CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 sierpnia 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (507 - 508) NOWY ROK Z CZARNKIEM. TYM BARDZIEJ SMUTNA ROCZNICA TEGO ROKU.

 


507.

Nie ma na świecie rzeczy równie smutnych jak zamknięta na cztery spusty szkoła podczas wakacji i dlatego w dawniejszych czasach, kiedy realizowałem swoje marzenia, czy jak kto woli powołanie, pierwszy września był dla mnie dniem szczęścia. Co ciekawe wcześniej również, jeszcze jako uczeń, nie miałem problemów z pożegnaniem wakacji i powitaniem nowego roku szkolnego - takim dziwnym człowiekiem byłem.

Pamiętam, że to powitanie miało bardzo często miejsce na szkolnym boisku, dziedzińcu, słowem na świeżym powietrzu, gdyż z reguły ten dzień był pogodny i ciepły. Jeśli jednak padało, uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, z pocztem sztandarowym oczywiście, miało miejsce w sali gimnastycznej.

Tak czy owak czekało się do dziewiątej na radiowe przemówienie ministra od oświaty, po czym stosowną laudację na rzecz szkolnictwa, nauki, uczniów, rodziców i nauczycieli wygłaszał dyrektor / dyrektorka szkoły (też miałem swoje pięć minut), a następnie żacy płci obojga skupiali się wokół swoich wychowawców (ta nutka niepewności klas pierwszych - kto będzie wychowawcą!), którzy podawali w klasach pierwsze informacje organizacyjne.

Myślę, że pierwszy dzień roku szkolnego miał swoją ustaloną tradycję i przebiegał w większości placówek podobnie. Sądzę też, że szczera lub wymuszona radość z ponownego pójścia do szkoły tak ze strony nauczycieli jak i dzieci / młodzieży i rodziców wynikała, czy mogła wynikać z tego, iż okres wakacyjny nie wywoływał w mózgach włodarzy edukacji nieodpartej chęci dokonania rewolucji (oświata zwykle źle reaguje na rewolucyjne zmiany). W obecnej chwili cieszę się bardzo, że nie jestem belfrem, a już, Boże broń, dyrektorem szkoły, bo cierpiałbym już to z powodu, że głównym majstrem systemu edukacyjnego w naszym kraju jest poszukiwacz cnót niewieścich, człowiek kompletnie niekompetentny, o umyśle fundamentalisty niegotowym do jakichkolwiek kompromisów - niejaki czarnek.

Wprawdzie nie sądzę, aby w jeden rok udało się czarnkowi rozwalić oświatę w naszym kraju, to jednak cofnięcie się polskiej edukacji o jakieś 200 lat (mam nadzieję, że nie na trwałe) będzie faktem.

W każdym razie nie kwiatek a znicz stanie się symbolem dzisiejszej pisowskiej edukacji.

508.




Eduard Kurzbauer (1840-1879) - "Uchodźcy"


Pierwszy września jest ważnym dniem do Polaków także z innego powodu. Mam na myśli rocznicę wybuchu II wojny światowej. Zawsze czułem dyskomfort odnosząc się do napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę i nie widziałem sensu w celebrowaniu tego dnia narodowej klęski. Owszem - walka o wolność ojczyzny, poświęcenie, odwaga - tak, ale nadawanie temu akurat dniowi specjalnej rangi - to kłóci się z rozsądkiem, a sądzę, że w ogóle moi rodacy na równi stawiają zwycięstwa i klęski narodu polskiego, co w moim mniemaniu rozumnym nie jest.

Niewątpliwie celebracja bitew kampanii wrześniowej, dowódców i poszczególnych żołnierzy, którzy walczyli jak i też polegli w obronie ojczyzny (uwaga: w moich szkołach pierwszego września składało się kwiaty i zapalało znicze na grobach żołnierskich) - to wszystko sprawiło, że za moich dziecięcych i młodzieńczych czasów, poszerzmy - za PRL-u żołnierz polski stanowił wzór do naśladowania, a przynajmniej otoczony był szacunkiem i cieszył się zaufaniem chyba największym spośród wszystkich grup zawodowych. Nawet w czasie stanu wojennego na większości żołnierzy zawodowych psów nie wieszano.

Przypominam sobie rozmowy jakie prowadziłem ze stryjem, majorem wojska polskiego walczącym w kampanii wrześniowej na południu kraju, potem we Francji, i w końcu w czasie ofensywy wojsk alianckich biorących udział w walkach w Normandii, Belgii i Holandii. Przekornie starałem się przebić z opinią, że ówczesne wojsko polskie (ludowe) nie jest tworem idealnym i znalazłoby się na to wiele dowodów (miałem przyjemność być żołnierzem "z zaciągu", więc mógłbym sypać przykładami). Stryj upierał się jednak, że żołnierz polski, także ten z orzełkiem bez korony, to mimo wszystko reprezentant pewnych nieprzemijających wartości, a jego postępowanie również w czasach pokoju może być brane ze wzór dla tych, co munduru nie noszą.

Jestem przekonany, jak bardzo zniesmaczony byłby mój stryj Władysław, gdyby dotarły go wieści z granicy, gdzie celem polskiego żołnierza jest obrona przed podawaniem migrantom żywności i napojów, powstrzymywanie sanitariuszy i lekarzy przed dostarczeniem osobom chorym pomocy medycznej, zagłuszanie rozmów pomiędzy ludźmi starającymi się dowiedzieć czegokolwiek o stanie zdrowia uchodźców, ganianie po łące posła, który chciał przekazać koczującym na granicy ludziom coś do jedzenia i może leki, niedopuszczanie do emigrantów, w tym ludzi chorych, lekarzy i księży.

Można nie kochać obcokrajowców, w tym migrantów, można ubolewać nad tym, że nie są oni podatni na nauczenie się wymaganych w katolickim kraju cnót niewieścich, można złorzeczyć na Łukaszenkę, na Unię, na cały świat, ale żołnierz polski, czy ktokolwiek, komu dane było założyć mundur i czapkę z orzełkiem, nie ma prawa nie udzielić pomocy temu, kto tej pomocy wymaga lub o nią prosi.

Myślę, że mój stryj podpisałby się pod powyższą wypowiedzią.


[31.08.2021, Toruń]

POEZJA (3) TADEUSZ RÓŻEWICZ - "LIST DO LUDOŻERCÓW".



    Tadeusz Różewicz nie jest poetą niezrozumiałym w odbiorze, aczkolwiek język jego wypowiedzi zrewolucjonizował rodzimą poezję, której cezurą był koniec II wojny światowej, co niejako mogło być przesłanką do zastosowania środków wyrazu trudnych do zaakceptowania przez rówieśników autora "Ocalonego". Tak jednak się nie stało, i bardzo dobrze, zarówno dla czytelnika, jak i też samego poety. Język Różewicza przy całym obfitym bogactwie środków stylistycznych, charakteryzuje się prostotą, zbliżając się do systemu znaków używanych przez "ulicę", co jest chyba jednym z podstawowych warunków umożliwiających trafianie poezji wszelakiej "pod strzechy".

    Jednakowoż pomimo tego ułatwienia zastosowanego przez Różewicza, nie zawsze pod tą strzechą jego poezja jest właściwie odbierana. Gdyby taką była, pewnie "List do ludożerców" straciłby aktualność w drugim dziesiątku XXI wieku, a przecież cały czas ten wiersz - apel do ludzkości, do nas - Polaków jest aktualny. Chciałoby się uzupełnić zdanie: "nie patrzcie wilkiem na człowieka który..." setkami przykładów, jakimi moglibyśmy służyć, od choćby w kontekście dewaluacji człowieczeństwa na naszej wschodniej granicy.


