętała się burza, jedna z tych, co to nie krążą, nie dobierają się do czynienia spustoszenia powoli, majestatycznie jak dziecko - niejadek do porannego posiłku. Ta burza przyszła z nienagła, bezwietrznie lecz sypnęła pionowymi kroplami deszczu, i trwa, i jaśnieje przedśniadaniową porą.

469.

Sięgnąłem wczoraj po raz kolejny po "Palacza zwłok", tym razem wersję filmową w reżyserii Juraj Herza, film będący dosyć wiernym odzwierciedleniem prozy Ladislava Fuksa, który był zresztą obok reżysera współscenarzystą tej produkcji. O "Palaczu zwłok" pisałem już wcześniej w kawiarence, a zatem w tym momencie przypomnę tylko to, że jest to opowieść o stawaniu się zbrodniarzem. Główny bohater książki i filmu, tytułowy palacz zwłok, Karel Kopfrkingl "Roman" zaczyna być pod tak potężnym wpływem ideologii nazistowskiej (akcja filmu to lata poprzedzające wybuch drugiej wojny światowej), że ze zwykłego, wydawałoby się, człowieka, który obsługuje piece krematoryjne, staje się orędownikiem "uwalniania" ludzi od życia, w tym swoich najbliższych: żony i syna, którzy mają w sobie domieszkę krwi żydowskiej, co już samo w sobie w tamtych czasach jest przestępstwem. Film jak i też powieść Fuksa, na podstawie której powstał oscyluje na granicy horroru, opowieści onirycznej ze znaczącymi elementami niemieckiego, niemego kina ekspresyjnego z początków XX wieku. Rolę Kopfrkingla reżyser powierzył Rudolfowi Hrušínskiemu, znanemu odtwórcy postaci niezapomnianego Szwejka. Trzeba przyznać, że ze swego zadania Hrušínský wywiązał się znakomicie, a co wyróżnia pozytywnie jego grę to fakt, iż używa on w kreowaniu sylwetki bohatera dotyku jako niezwykle istotnego środka stylistycznego nie tak często wykorzystywanego w pełni przez nawet najsławniejszych aktorów. Kto obejrzał lub obejrzy, do czego zachęcam, film Herza, ten będzie wiedział o co mi chodzi.

Na koniec dygresja, która może do pewnego stopnia wyjaśni, czemu ponownie sięgnąłem do "Palacza zwłok". Bardzo ale to bardzo skojarzyłem tę odrażającą postać kierownika krematorium z panem czarnkiem od cnót niewieścich.

470.

kadr z filmu "Palacz zwłok"


kadr z filmu "Palacz zwłok"



plakat



zwiastun filmu "Palacz zwłok"


[16.07.2021, Toruń]

15 lipca 2021

TRZASKI I ZGRZYTY (3) NIŻ

 

Pablo Picasso - "Dwie siostry" [1902]

- Czy pan wie, dlaczego się tutaj znalazł?

- Nie radzę sobie.

- Czy to był pana pomysł, czy może ktoś nakłonił pana do tego, aby przyjść do nas i opowiedzieć o sobie?

[Godzina jedenasta minut dwadzieścia trzy. Ochroniarz słyszy cztery długie, następujące po sobie dzwonki. Podchodzi do oszklonych drzwi, w których mieści się okienko otwierane od środka. Ochroniarz odchyla metalową zapadkę, po czym uchyla okienko.

- Słucham! Czego panu potrzeba? - pyta ochroniarz.

Ten po drugiej stronie, mężczyzna przed sześćdziesiątką, choć wyglądający na starszego, z tygodniowym zarostem na twarzy, ubrany w staromodny wełniany sweter i dżinsowe spodnie, odpowiada:

- Chciałbym wejść i porozmawiać z lekarzem.

- Był pan umówiony? Nazwisko lekarza?

- Jest to mi obojętne - odpowiada tamten.

- Ale tak nie można. Przyjmujemy za okazaniem zlecenia. Ma pan taki papierek?

- Nie mam. Przychodzę na własną odpowiedzialność. Szukam lekarza.

Ochroniarz przypatruje się mężczyźnie wnikliwiej, tak jakby wietrzył podstęp, lecz wygląd przybysza wzbudza, o dziwo, jego sympatię.

- Proszę zaczekać - zwrócił się do mężczyzny stojącego za drzwiami, zamknął lufcik i odwracając się na pięcie, pomknął w stronę korytarza. Po upływie nie więcej niż czterech minut powrócił do swego miejsca przy oszklonych drzwiach w towarzystwie doktora Zaliwskiego.]

- Odwiedziła mnie ciotka. To ona...

- Nakłoniła pana?

- Powiedziała mi, że powinienem tutaj przyjść.

- Sam nie odczuwał takiej potrzeby?

- Nie wiem. Nie wychodzę z domu. Tyle co po bułki, masło, a czasami to nawet proszę sąsiada, aby mi kupił coś do jedzenia.

- Czy podejrzewa pan, dlaczego pana ciotka skłoniła pana do przyjścia tutaj.

- Mówiła, że źle wyglądam, mówię mało, zapominam o niej.

- Zdecydował się pan natychmiast?

- To było w zeszły czwartek, tydzień temu. Zastanawiałem się.

- Mógłby pan opisać swój dzień. Taki typowy dzień, co pan robi?

- Nic nie robię. W nocy nie śpię. Zasypiam nad ranem przy włączonym telewizorze. Jeśli mam co jeść, około trzeciej wstawiam wodę na herbatę, jem co mam, potem czytam gazetę albo książkę, ale nudzi mnie czytanie, więc zasypiam.

- Chciałby pan coś zmienić?

- Słucham?

- Porządek dnia.

- Dlaczego?

- Aby robić coś innego niż zwykle.

- Narobiłem się w życiu. Nie mam ochoty na nic.

- Czym się pan zajmował, kiedy miał pan pracę?

- Stróżowałem.

- Podobała się panu ta praca?

- Tak. Chodziłem sobie wokół zakładu. Miałem opracowaną trasę. Okrążałem zakład cztery razy w ciągu godziny, a potem w stróżówce słuchałem radia.

- Dlaczego stracił pan tę pracę?

- Nie byłem już potrzebny. Nie lubię nie być potrzebny.

- Nie starał się pan o inną pracę?

- Nie. Kiedy nie jest się potrzebny ludziom, nie można chcieć pracować.

- Jak się pan czuł, kiedy stracił pan pracę?

- Nie miałem nic do roboty, nie wiedziałem, co mógłbym zrobić. Nic mnie nie interesowało.

- A przedtem? Interesował się pan czymś, co nie było związane z pracą?

- Miałem różne zainteresowania.

- Pracował pan jako barman, tak?

- W klubie. Pracowałem tam rok.

- A przedtem?

- Uczyłem w szkole rysunków, różnych robótek, śpiewu, gry na pianinie.

- Co wtedy pan czuł?

- Czułem, że byłem potrzebny, ale po reorganizacji musiałem odejść.

- Wyrzucili pana?

- Sam zrezygnowałem. Nie lubię być niepotrzebny.

- Są przecież inne szkoły, domy kultury...

- Byłoby tak samo. Nie chciałem tego...

- Czy ciotka zauważyła to, że się pan łatwo poddaje?

- Skąd ta informacja? Od niej? Tak zauważyła...

- Próbowała wpłynąć na pana, aby zmienił pan podejście do życia?

- Niejednokrotnie. Ostatnim razem już nie, bo powiedziała, że potrzebuję fachowej pomocy, a ona nie ma już siły na mnie.

- Może pan coś powiedzieć, o pana próbie samobójczej?

- To nie tak. Ja zażyłem więcej proszków niż potrzeba.

- Odratowano pana po interwencji sąsiada. Nie mógł się pan obudzić. Jego to zaskoczyło, bo zwykle spał pan niewiele.

- Chciałem zobaczyć, jak to jest po tamtej stronie.

- Czyli jednak próba samobójstwa?

- Brakowało mi snu. Może skończymy na dzisiaj?

- Dobrze. Proszę wyłączyć kamerę. Pacjent jest zmęczony.

[Odszedł w towarzystwie pielęgniarza. Doktor Zaliwski pozostał jeszcze w gabinecie w towarzystwie reżysera filmowego dokumentu i sporządził w miarę szczegółowy opis przeprowadzonej przed chwilą rozmowy z pacjentem. Wręczył ją reżyserowi, a wtedy tamten zapytał, czy rokowania w tym akurat przypadku depresji z jakim mieli tu do czynienia są pozytywne jeśli chodzi o całkowite wyleczenie.