 Tadeusz Różewicz - List do ludożerców


Kochani ludożercy

nie patrzcie wilkiem

na człowieka

który pyta o wolne miejsce

w przedziale kolejowym


zrozumcie

inni ludzie też mają

dwie nogi i siedzenie


kochani ludożercy

poczekajcie chwilę

nie depczcie słabszych

nie zgrzytajcie zębami


zrozumcie

ludzi jest dużo będzie jeszcze

więcej więc posuńcie się trochę

ustąpcie

kochani ludożercy

nie wykupujcie wszystkich

świec sznurowadeł i makaronu

nie mówcie odwróceni tyłem:

ja mnie mój moje

mój żołądek mój włos

mój odcisk moje spodnie

moja żona moje dzieci

moje zdanie


Kochani ludożercy

Nie zjadajmy się Dobrze

bo nie zmartwychwstaniemy

Naprawdę




[31.08.2021, Toruń]



30 sierpnia 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 17. NAPRAWDĘ NIEZWYKŁY DOKTOR KOTEŃKO.

 


Plakat z filmu Siergieja Gierasimowa "Wiejski lekarz"


ROZDZIAŁ 17. NAPRAWDĘ NIEZWYKŁY DOKTOR KOTEŃKO


(w którym poznajemy pana doktora Koteńkę także z innej strony oraz o tym, że do ukazania się pisma pod patronatem pana radcy Kracha droga nie jest znowu tak daleka)


Choć południowy wiatr dawał znak, że prawdziwa wiosna jeszcze przed progiem nieśmiało stoi i wzbrania się przed naciśnięciem klamki, radca Krach pana Romskiego do kawiarnianego ogródka poprowadził, gdzie obaj spoczęli przy pierwszym z brzegu stoliku. Wprawdzie uroczyste otwarcie tej części kawiarenkowej przestrzeni miało się odbyć w sobotę, lecz przecież pan radca to gość specjalny, cieszący się tutaj zasłużonymi względami, toteż nic dziwnego, że Maria z nadzwyczajną radością otworzyła drzwi do nowego przybytku, pytając przy okazji, czego też tym razem pan radca sobie życzy.

Życzenie pan radca Krach miał względem porządnie mocnej kawy dla siebie i gościa oraz po serniczku, który słodkości, tak zacny gość kawiarenki się wyraził, szlachetnemu napojowi doda, gdyż kawę obaj panowie spożywali wszakże bez domieszki cukru.

- Zatem, panie Romanie – rozpoczął radca Krach, kiedy tylko Marysia postawiła na stole zamówienie i szybciutko oddaliła się (pewnie zerknąć, czy mała Róża nie wyrwała się przypadkiem z objęć Morfeusza) – uzgodniliśmy warunki i cieszę się, że, póki co, na powitanie, nie zedrze pan z nas skóry.

- Powiedzmy, że potraktuję państwa nadzwyczajnie. Raz, że spodobał mi się wasz pomysł; dwa, że zanosi się na dłuższą współpracę, a trzy… - tu pan Roman Romski zawahał się przez należytą chwilę, tak jakby nie do końca był przekonany, że ten trzeci powód powinien był wyjawić. W końcu jednak uległ proszącemu wzrokowi pana radcy.

Trzecim powodem jest doktor Koteńko, który, jak mniemam, po tym, co panie radco mi opowiadałeś, w rzeczony interes jest włączony.

- Nie inaczej… no proszę… doktor Koteńko – westchnął radca Krach w dostatecznym stopniu zadziwiony.

- A tak. Pan doktor tak skutecznie zaangażował się w leczenie mojej żony, że gdyby nie on, pewnie do tego czasu byłbym wdowcem - urwał w tym miejscu pan Romski, nie potrafiąc ukryć wzruszenia. - Tylko jego wnikliwości i umiejętnościom zawdzięczam tak wczesne rozpoznanie, rozumie pan, choroby, która… - tu po raz drugi Romski zaciął się. Widocznie przypomniał sobie ów dzień, po którym, jak się wydawało, jedynie noc ciemna i płaczliwa nastanie, lecz nic takiego nie nastąpiło, a po pani Romskiej do dziś dnia, ani znaku tej okrutnej choroby nie widać.

- Oj tak – wtrącił słówka pan radca – ja tu często się z panem doktorem przekomarzam, że w sieci ułapion przez energiczną panią Zofię, lecz w samej rzeczy pan Koteńko to lekarz, którego darmo ze świecą szukać, prawdziwy wybawca istot ludzkich z chorób wszelakich. Jeżeli można o kimś, że z powołania przyjął na siebie obowiązki wobec ludzkości, to będzie nim nasz pan doktor.

- Oby nam jak najdłużej służył – dodał Romski – mam dla niego szacunek i obiecałem sobie do śmierci być jego wdzięcznym dłużnikiem.

Uradowały radcę Kracha tak sprawiedliwe o jego przyjacielu słowa, a znając mądre powiedzenie, że przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi, wyrokował, że dla ważności przedsięwzięcia, jakiego się podjął, każda nowa, pomocna i przyjacielska dłoń nie może być odrzucona. Pan radca przeczuwał, że w Romskim taką przyjazną duszę odnajdzie.

- Rozumiem – ciągnął pan Roman – że dla pana doktora znajdzie się miejsce w czasopiśmie w związku z profesją, jaką uprawia?

- Nie inaczej – potwierdził Krach – choć pan Koteńko gustuje też w muzyce. Co ja mówię, gustuje, on jest, kto wie, czy nie najsławniejszym w mieście koneserem muzyki nie bardzo lekkiej, czemu przyklasnąć wypada, bo od tej mniej poważnej specjalistów jest nazbyt wielu... . Nie masz też potężniejszego od niego kolekcjonera płyt wszelkiego kalibru: tych prastarych – winylowych i tych najnowocześniejszego formatu. Nadto, pan doktor o muzyce potrafi tak pięknie mówić, że człowiek, przywykły do wypijania, w rozsądnych ilościach, rzecz jasna, szlachetnych trunków, o kolejnym kieliszku zapomina. Niech pan tylko spróbuje go zagadnąć na muzyczne tematy. Tedy naszemu panu doktorowi zasugerowałem, aby zechciał się o muzyce wypisać w naszym czasopiśmie.

- Nie dziwię się – odparł Romski – zauważyłem bowiem, że w gabinecie doktora cały czas jakieś przyciszone melodie sączą się z głośników; cichutko, niby niezauważalnie, ale przecież słychać te dźwięki już w poczekalni.

Rozmawiając w ten sposób wypili kawę, pojedli serniczka i pewnie by kolejne złożyli na te smakowitości zamówienie, gdyby nie fakt, że pan Romski miał w swojej drukarni pracę, a lubił w warsztacie swym siedzieć czasem aż do północy.

- Tak więc, panie Romski, podsumujmy: redaktor Pokorski opracowuje z panem szatę graficzna pisma, pani Zofia pilnuje pierwszych artykułów pisma (już tam cos dla pana przygotowała), a ja dopinam sprawę stowarzyszenia, które będzie wydawać nasze pismo. Mobilizuję też darczyńców. Z kolei z pomocą mecenasa Szydełki zadbamy o jak najszybsze postaranie się o obowiązkowy numer ISBN, a przez cały ten czas pani Zofia zachęci pozostałych redaktorów do napoczęcia pierwszych publikacji.