- Aby pacjent wyszedł z tego stanu, musimy dotrzeć do głównej przyczyny, a to jak dotąd, jest dla nas tajemnicą. Zasada jest taka: likwidujemy przyczynę - osiągamy pożądany skutek, a jak pan widzi, trudno w tym przypadku mówić o jednej zasadniczej przyczynie tego pogłębiającego się od lat epizodu.]


[15.07.2021, Toruń]

14 lipca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (467) POLEXIT.

 


467.

W świetle tego wszystkiego, co dzieje się na polu bitwy Unia Europejska - pis; także dzisiejszego rozstrzygnięcia trybunału pisowskiego kierowanego przez sędziego stanu wojennego piotrowicza, dochodze do wniosku, że Polska czym prędzej powinna zgodnie z doktryną pisowców wspomaganych przez ułomnych jeśli chodzi o inteligencję solidaruchów polskich, Polska powinna jak najszybciej, najlepiej do końca bieżącego roku opuścić Unię Europejską. Dopiero wtedy elektorat pisowski przekona się, czy Unia do czegoś nam się przydaje, czy też wręcz przeciwnie. Dość mam w mediach przepychanek słownych, w których nawet w tej telewizji, którą mam bronić przez zakusami niejakiego sasina, w tej telewizji marni magistrzy okazują się mądrzejsi od profesorów prawa, sędziów, adwokatów, przedstawicieli niezależnych (jeszcze) od państwa pisowskiego organizacji pozarządowych.

Myślę, że w tym konkretnym przypadku mądrość powinna ustąpić przed głupotą, a wszystkie opozycyjne partie powinny przystać na Polexit, nie godząc się na podsyłanie naszemu krajowi jakichkolwiek funduszy. Niech Unia odda Polsce jej roczną składkę i weźmie sobie te fundusze związane z odbudową społeczno-gospodarczą państwa po pandemii covidowej, niech nie będzie dopłat do rolnictwa, erazmusów, dopłat do inwestycji samorządowych i tak dalej. Mamy przecież tyle kasy, że hoho, ot chociażby na ten nowy ład, do którego tak bardzo zachęca na premier i prezydent. Jednym słowem damy sobie radę, a jak nie damy, to może w końcu wyznawcy rydzyka i kaczyńskiego zrozumieją, że drzewiej, za Unii, lepiej bywało.

Proszę wybaczyć ten sarkazm, ale Unia Europejska okazuje się być pijanym tworem o glinianych nogach. Pis rządzi już drugą kadencję, a przedstawiciele unijni, reprezentanci parlamentu, komisarze, sędziowie zasiadający w Luksemburgu i w Strasburgu nie zdążyli zauważyć, że państwo pisowskie ma w głębokim poważaniu unijne prawo i Unia Europejska może takiemu ziobrze czy przyłębskiej skoczyć. Dygnitarze unijni bawią się z pisowską władzą w chowanego, poklepują po plecach, nakładają kary, które pisowskie państwo płacić nie myśli, a zatem, aby nie toczyć sporów o marchewkę, lepiej będzie z Unii wyjść, aniżeli udawać, że szanuje się unijne prawo, podczas gdy szanuje się środki finansowe, które można przeznaczyć na kampanię wyborczą dla pis i lewicy.


[14.07.2021, Toruń]

KWIARENKA. ROZDZIAŁ 12. TELEFONICZNA ROZMOWA.

 

ROZDZIAŁ 12. TELEFONICZNA ROZMOWA.



(podczas której pani Janeczka Szydełko opowiada telefonicznie złożonemu grypą mężowi o ślubie i weselu, czego doświadczyli Kawiarennik Adam oraz Marysia. Będzie też o tajnym spotkaniu Starego Pisarza z Aleną)


- Wojteczku, nie mogłam wcześniej. Jak już ci mówiłam, jesteśmy u Adama całą grupą i pomagamy mu uprzątnąć to, co po nas zostało. Ty mi lepiej powiedz, kiedy wracasz i jak twoje zdrowie, bo my tu wszyscy niepokoimy się bardzo - przemawiała do mikrofonu komórki pani Szydełkowa.

- Pani Janeczko, ja kawy zrobię… przyniosę… już koniec bliski, a pani wydaje się być blada - usłyszała za sobą głos doktora Koteńki, który, prawdę powiedziawszy, nie wyglądał świetnie po tych pląsach, jakich sobie nie odmawiał.

- Bardzo proszę o kawę. Z panem zawsze się napiję… Nie do ciebie, kochanie. Doktor Koteńko oferował mi właśnie kawę. Tak, tak, cały czas się mną opiekował i też o zdrowie twoje pyta. Lepiej, tak? Chwała Bogu. Zatem niebawem wracasz. Doktor Koteńko wprawdzie mówił mi, żebym cię za uszy stamtąd nie ciągnęła, bo pogrypowe powikłania dla serca niebezpieczne, a przy twoim stresie trzeba należy uważać.

Radca Krach z kawiarennikiem czujne między sobą spojrzenia wymienili, zerkając co i rusz na panią Szydełko, która kolejne już telefoniczne podejście do rozmowy z mężem czyniła, jak zawsze i tym razem skutecznie. Przykro panu Adamowi było, że mecenas Szydełko tak nagle, w świecie będąc, nieszczęśliwie zachorował i swoją obecnością uroczystości minionej nie zaszczycił. Ale cóż robić? Choroba tym razem trafiła się jemu. Ważne, że już do siebie dochodzi i ktoś tam o dobrym i mądrym sercu pomyślał, aby mecenasowi kluczyków od auta nie oddawać, natomiast lekarza mu sprowadzić i pokój w hotelu o parę nocy przedłużyć - niech dobrzeje.

- Powiem ci Adamie - rzekł radca Krach - że nasz mecenas ostatnio strasznie był zapracowany, zwłaszcza jak się zaangażował w te stowarzyszenie prawnicze, którego celem jest bezpłatne świadczenie usług na rzecz ludzi ubogich, przez los nieszczęśliwie doświadczonych.

- Nic co tym nie wiedziałem - odparł Kawiarennik.

- A tak, bo nie mówił i to sprawa świeża. Od miesiąca nasi mecenasi dopiero działają. W tym właśnie celu mecenas Szydełko udał się w Rzeszowskie, aby jakiś spór zakończyć prawny, o jakąś nieuzasadnioną eksmisję chodziło, czy jak, szczegółów nie powtórzę, bo nie znam.

- Tym bardziej mi przykro, że w szlachetnej intencji się udał i przypłaceniem cennego zdrowia tak to się skończyło.

- Szczęśliwie zdrowieje, a teraz pani mecenasowa, jak na damę przystało, przestronną informację o pańskim ślubie i weselu telefonicznie udziela, i o chrzcinach naszej Róży.

Poweselał Adam na samo wspomnienie o miłej celebracji dzielonej między kościołem, urzędem a kawiarenką pełną stałych i mniej spodziewanych gości. Powoli z radcą Krachem uszedł w kuluary, aby pani mecenasowej dać sposobność kontynuowania napoczętego wątku rozmowy.

Tak też i ona czyniła.