- Jasne, rozumie się. Kiedy tylko zgromadzimy artykuły do pierwszego numery, trzeba by wszystkich zebrać i przedstawić graficzne warianty naszego pisma – „Naszego Głosu”, bo taka jest robocza nazwa czasopisma - zauważył właściciel drukarni.

- W rzeczy samej – potwierdził radca Krach ujęty tym, że Romski tak pięknie użył określania „naszego pisma”.

Wstali od stołu i już mieli przecisnąć się przez drzwi łączące obie kawiarniane przestrzenie, gdy nagle w tych drzwiach wyrosła pani Zofia Koteńkowa. Na jej nieskazitelnie cielistej barwy twarzy pociągniętym szlachetnym różem malował się uśmiech połączony z ekscytacją. Tuż za nią stał Kawiarennik, dotrzymujący kobiecie kroku także w malowniczym, acz zagadkowym uśmiechu.

- Panie radco – niemal wykrzyknęła pani Zofia, a ujrzawszy tuż za panem Krachem smukłą postać Romskiego, wykrzyknęła powtórnie: - Panowie, mój mąż jest naprawdę niezwykły!!!

- Lepiej późno, niż wcale – filozoficznie zwrócił pani Zofii uwagę radca Krach.

- Co, proszę?

- Niemal w rok po ślubie doceniła pani przymioty swego męża – tu radca Krach pozwolił sobie na zamaszysto-kpiarski uśmiech.

- Och, panie radco, te żarty nigdy pana nie opuszczą, a sprawa jest ogromnej wagi.

- Pani Zosieńko, skoro tak, zatem trzeba ją omówić.

Zasiedli więc w troje przy stoliku, przy którym jeszcze przed chwilą pan radca z Romskim urzędował. Ten drugi, niestety, pożegnać się musiał; jedyne, na co miał czas, to z panią Zofią ustalił dzień i godzinę spotkania w drukarni.

I w taki sposób, przy kolejnej kawie, przy serniczku, trójka przyjaciół odbyła jeszcze jedną ważną rozmowę, podczas której dokonano rozbioru logicznego zdania, którego esencją była niezwykłość doktora Koteńki.


[30.08.2021, Toruń]



29 sierpnia 2021

NIGDZIE (4)



 Wiejska chata w Liskowie - fotografia

https://krs.org.pl/muzeum


    Malarka Zuzanna Ostrowska

        Ten krępy mężczyzna przed sześćdziesiątką, którego widywałam jeżdżącego po trawniku spalinową kosiarką zjawił się dobrze po dziewiętnastej, zdążyłam właśnie wrócić z młodzieżowego domu kultury, gdzie kończyłam zajęcia z dziećmi w oparciu o technikę gwaszu; przyznaję, że byłam spóźniona z powodu tego występu na komisariacie, zastąpiła mnie koleżanka od tańca towarzyskiego - muszę jej zafundować bombonierkę. Przyszedł do mnie w tej lekkiej, poplamionej kufajce; nie zdarzyło mi się w cieple miesiące widzieć go w czym innym i od razu, prosto z mostu przemówił do mnie, że dnia poprzedniego dostał od pana Stefana list, który Wrona polecił mu oddać do moich rąk nazajutrz przed ósmą wieczorem, co niniejszym czyni. Wsunął mi go do dłoni, a ja machinalnie, każąc mężczyźnie zaczekać chwilę, pobiegłam do kuchni, otworzyłam lodówkę i wyjęłam z niej litrową, plastykową butelkę piwa. Było bardzo schłodzone. Podałam ją elegantowi, ten podziękował mi czule i zamknąwszy za sobą drzwi, odpłynął w krainę marzeń.

    Uwierał mnie ten list, ale podjęłam decyzję, że otworzę go dopiero podczas kolacji, czyli w owym czasie w trakcie picia mocnej, czarnej kawy.

    Aż śmiałem się do siebie na myśl, że idę do Rybickich, śmiałem się jak dziecko, które otrzymało właśnie świetny stopień albo dostało upragniony prezent na urodziny od rodziców. Podążałem wysokim lasem na zachód, goniąc słońce, idąc w stronę małego jeziora otoczonego zewsząd zagajnikiem brzozowym i olszyną, choć w oddali po drugiej stronie jeziora, zaraz za brzozami majestatycznie górował nad płochym liściastym młodnikiem sosnowy las. Podobno ów teren zajmowany dzisiaj przez wody jeziora był pozostałością po wyrębie świerków i sosen, które królowały w tej okolicy. Po wycince postanowiono dobrać się do korzeni padłych drzew - prawdopodobnie chciano odbudować stan posiadania lasu nasadzeniami - uruchomiono stosowną maszynerię i w istocie pozbyto się podziemnych rdzeni. Nie minął tydzień, gdy na miejscu wydłubanych korzonków pojawiła się woda dobywająca się z podziemnego źródła. Było to zjawisko niespotykane w tych stronach. Dość powiedzieć, że rozlawszy się po powierzchni około pięciu hektarów, nagle wody przestało przybywać, lecz również nie wsiąkała w piaszczysto-gliniana podłoże. Leśnicy zdziwieni bardzo zaakceptowali wolę natury, a na obrzeżach powstałego w ten niezwykły sposób jeziora, posadzili zagaj z wierzb i olch, których korzonki lubią wilgoć.

    "Przykro mi, lecz wyjeżdżam stąd na stałe. Z mieszkaniem zrobiłem porządek. Jest twoje. W przyszłym tygodniu zadzwoni do ciebie notariusz. Dostaniesz od niego wszelkie pełnomocnictwo odnośnie mieszkania, abyś nie miała problemów. Sprawy finansowe załatwiłem. Odezwę się." Tylko tyle słów zawierał list, który otrzymałam od mężczyzny przycinającego trawniki na moim osiedlu. Od Stefana nie mam dotąd żadnych informacji, choć upłynęły trzy dni.

    Mężczyzna już miał wracać do piwnicy. Czekała na niego przecież robota i zdawało się, że bardzo zależało mu na poszerzeniu i przedłużeniu jednej z komór podziemnych lochów, jednakowoż spojrzawszy w stronę obrysu wysokiego lasu, dostrzegł sylwetkę piechura, którego pochylone nieco plecy obciążone były brzemieniem balastu. Wędrowiec kpiąc sobie z ciężaru plecaka przybliżał się tak szybkim a długim krokiem do domostwa, aż pogłębiacz piwnicy zakrzyknął w stronę kobiety siedzącej w otwartym oknie chaty:

- Pani Weroniko, obcy. Niech pani zamknie okno i szybciutko do izby.

Ta odczekała chwilę, a będąc dalekowidzem pomimo swego sędziwego wieku, musi że rozpoznała zachodzącego od skraju lasu przybysza.

- Ja go znam, to przyjaciel, panie Wzdręga.

Rybicka zdobyła się nawet na uśmiech, który przez chwilę pogłębił bruzdy zmarszczek na jej poszarzałej twarzy.

(CDN)


 [29.08.2021, Toruń]

28 sierpnia 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (504 - 506) MOJE "PIESEŁKI". TOUR DE L'AVENIR. SNY.

 

Oto jaki śnieg może pojawić się zimą na 

Małej Przełęczy Świętego Bernarda


504.