- Nie pytasz się, jak ubrana była młoda? No tak, na biało. Też nowość. Że też wy, mężczyźni tak mało o kobiecych strojach wiecie. Pewnie, że białą suknię miała z tiulowym trenem i koronkowym gorsecikiem z fiszbinami. Suknia nie nazbyt długa, nie wlokła się pod ołtarzem, lecz delikatnie po posadzce sunęła, jak, nie przymierzając, łabędzica na niewzruszonej falą wodzie. Pan młody, a jakże, we fraku. Pierwszy raz pana Adama widziałam w stroju tak bardzo do noszonej codziennie przez niego garderoby niepodobnym. Czarny kolor fraka, taka niepełna, bo granatowa czerń, bez połysku, surowa, znacznie podwyższała jego postać, zabierając zbędne, poprzecznie rozłożone kilogramy. Czy ty mnie słuchasz? Coś mi trzeszczy. Na pewno tobie, mój jest zbyt drogi, aby pozwalał sobie na zakłócenia. Piękni byli oboje. Pan Adam może zbyt poważny, co to później wyszło na jaw, że to przez zbyt ciasne buty. Ale doszedł. I do ołtarza, a wcześniej do urzędu. A radca Krach z panią Koteńkową, jak by nie było, drużbowie, choć mniej przepysznie ubrani, sprężyście wokół pary się krzątali, roznosząc po kościele nie tylko uśmiech serdeczny, lecz również starali się swym zachowaniem dodać otuchy nowożeńcom, bo przecież Marysia młodziutka jak wiosenna sarenka, a pan Adam, choć dojrzały, to całkiem z własnym ślubem nieobyty. Cóż, pięknie im zagrano i zaśpiewano. Ksiądz proboszcz ślub im dawał, też pięknie o nich opowiadał, a już na chrzcie, co bezpośrednio po ślubie nastąpił, wzruszyła się ta nasza poczciwina i z młodymi się rozgadała, aż cisza zapadła taka, jakby cały ten strojny a milczący tłum postanowił się dowiedzieć, słuch swój natężając, o czym tak zaciekle przed ołtarzem prawią. Później się okazało, że proboszcz… słuchasz ty mnie… proboszcz pożałował, że do kawiarni wstępować dotychczas nie raczył, choć siostry zakonne go zachęcały. Mówił potem, już na weselisku, że nie chciał krępować gości swą sutanną, a też i że atmosfera w kawiarence nazbyt mu się zadawała być swawolną do korzystania z niej przez duchowną osobę. Ale myślę, Wojteczku, że nasz proboszczunio to się trochę przekomarzał swym gadaniem, bo, ci mówię, nie tylko koniaczku uronił szklaneczkę, ale też mocniejszej domowej śliwowicy pana inżyniera Beka zasmakował, a w rozmowie świętej postaci nie przypominał i całkiem zwyczajny się z niego okazał człowiek. A jakże, i ryż był, i monety i pocałunek, ba nie jeden. Aż w końcu pan Adam pochwycił w swoje mocne ramiona Marię i przeniósł ją do bryczki - dwukółki, bo rzec ci muszę, że nowi, młodzi obywatele Ciżemek, o których ci opowiadałam, sprawili parze niespodziankę w postaci niewielkiej, acz pięknie utrzymanej karocy, którą nowożeńcy, zanim pod kawiarnią się stawili, dwa razy ryneczek objechali, wzbudzając nieziemskie obywateli miasteczka zainteresowanie.

Zatem, kiedy dobrnęli do sali, tam przygotowano im stojącą owację, i młodzi i starzy sto lat im śpiewali, szampańskim winem gardła przepłukując, a małą Różę każdy chciał choć wzrokiem swym dotknąć, choć uśmiechem powitać serdecznym. A ona, tłumem gości nie była porażona i z ciekawością na każde spojrzenie odpowiadała, tak jakby chciała się dowiedzieć, czemu to na niej skupiają się ludzkie oczy, nie zaś na tej parze, która przed chwilą ślubowała sobie miłość dozgonną.

Potem zaczęły się tańce, na przemian z konsumpcją, o którą zadbała kucharka pod czujnym inżyniera Beka okiem. Żałuj, Wojteczku, ciebie jedynie zabrakło nam do zabawy.

Zamilkła, bo właśnie przy tych słowach, przybył do pani mecenasowej z kawą doktor Koteńko. Ta przepięknie się z mężem pożegnała, obiecując, że przed zaśnięciem jeszcze po raz piąty lub szósty do rekonwalescenta zadzwoni, więc niech się do łóżka kładzie. lecz jeszcze nie zasypia i czeka. Atoli zanim pani mecenasowa wpadła w objęcia kawowej z doktorem Koteńko rozmowy, myślała o tym, jakich to informacji o ślubie i chrzcinach swojemu mężowi nie przedstawiła, i z tego myślenia została wyrwana zacnym aromatem kawy, do którego pan doktor dołożył swoją refleksję niebywałą:

- Niechże pani spojrzy, pani Janeczko, jaki to los obrał dla tej pary miłe zakończenie. Któż z nas mógłby się jeszcze przed rokiem spodziewać takiego rozwiązania?