    Czasami to się nawet wkurzam. No bo proszę sobie wyobrazić, że jest godzina wczesnoporanna, dla mnie pomiędzy szóstą a siódmą, kiedy sen mam najtęższy, a tu po obu stronach suczki - zwykle Masza po lewej, a Adela po prawej, a bywa i tak, że Masza kładzie się na poduszce nad moją głową i wygląda to tak, jakby weszła mi na głowę, no i oczywiście ta "piesełka" chrapie. Z Maszą jest o tyle dobrze, że można ją jakoś przepchnąć - wszędzie jej dobrze, natomiast Ada nie lubi takich "przeprowadzek" i warczy. Potem otrząsa się i zmyka do drugiego pokoju.

    Najśmieszniejsza jest jednak noc. Adelka wrodziła się we mnie i w środku nocy zaczyna buszować po mieszkaniu. Ma takie dwie nocne zabawki. Są to nogi zwierzęcia kopytnego (sztuczne?), które na przemian upodobała sobie brać do pyska i przenosić pomiędzy pokojami. Długość takiej "nogi" (ja nazywam ją patykiem) wynosi około 20 centymetrów i jeżeli drzwi do sąsiedniego pokoju są ledwo uchylone, wiadomo, że Adelka nie przedostanie się i puszcza wtedy "patyk" na podłogę, wydając ostry, niemal metaliczny dźwięk, który szczególnie nocą bardzo się roznosi, budząc moje panie. Czasami przed nocą udaje się nam rekwirować zabawkę Adelki, na co reaguje dotkliwym skomleniem, a wygląda to przezabawnie. Zresztą "piesełka" Ada potrafi tym skomleniem wymusić niemal wszystko, a najczęściej jedzenie, bo zwykle bywa głodna, chociaż czasami płacze, aby dać coś do żarcia Maszy, nie jedząc sama. Adelka bardzo często zostawia jakieś jedzonko "na potem". Uruchamia wtedy swój nos, którym niby przykrywa dany jej jakiś kęs, a śmieszność tej sytuacji polega na tym, że to jedzonko cały czas jest widoczne. Czasami żartuję sobie z Ady, pytając ją: - pilnujesz? Suczka reaguje natychmiast przyjmując postawę ochronną wobec "ukrytego" jedzonka lub "patyka", który także podlega ochronie.

    Ciekawe jest również sytuacja podczas zadawania suczkom karmy. Obie mają swoje miseczki, do których wkładane jest jedzonko. Ja na ten przykład karmiąc psinki zawsze wypowiadam: - Masza... Adelka... Masza ... Adelka i rozkładam miseczki w pewnej odległości od siebie - obie suczki wiedzą, że ta miseczka po prawej jest Maszy, a ta po lewej - Adelki. A ciekawe jest to, że Masza kiedy zje swoją porcję, a zjada ją bez porównania szybciej niż Adelka swoją, prawie nigdy nie podjada porcję Ady, która potrafi i z godzinę czekać na zjedzenie jedzonka ze swej miseczki. Masza czasami ma wielką ochotę na spałaszowenie porcji koleżanki, lecz tego nie czyni. Zajmuje pozycję "na sfinksa" albo inaczej "modlitewną" i w ten sposób "pilnuje" porcji Adeli, zbliżając się co i rusz o centymetr, ale właściwie nigdy nie podjadając.

    Z kolei Adelka znana jest w naszej rodzinnej okolicy jako sprawna złodziejka. Kiedy panna Ada "złapie smaka", a zdarzy się, że Masza zostawiła coś w swojej miseczce, Adela w try migi opróżnia miseczką Maszy, a czyni to tak sprawnie i szybko, że ta kradzież jest wręcz niezauważalna.

505.

    Dosyć przypadkowo obejrzałem w Eurosporcie końcówkę etapu La Toussuire Séez - Col du Petit Saint-Bernard w ramach wyścigu Tour de l'Avenir (obecnie jest to wyścig kolarski przeznaczony dla kolarzy do 23 roku życia odbywający się we Francji, a kończący się zwykle we francuskich Alpach). Ciekawostką tegorocznej edycji wyścigu było to, że kilka lat temu (nie bardzo pamiętam, który to był rok) jechałem niemal w 100 procentach tą samą trasą prowadząc busa, a ówczesny etap kończył się niemal w tym samym miejscu (parę lat temu przed Małą Przełęczą Świętego Bernarda - dzisiaj - dwa, trzy kilometry dalej). Podówczas przejeżdżałem metę etapu jakieś pół godziny po jego zakończeniu. Wcześniej policja dawała znaki, że droga jest zablokowana i musiałem wraz z innymi samochodami kierującymi się do Włoch przez przełęcz Col du Petit Saint-Bernard czekać nie wiedząc, co było powodem wstrzymania ruchu. Później oczywiście okazało się, że tą przyczyną był właśnie wyścig kolarski.

    Muszę wyznać, że zawsze wzrusza mnie to, gdy medialna - tu: sportowa rzeczywistość przypomina mi, że onegdaj zdarzyło mi się podążać tymi samymi drogami, widząc te same krajobrazy, które pokazują kamery towarzyszące sportowemu wydarzeniu.

506.

    Może to, o czym za chwilę napiszę, wyda się śmieszne, ale tak naprawdę to mi się zdarza. Zanim jednak przejdę do konkretów, muszę oznajmić, że nie przywiązuję wielkiej wagi do snów i daleko mi w tym względzie do dyrektora teatru "Małe Zwierciadło" z dramatu Jerzego Szaniawskiego "Dwa teatry". Miewam jednak, jak pewnie spora część ludzi sny, których zarysy raz pamiętam w miarę nieźle, w innych wypadkach przypominam sobie ledwie fragmenty tychże zarysów. Ale do rzeczy. Specjalnością moich snów jest to, że tworzą one niejednokrotnie pewną sfabularyzowaną opowieść, którą widzę pod przymkniętymi powiekami na tyle dokładnie, że gdybym posiadł umiejętność zapisywania tych opowieści podczas snu, kto wie, czy nie powstałyby w ten sposób ciekawsze i ambitniejsze teksty niż te, które piszę. Czasami wręcz zapamiętuję całe zdania, ba, koryguję je na poczekaniu, a zdarza mi się również wracać do wcześniejszych "zapisów" w trwającym cały czas śnie, tak jakbym przewracał wstecz zapisane kartki. Nie wiem, skąd mi się to bierze i trochę mi przykro z tego powodu, że nie wszystko udaje mi się zapamiętać i zamiast po przebudzeniu odtworzyć i zapisać cały pasaż słów, zostają mi jedynie fragmenty, które to tu, to tam udaje mi się przemycić do swoich opowiastek.

    No cóż, dla jednych taka przypadłość traktowana będzie z przymrużeniem oka, inni pójdą dalej zanosząc się od śmiechu, jeszcze inni stwierdzą, że jest to rzecz ciekawa, a niezbadana przez znawców snów i autorów senników.

    A mnie jest po prostu żal, że nie wynaleziono maszyny, która byłaby władna przenosić marzenia senne do rzeczywistości.


[28.08.2021, Toruń]

27 sierpnia 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (502-503) ZAGUBIONE MIEJSCA. PIOSENKA FRANCUSKA.

502.

Będzie dzisiaj o "mojej" Francji.

W swoich podróżach po Europie, zwłaszcza po Francji, wykonywałem sporo zdjęć. Niestety nie wszystkie z nich, a ściślej - większość z nich nie było podpisanych, tj. nie posiadały dokładnej lokalizacji, głównie z braku czasu albo po prostu z zaniedbania. Dzisiaj od czasu do czasu próbuję przy pomocy googlowskiego poszukiwania obrazów, tudzież wydobywam z pamięci inne szczegóły. i tak zdjęcie pierwsze przedstawia Fort de Joux lub Château de Joux - zamek, później przekształcony w fort, położony w La Cluse-et-Mijoux w departamencie Doubs w górach Jura we Francji. Góruje on nad przełęczą Cluse de Pontarlier.



Ze zdjęciem drugim problem był nieco większy. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że to zdjęcie przedstawia kościół w Saint-Pompon (Saint-Pompont), małej , bardzo tradycyjnej wiosce położonej w regionie Dordogne, w dolinie Céou, kilka kilometrów na południe od Domme, pomiędzy Limoges a Montauban. Faktycznie mogłem przejeżdżać przez tę wioską, a tak w ogóle Nowa Akwitania jest przepiękna.




503.

Francję kojarzę oczywiście z piosenką

Charles Aznavour (22 maja 1924 - 1 października 2018) to jeden z najbardziej francuskich piosenkarzy, kompozytorów i autorów tekstów piosenek oraz aktorów filmowych, choć jego korzenie były ormiańskie. Na początek piękna piosenka "La boheme" (Cyganeria).


"Z młodych nie wie tu nikt Jakie były te dni Dawno już zapomniane Tamten upojny czas Gdy na Montmartrze bzy Pachniały pod oknami Nie liczyło się nic Stare schody na strych I pokoik ubogi Tam nam płynęły dni Ja malowałem A modelką byłaś ty."


Ciekawe, że Joe Dassin, (7 listopada 1938 w Nowym Jorku, zm. 20 sierpnia 1980 w Papeete) to amerykański piosenkarz i kompozytor pochodzenia żydowskiego, przebywający na emigracji od 1950 roku w Europie kojarzony jest z Francją. Być może dzięki tej piosence: "Et si tu n’existais pas".


"A gdybyś nie istniała, wytłumacz mi, po co ja miałbym żyć? Aby błąkać się po świecie, w którym nie ma ciebie, nie ma krzty nadziei, ani żalu? Dlatego właśnie gdybyś nie istniała, spróbowałbym wymyślić miłość, tak jak malarz, który własną dłonią kreśli barwy dnia, i nad swym dziełem nie może wyjść z zachwytu."


Natomiast Édith Piaf, właściwie Édith Giovanna Gassion (ur. 19 grudnia 1915 w Paryżu, zm. 10 października 1963 w Grasse) – to , paryska piosenkarka światowej sławy - ikona francuskiej piosenki. Oto jedna z najsłynniejszych jej piosenek:  „Non, je ne regrette rien”. 


"Nie, nic, a nic, Nie, nie żałuję już nic, Ani dobra, co dano mi, Ani krzywd, to obojętne już mi. Nie, nic a nic, Nie, nie żałuję już nic, Opłacona, wymieciona, zapomniana, Nie obchodzi mnie to. Wspomnień mych nie żal mi, Już nie rozpalają mych dni, Me radości i smutki, Już nie potrzebuję ich."


Yves Montand, właśc. Ivo Livi (ur. 13 października 1921 w Monsummano Terme we Włoszech, zm. 9 listopada 1991 w Senlis we Francji) to znany francuski  i piosenkarz pochodzenia włoskiego. Poniżej piosenka Yves Montand - "Sous Le Ciel De Paris", w której słychać słynny francuski akordeon.



"Pod mostem de Bercy siada filozof, dwóch muzyków i kilku gapiów. Potem tysiące innych ludzi pod paryskim niebem póki jest wieczór zaśpiewa hum hum - hymn narodu zakochanego w jego starym mieście."



I na koniec piosenka z roku 1973 „Paroles, paroles” (Słowa, słowa) to francuskiej piosenkarki Dalidy. Kwestie "mówione" wypowiada sławny  Alaina Delon.


"- Moja droga, co mi się przydarza dziś wieczorem, patrzę na ciebie i jest jak za pierwszym razem.

- Co ty, co ty, co ty?

- Nie chciałbym rozmawiać.

- Co ty?

- Ale ty jesteś miłosną wypowiedzią rozpoczętą i nigdy nie skończoną

- Nie zmienisz się nigdy, nie zmienisz się nigdy, nie zmienisz się nigdy.

- Ty jesteś moim wczoraj, moim dzisiaj ona śpiewa:

- Właśnie nigdy

- Zawsze moim niepokojem.

- Teraz już możesz próbować, nazwij mnie cierpieniem, skoro już tu jesteś."


[27.08.2021, Toruń]





26 sierpnia 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 16. REMONTY I KONSZACHTY

 


 Marceli Nałęcz Dobrowolski (1876-1959), "W stajni", 1906


ROZDZIAŁ 16. REMONTY I KONSZACHTY

(w którym śledzimy między innymi losy przebudowy kawiarni, która powiększa się o obiekt wchodzący śmiało do ogrodu oraz remont obory w Ciżemkach, gdzie szykuje się miejsce pod stajnię)

Dni postępowały pospiesznie, ku wiośnie prowadząc swój bieg niestrudzony. Naprzód rozpuściły harcowników-zwiadowców ze słońcem i ciepłym atlantyckim powietrzem w plecaku; ci jednak, prędkiej wiosny wysłannicy szybko z sił opadli, pozwalając się doścignąć dniom słotnym i ponurym. Kotłowało się na ziemi w marcowym garncu i trudno było dociec, czy na święto Wielkiej Nocy nastąpi z zimą ostateczne pożegnanie, czy też ta niechciana, w srebrną biel ubrana pani pokaże jeszcze na co ją stać i rozsiadłszy się na jakim wzgórzu, rozpuści swą suknię śnieżną, a oddechem chłodu zgani nieśmiałą jeszcze zieleń pól, łąk i pastwisk.

Kawiarnia czuła te narastające wiosny oczekiwanie. Niby wiodła swoje własne życie: raz obfite, innym razem kameralnie skromne. Coraz częściej też otwierała drzwi wychodzące ku ogrodowi, gdzie korzystając z krótkich i niepewnych chwil zbratanych ze słońcem trwała zabudowa wolnej przestrzeni.

Pod czułym okiem inżyniera Beka, który uprzednio poczynił był stosowne plany, stawiano podłużne zadaszenie. Powstawało w ten sposób miejsce, w którym podczas dni ciepłych i upalnych pokaźna część smakoszy kawiarenkowych dań mogła będzie spędzać dłuższe chwile pośród szerzącej się wokół ogrodu natury. Paździerzowo-drewniany dach miał chronić przez słońca żarem i ulewą z ciężkich brunatnych chmur płynącą, a ażurowa konstrukcja ścian, z deseczek podobnych lekkim sztachetom, słupków i pręcików tak pomyślana była, aby posadzone wokół tych ekologicznie wprowadzających powietrze do wnętrza stawianego pomieszczenia ścian dzikie wino pięło się dodając uroku surowemu drewnu pochodzącemu, dodajmy, nie z zaplanowanej wycinki leśnej a z wiatrołomów. Aż żal, że w chwili stawiania budowli nie zdołała jeszcze wtargnąć do ogrodu zieleń drzew, że nie zabieliły się kwiaty wiśni, że nie spurpurowiało kwiecie jabłoni, że nie łamały się pęki róże i piwoni, że winorośl zaledwie odbijała z zawiązków, wczepiając się mackami w drewniane rusztowanie ścian. Czekano na tę zieloność.