- Nikt z nas nie mógł tego przewidzieć, to prawda - przytaknęła pani Szydełko - najważniejsze, że są razem i wspólnie cieszyć się będą i sobą, i swoim dzieckiem, które ukochali. Spodziewał się pan, że Adam tak mocno małą Różę zaakceptuje i jako z krwi własnej wydaną kochać będzie?

- Dlaczego nie, pani Janeczko. Sam byłbym… gdyby tak można było czasowi krwi upuścić, sam bym… - i w tym miejscu zamilkł, łykiem kawy się zadowalając.

Pani mecenasowa, aby ukrócić nostalgię pana doktora, zerknęła na stolik, przy którym siedział Stary Pisarz z jego serdecznym gościem, ową kobietą z obcego kraju, uśmiechniętą blondynką o miłym spojrzeniu zawartym w niebieskich, skromnych acz urodnych oczach. Tak właśnie się stało, że przyjazd pani Aleny zbiegł się z poprawinami i z cząstką tej wczorajszej uroczystości została ona już zapoznana. Teraz siedzieli, rozmawiając bezgłośnie, jakby nieśmiało, jakby otwierali przed sobą jakieś tajemnice.

- Dość z nostalgią - pomyślała pani mecenasowa - jeszcze dziś jest święto.

Z takim właśnie postanowieniem wstała, podeszła do siedzących obok i nie bez trudu przeciągnęła ich do stolika, który z panam doktorem Koteńko zajmowali.

Przenieśli się więc tamci z własną kawą, zaś Stary Pisarz także ze swoim nieodłącznym kajetem. Usiedli zgodnie i wygodnie, a wtedy pani Janeczka zapytała:

- Jakże się pani u nas podoba, pani Aleno?

I znów potoczyła się rozmowa. Stary Pisarz coś tam w swoim kajecie skrobał wiecznym piórem, coś skrobał, Alena opowiadała, Janeczka słuchała, a doktor Koteńko pozbywał się myśli z jakich nikomu się dotąd nie zwierzał.


[14.07.2021, Toruń]


13 lipca 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (464 - 466) PODSUMOWANIE EURO. HYMN. PORAŻAJĄCA INTELIGENCJA.

 

464.

    Zdobywając się na podsumowanie zakończonych właśnie Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej, pogrupuję swoje refleksje:

- poziom sportowy wysoki, chyba tylko dwa wyniki 0-0, spotkania emocjonujące;

- na tle drużyn, które zdołały zakwalifikować się z grup do fazy pucharowej, polska drużyna wypadła miernie (1 punkt na 9 możliwych do zdobycia). Nie znęcając się już nad Bońkiem, Sousą i niektórymi piłkarzami, powiem, że nasza drużyna nie zasłużyła na awans, a jej wynik na zakończonych mistrzostwach odzwierciedla poziom piłki nożnej w naszym kraju;

- bardzo słabe sędziowanie;

- fatalny pomysł z wyznaczeniem tylu gospodarzy turnieju, co preferowało drużyny, które były gospodarzami; idiotyczny pomysł na rozgrywanie spotkań w Baku (Azerbejdżan);

- zaskoczeniem na plus była dla mnie postawa Danii i Węgier, na minus - Niemcy;

- przed mistrzostwami stawiałem na Belgię, a po pierwszej turze spotkań także na Włochów. Obie drużyny spotkały się w fazie grupowej, więc odbierając ten mecz jako przedwczesny finał, postawiłem na Włochów... i oni właśnie wygrali cały turniej;

- według mnie najlepszym zawodnikiem mistrzostw był Włoch Frederico Chiesa;

- najbardziej udawał faule na mistrzostwach Sterling - Anglia.

zasłużone radosne powitanie mistrzów Europy

465.

    Niewątpliwie kibice patrzący na finał mistrzostw, ale też na wcześniejsze mecze Włochów zauważyli, że piłkarze Manciniego nie mają sobie równych w śpiewaniu hymnu, choć może inne zdanie na ten temat mają pani Górniak i pan Kaczyński.

drużyna włoska śpiewająca hymn

    W niedzielę Włochom nie przeszkodziło to, że w trakcie grania filmu na Wembley, angielscy fani gwizdali, co stało się już tradycją, podobnie zresztą jak przedmeczowe opinie tabloidów na temat jakości gry drużyn spotykających się z Anglią. Oczywiście nie mam wątpliwości, że ci głośno gwiżdżący to margines, jaki uczestniczy w roli kiboli na meczach piłkarskich, bo nie przeciętny Anglik nie jest taki. Nie mniej jednak, przynajmniej u mnie, sam ten fakt poniżania przeciwnika w postaci nieuszanowania jego hymnu dotarł pewnie do Najwyższego, który wiedział co z tą materią zrobić.

    W tym miejscu chciałbym przedstawić fragment swoich wspomnień, które wiążą się z Włochami i hymnem. Otóż przed kilkunastu laty gościliśmy grupę młodzieży spod Neapolu (więcej na ten temat w oddzielnym poście). Między innymi pojechaliśmy z naszymi gośćmi do Warszawy, aby pokazać im stolicę. Tak więc znaleźliśmy się również na Placu Zamkowym pod Kolumną Zygmunta III Wazy, gdzie urządziliśmy sobie odpoczynek obu grup - naszej i włoskiej. Był to czas na wypicie kawy w pobliskich restauracjach, czy dokładniej - ogródkach restauracyjnych, posilenie się jakimś prędkim jedzonkiem, robienie zdjęć, a także rozmowy pomiędzy sobą łamaną angielszczyzną. I w pewnym momencie rozmowy zeszły na tematy sportowe, konkretnie na piłkę nożną, poszczególne kluby i... reprezentację. Jakież było nasze - Polaków zdziwienie, gdy w pewnej chwili męska część włoskiego towarzystwa wstała i w postawie niemal na baczność zaczęła śpiewać hymn włoski. A że śpiew ten był dostatecznie głośny, to pomimo tego, że na Placu Zamkowym, jak zwykle bywa w pogodny letni dzień, turystów i miejscowych było od zatrzęsienia i panował spory gwar, śpiewający swój narodowy hymn Włosi przykuli uwagę spacerowiczów. Mało tego, wkrótce okazało się, że wokół Kolumny znajdują się inni Włosi, niezwiązani z naszą grupą, i ci także zaczęli intonować znaną wszystkim melodię.

Pochwaliłem wtedy i pochwalam dzisiaj tę włoską spontaniczność, beztroskę z jednej strony, ale i szacunek dla patriotycznej melodii łączącej wszystkich Włochów.


to było w tym miejscu, już po zakończeniu śpiewania hymnu

466.

Ale nie samym sportem i hymnami człowiek żyje. Pora zejść na ziemię i przez chwilę stać się widzem tragifarsy.

- "Dr Paweł Skrzydlewski, doradca ministra edukacji i nauki opowiedział na łamach <Naszego Dziennika> o celach resortu oraz o tym, jak powinno wyglądać wychowanie do życia w rodzinie. Jego zdaniem należy rozwijać cnoty, a żeby tego dokonać, „trzeba mieć zdrową rodzinę, opartą na monogamicznym nierozerwalnym związku mężczyzny i kobiety>. Kluczowe ma być <właściwe wychowanie kobiet”, czyli <ugruntowanie dziewcząt do cnót niewieścich>."

Szczególnie podoba mi się sformułowanie "ugruntowanie dziewcząt do cnót niewieścich". Śmieszy to, że jeno dziewczęta będą "ugruntowywane". Czy kogoś, kto wypowiada idiotyczne poglądy można nazwać idiotą?

- "Gender może doprowadzić do związku człowieka z małpą" - pani Pawłowicz, sędzina, która radośnie a niegramatycznie udziela się na portalach społecznościowych. W dawniejszych czasach o tej wypowiedzi, jak i też o szeregu innych o wiele bardziej bulwersujących powiedzielibyśmy, że nie kolidują z funkcją, jaką pełni wypowiadająca podobne brednie osoba. Dzisiaj jest to pisowska norma.

- "Trener miał do wyboru bardziej doświadczonych i lepszych piłkarzy. Dlaczego wybrał akurat tych trzech? Podejrzewam, że zadecydował o tym parytet rasowy" - napisał na facebooku dr hab. Mirosław Szumiło, pracownika IPN i ekspert MEN od podręczników.

Dodałbym do tego, że pan habilitowany doktor oszczędnie dysponuje inteligencją własną, przy założeniu, że takową posiada.


[13.07.2021, Toruń]