Kiedy już ona nastąpi, kawiarenkowi goście poczują się, jakby byli cząstką tej samej natury, która ich otacza. Więcej, za ową budowlą tworzoną właśnie na bazie prostokąta znajdowała się dalsza ogrodowa przestrzeń, do której dostęp gościom będzie, wyrokiem Kawiarennika dozwolony. Ten cieszył się także z tego powodu, że pośrodku miasteczka, tuż przy głównym placu, na zapleczu niemłodej budowli, za kamiennym parkanem rozbudowana, wchodząca w ogród kawiarenka będzie mogła cieszyć klientelę widokiem prawdziwie sielskim i wolnym od zgrzytów i hałasów miasta.

Wynajęty majster od ciesiołki z pomocnikiem, redaktor Pokorski i sam pan Adam przy rozbudowie pracowali, niespiesznie lecz wytrwale, w zależności od kaprysów pani aury. Niby najtrudniejsze za nimi: ów dach z paździerzowych płyt, zabezpieczonych przed przemakaniem był już gotów, lecz kto wie, czy nie jeszcze mozolniejsza praca przed nimi nie została, a mianowicie – podłoga, w planach zamocowana na podwyższeniu, położona na podporach, te zaś ustawione na poczynionej betonowej wylewce (ot, trudność w starannym uchwyceniu poziomu). Inżynier Bek, który roboty doglądał, ręczył za to, że jeśli porządnie pilnować się jego planów, na takiej podłodze nie tylko stoliki i krzesła stawiać będzie można, ale też niestworzone w tańcu wyczyniać hołubce.

W Ciżemkach natomiast remont obory, sporej, w kamieniu i cegle, z przyzwoitym (na szczęście) dachem posuwał się naprzód swoim własnym tempem. Bracia robotnicy najpierw odnawiali tynki, a na jednej ze ścian, tej ceglanej, od nowości nieotynkowanej czyszczono cegły, i artystycznie uzupełniano między nimi fugi; następnie zabezpieczano ceglaną powierzchnię lakierem.

Przed nimi jeszcze moc herkulesowej pracy pozostało: a to boksy dla koni przysposobić (myślano naprzód o sześciu), wrota naprawić, drzwi i okna wymienić. Cieszono się, że budynek mieszkalny był już wykończony i można było braciom-robotnikom zagwarantować kwaterunek. Przyjeżdżali bowiem w każdy weekend, a bywało, że ten czy ów pozostawał na dłużej.

Radca Krach, choć w mularskich rzemiosłach nie obeznany, przyjeżdżał, kiedy mógł, z mecenasem Szydełko i inżynierem Bekiem do pomocy. Dawano im pomniejsze, lecz, jak zapewniano, newralgicznie ważkie prace. Nadto inżynier Bek tak jak doradzał panu Adamowi przy zabudowie ogrodowej części kawiarenkowej posiadłości, tak Piotrowi i Joannie fachową służył pomocą. Mało tego: sobie tylko wiadomymi szlaki załatwił za bezcen metalowe rury, które jak nic pasują do wytyczenia nimi granic między komnatami, w których zamieszkają ciżemkowskie rumaki.

Kalendarzowa wiosna, jak widać, pochłonięta była tu i tam pracą, lecz dwa razy w tygodniu cała pracująca gromadka zjawiała się w kawiarence, gdzie, przy obiadowo-kolacyjnej strawie wspomożonej deserem i płynnymi uprzyjemniaczami żywota ludzkiego, prowadzono więcej niż interesujące rozmowy. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że do tych konwersacji włączone zostały małżonki: radcy, mecenasa, inżyniera, doktora i redaktora. Babiniec ten dzielnie wspomagał płeć męską, zabierając głos (czasami w nadmiarze) w dyskusjach nieprzebranych, które razu pewnego nie zakończyły się przed północą.

Niestety, doktor Koteńko nie zawsze służył przyjaciołom swoją obecnością, albowiem miasteczko i przyległe wioski nieszczęśliwie „zagrypiały”, stąd pan doktor chorowitków przyjmował do późnego wieczora, tudzież doglądał obłożnie cierpiących w ich własnych domostwach.

Zdarzyło się, że podczas jednej z takich gromadnych dysput do kawiarenki przywędrowały rodzone siostry zakonne. Wpadły niby małą Różę zobaczyć i nacieszyć oczy jej widokiem, ale kto wie, czy w tej wizycie nie brała udziału herbatka z rumem, którą tak przepięknie Maria przyrządzała.

- Widzę, że gości dziś mrowie i zajęci rozmową jak nigdy – przemówiła jedna z sióstr, rozglądając się po sali i roznosząc uśmiech serdeczny i znajomy.

- Oj, tak – potwierdziła Maria – akurat siostrzyczki trafiły na konszachty.

- Konszachty? – zaniepokoiła się druga z sióstr – czy moje uszy się przesłyszały?

Nie dziwmy się tej reakcji, gdyż najwyraźniej siostrze słowo „konszachty” skojarzyło się z czymś dalekim od boskiej niewinności.

- Proszę się nie niepokoić – zapewniła Maria, widząc w oczach sióstr słynne w całym mieście zakłopotanie – właśnie siostrzyczek nam brakowało. Zapraszamy.

I tym sposobem rodzone siostry zakonne włączone zostały do „spiskującej” wspólnoty, która radziła… radziła, a Stary Pisarz, choć również w „spisek” zamieszany, z pewnej odległości przysłuchiwał się zjawiskowym mowom, popijał mleko i… pisał.


[26.08.2021, Toruń]


ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (501) ZERO EMPATII



Dziewiętnastowieczna grafika francuska przedstawiająca 

witanego przez Francuzów polskiego żołnierza podczas 

tzw. Wielkiej Emigracji po roku 1830.


501.

Jestem wściekły na Tuska i tego gościa z UE, który pogratulował polskiemu rządowi, że dzielnie radzi sobie z uchodźcami, choć podobno nie wiadomo, gdzie zaginęło ponad 1000 osób, które przekroczyły wschodnią granicę naszego kraju. Tusk z kolei dał niestety dowód na to, że tak naprawdę obcy mu jest los ludzi mających cokolwiek większe problemy życiowe niż on i jego rodzina. Wcale się temu nie dziwię, bo politycy (pewnie i na szczęście nie wszyscy) to taka swoista rasa panów, którzy jak przychodzi do wyborów, to, a jakże, ucałowaliby nawet i uchodźcę, a już jest po wyborach, to nie widzą niczego złego w tym, że "nielegalnym" ludziom koczującym na granicy dzielne wojsko polskie nie pozwala dać się napić, nie mówiąc już o tym, że zabrania się tym ludziom kontaktu z lekarzem, bo za wszystko odpowiada Łukaszenka. Dziwne to, bo w polskich więzieniach są więźniowie - mordercy, którym państwo zapewnia dach nad głową, wyżywienie, wsparcie kulturalne i opiekę zdrowotną. Dlaczego uchodźcy nie mają takich praw i czy tylko dlatego, że nie są obywatelami polskimi? A i też nie słyszałem, że pośród koczujących znajdują się mordercy.

Ludzie mający serce po prawej stronie (ewentualnie sztuczne) straszą nas przed obcymi, którzy na pewno będą gwałcić polskie kobiety, będą wysadzać, co się da, i będą mordować, kogo popadnie. No i oczywiście zarażą nas chorobami, przed czym przestrzegał prezes wszystkich prawdziwych polaków. A myślę sobie tak: niechby dobry Bóg tak sprawił, iżby nasz prezes dwa tygodnie spędził na chłodzie i wilgoci, bez smacznego jedzenia i picia, i - o zgrozo, bez kota - ciekawym, czy leciutko by nam nie zachorował i jakiego paskudztwa nie przywiózł z sobą na Nowogrodzką.

Kolejny paradoks: Europejski Trybunał Praw Człowieka nakazał właśnie Polsce, aby ta zapewniła migrantom wodę, żywność i opiekę medyczną. Uwaga: to aż Europejski Trybunał musiał się wypowiedzieć w sprawie powinności wobec emigrantów, bo my, obywatele kraju pomiędzy Karpatami a Bałtykiem, w większości chrześcijanie, w większości katolicy, nie wiemy, co robić, gdy widzimy obok siebie człowieka chorego, strudzonego uciekiniera, dla którego winno się przygotować miejsce przy wigilijnym stole.

Dla całej tej naszej pisowskiej prawicy i poniekąd dostosowującego do niej polityczne poglądy Tuska człowiek jest i będzie ZAWSZE na drugim miejscu; ważniejsza jest linia demarkacyjna zwana granicą, na której można ustawić rolkę kolczastego drutu, płot, mur, żołnierzy z giwerami gotowymi do strzału. Między innymi dlatego nie chciałem i nie chcę być żołnierzem, skrępowanym potęgą najgłupszego rozkazu, wystawiającym piersi na błaszczykowe ordery.

Jeśli kogo nie przekonuje moja interpretacja tego, co dzieje się a nie powinno dziać na naszej wschodniej granicy, niech zajrzy tutaj, na blog siostry Małgorzaty Chmielewskiej.

https://siostramalgorzata.chlebzycia.org/Blog/?p=14806

Myślę, że coś bardzo złego w ostatnim czasie stało się z nami, ludźmi, Polakami, coraz częściej stajemy się podobni do psów na łańcuchu, które nawet nie domyślają się, że ich życie może być inne i lepsze nad to wokół budy. Część z nas jest tak bardzo przywiązana do swych politycznych poglądów, do poglądów swoich guru, że zatraciliśmy umiejętność spojrzenia na problem z innej strony, ba, nawet nie próbujemy zrozumieć, że jest ktoś inny, różniący się od nas, i że to on a nie my, może mieć rację. Taka postawa zawsze w przeszłości była iskierką przeskakującą z zapałki na lont, lont wojenny. Obym nie wywróżył.


[26.08.2021, Toruń]


25 sierpnia 2021

NIGDZIE (3)

 




Tedy znalazłem się na polanie, gdzie onegdaj zaczynałem i kończyłem grzybobrania; nie była wielka, a jej osobliwością był mech praktycznie wypełniający całą przestrzeń pomiędzy pięcioma oddalonymi od siebie starymi świerkami, przestrzeń na tyle rozległą, że docierało tutaj światło wysokiego słońca, co czyniło, że w tej części iglastego lasu panował specyficzny, cieplejszy niż gdzie indziej mikroklimat, a nadto można się było na tej mchowej powierzchni rozgościć, rozbijając, tak jak w moim wypadku, namiot.

Mój wewnętrzny zegar organicznego czasu od dawna był rozregulowany. Przywykłem do późnego kładzenia się spać, nie znosiłem wczesnego wstawania i, co poczytywałem sobie za niemały sukces, udało mi się uzgodnić taką godzinę rozpoczynania pracy w bibliotece, aby nie zaczynać przed jedenastą. Kiedy zaś zdarzało mi się wstawać o nieludzko wczesnej porze, zwłaszcza w dni świąteczne - mam na myśli godzinę siódmą lub wcześniejsze - moja ta jakże poranna aktywność kończyła się bezwzględnie najpóźniej przed południem. O tej porze byłem całkowicie wykończony, wręcz umierający i jedynym ratunkiem był dla mnie sen. Tak też się stało tego dnia, gdy dotarłem na staroleślną polanę. Po krótkiej konsumpcji zakupionego z furgonu chleba i kiełbasy rozłożyłem szybko namiotową jedynkę, wcisnąłem się do niej rozłożywszy się na karimacie i przykrywając bezwładne już i oczekujące pierwszego podczas tej wędrówki odpoczynku ciało.

Malarka Zuzanna Ostrowska.

Powiedziałam właściwie wszystko to, co uprzednio wyznałam już funkcjonariuszom we własnym i Stefana mieszkaniu. Teraz ci oboje siedzieli ze mną z niewielkim służbowym pokoju na komisariacie, a był przy tym przesłuchaniu obecny, jak mi się wydaje, ich przełożony, który jednak nie zadawał mi pytań, tylko obserwował tę służbową czynność, jaką przeprowadzali jego podwładni, a sam zabrał głos w sprawie klucza. Policjanci podzielili się czynnościami: mężczyzna zadawał mi pytania, kobieta zaś przepisywała na komputerze pytania i moje odpowiedzi, a że pisała tylko dwoma wskazującymi palcami, starałam się mówić nie za szybko, aby nie być zmuszona do powtarzania swych zeznań. Wszystko szło w należytym porządku, dopóki nie odezwał się ten trzeci.

- Jakie stosunki łączyły panią i Stefana Wronę? Jak mogłaby je pani określić?

- No cóż, byliśmy sąsiadami, żyliśmy na przyjacielskiej stopie - odparłam.

- A zatem nie łączyło panią z tą osobą nie więcej? Czy była to przyjaźń, czy może jedna coś więcej - uzupełnił mężczyzna ubrany po cywilnemu, ale przecież wyczuwałam, że gdyby założył mundur, jego ranga świadczyłaby o tym, że on tu jest najważniejszy. Nawet sposób w jaki na mnie patrzył to mówił. Podejrzewam, że wtedy dbał o każde słowo i oczekiwał ode mnie bardzo konkretnych odpowiedzi.

- Można powiedzieć, że przyjaźniliśmy się, a łączyły nas zainteresowania...

- Proszę dalej...

- Myślę, że oboje jesteśmy humanistami. On uwielbiał książki, podobno nawet pisał, ja maluję... to bardzo bliskie zainteresowania. Sądzę, że posiadał pewną wiedzę o malarstwie.

- Nie łączył państwa erotyzm?

To pytanie tak niezręcznie, jak mi się wydaje, sformułowane, wprawiło mnie w zakłopotanie. Oceniłam, że nie powinnam na nie odpowiadać lub za wszelką cenę wymigać się z odpowiedzi. W tym samym momencie przypomniało mi się, że ta para funkcjonariuszy, która zawitała do mieszkania Stefana, również nie była skora do odpowiedzi, jakie są powody, dla których postanowili wkroczyć na prywatny teren mojego sąsiada.

- Nie rozumiem, co ma pan na myśli - odpowiedziałam - i nie uważam za stosowne, aby wymagano ode mnie odpowiedzi na tak osobiste pytania, zwłaszcza że nie widzę związku mojej osoby ze zniknięciem pana Stefana Wrony.

- Droga pani - zaczął sympatyczniej. - Nie każdy sąsiad oddaje sąsiadce klucz do przechowania. Taki klucz, proszę panią, bywa że jest, nie mówię, że akurat w tym przypadku, bywa że jest ofiarowany drugiej osobie, aby ta miała możliwie najłatwiejszą sposobność dostania się do mieszkania, pokoju, gdzie spodziewana jest erotyczna schadzka.

Najwidoczniej ów gość, który coraz bardziej wydawał mi się niesympatyczny, poszedł na całość i w związku z tym, nie pozostałam dłużna, mówiąc:

- Jeśli o to chodzi, to nasze mieszkania sąsiadują z sobą w tak niebanalny sposób, tak oryginalnie zostały zaprojektowane, że balkony obu mieszkań łączy, czy inaczej - dzieli jedna wspólna ścianka i gdybym miała cholerną ochotę na seks, przedostałabym się bez trudu na balkon pana Stefana.

Nie spoglądając nawet na zegarek, a opierając się na położeniu słońca, doszedłem do wniosku, że mój sen mógł trwać około trzech godzin, co by mi wystarczyło. Sprawdziłem to - nie pomyliłem się wiele. Pakując plecak od razu pomyślałem o tych starych ludziach mieszkających przy drodze u wejścia do głębokiego liściastego lasu po tamtej stronie powiatowej drogi. Kiedyś widywałem się z nimi trzy-cztery razy w roku ilekroć zatęskniłem za lasem, tak, tak, to nie tylko tęsknota za grzybobraniem, przede wszystkim za lasem. Zachodziłem do tego małżeństwa, aby zaspokoić pragnienie, choć ugaszczali mnie obiadem lub przynajmniej drożdżowym ciastem z mlekiem prosto od krowy. Kiedy przed miesiącem jeden z moich znajomych poinformował mnie, że będzie przejeżdżał przez te okolice, poprosiłem, aby wpadł do tych państwa i zdał mi krótką relacje z tego czy i jak żyją, bo ostatni raz widziałem staruszków przed rokiem i byłem ciekaw w jakiej są formie, szczególnie stary Rybicki, który prędzej niż jego żona podupadał na zdrowiu. Relacja została mi zdana i wtedy zadecydowałem, że kiedy opuszczę miasto, w pierwszej kolejności zawitam do starego małżeństwa, których chałupina znajdowała się u wrót lasu.

(cdn)

[25.08.2021, Toruń]

24 sierpnia 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (500) ŁUBU DUBU



 prawda, że śliczny?


W związku z okrągłą rocznicą pięćsetnego wydania "Zapisków z czasów dyktatury" (pięćset plus oczywiście będzie) poparafrazowałem sobie i ułożyłem króciutką piosenkę - wierszyk dla naszego prezesa, oczywiście poprzedzając tekst wiersza znanym wstępem, a mianowicie: Łubu dubu, łubu dubu....

... a teraz do ad rem...

Budujemy nowy płot,

Jeszcze jeden nowy płot,

Naszym przyszłym lepszym dniom,

Prezesie.

Niech się druty pną do góry,

Kiedy dłonie chętne są.

Budujemy cały z drutu nowy płot


... to napisałem ja, kawiarennik.


[23.08.2021, Toruń]


NIGDZIE (2)

 


Hieronim Bosch - "Wędrowiec"


Wsiadłem do podmiejskiego pociągu, było po szóstej i sporo wolnych miejsc, gdyż o tej porze dnia na trasach wyjazdowych z miasta nie było tłumów w odróżnieniu od armii ludzi korzystających kolei podmiejskich zmierzających w stronę centrum. Wysiadłem na szóstym przystanku, zdecydowanie najmniejsza stacyjna miejscowość, gdzie zatrzymują się jedynie pociągi podmiejskie zabierające ludzi z okolicznych wsie do miasta, do pracy i szkół, a potem zabierających ich z powrotem do domów. Nikt nie ma tu specjalnych wymagań, byle dostać się do roboty, na uczelnie.

Za brzydkim, podupadłym na duchu dworcu plac, na którym zatrzymuje się autobus, kiosk nieczynny od lat i wędrowny furgon z chlebem, ciastami i napojami. Furgon staje u wejścia do dworca na kwadrans przed odjazdem pociągu i kwadrans po odjeździe. Ktoś opowiadał mi o tym i polecał kupno chleba i "domowej" kiełbasy.

Kupiłem chleb, aż dwa bochenki, schłodzoną kostkę masła i tę wychwalaną kiełbasę. Nieoczekiwanie komiwojażer z furgonu dysponował prasą - zakupiłem tygodnik literacki. Musiałem to wszystko pomieścić w swoim plecaku, który począł mi ciążyć coraz bardziej, lecz wytrzymywałem obciążenie karku i pleców, marząc o tym, że w niecałą godzinę znajdę się na polanie pośród wysokiego świerkowego lasu - tam miała być moja pierwsza baza, miejsce, w którym zatrzymywałem się wielokrotnie ilekroć jechałem na grzyby - stamtąd rozpoczynałem grzybobranie, a po jego zakończeniu wracałem w to miejsce, aby otrzepać się po buszowaniu w niskich zagajnikach, a nawet przysnąć sobie po długiej, męczącej chociaż płodnej wędrówce.

Kobieta w kwiecistej podomce, ta malarka, sąsiadka Stefana Wrony miała służyć pomocą funkcjonariuszom w taki sposób, aby spośród znalezionych u uciekiniera zdjęć wybrać te, które odzwierciedlałyby jego najaktualniejszy wygląd. Robiła to z niechęcią, a może i nie wykonała tego polecenia. Powód był jeden - policjanci nie wytłumaczyli jej ich niespodziewanego najścia na mieszkanie Stefana.

- Czy pan Stefan coś przeskrobał? Co takiego zrobił, że się nim interesujecie? - pytała malarka i nie otrzymywała na nie odpowiedzi, bo sprawa była widocznie tak poważna, że zdradzenie czegokolwiek z ustaleń śledczych zakłóciłoby prowadzenie postępowania wyjaśniającego. Wobec zajęcia takiego stanowiska przez oboje funkcjonariuszy kobieta w kwiecistej podomce wskazała na zdjęcie Stefana z wąsami i lekkim zarostem, które miało być tym zrobionym ostatnio, co nie odpowiadało prawdzie, bo Stefan jeszcze przed miesiącem zgolił wąsy i od tego czasu dwa razy już obcinał włosy, które nabrały wczesnej siwizny.

- Dziękujemy pani - wykrztusiła z siebie policjantka wkładając do notatnika dwa lub trzy zdjęcia Stefana, w tym to "najnowsze". - Będzie nam pani jeszcze potrzebna i złoży zeznania. Proszę się ubrać. Zaczekamy na panią w radiowozie, a tymczasem znajdziemy gospodarza domu, niech zrobi porządek z drzwiami wejściowymi do mieszkania... nie można pozostawić mieszkania z otwartymi drzwiami.

Wtedy malarka poprosiła policjantkę do swojego mieszkania, weszły obie do kuchni, a kobieta wyjęła z szuflady kuchennego stołu klucz i podała go funkcjonariuszce.

- To klucz od mieszkania pana Wrony - oznajmiła malarka.

Policjantka uderzyła kobietę przenikliwym spojrzeniem, po czym podziękowała jej, powtórzyła, że wraz z partnerem zaczekają na nią w radiowozie.

Kiedy po nie więcej niż pięciu minutach sąsiadka Stefana Wrony wyszła ze swego mieszkania, spostrzegła, że drzwi do mieszkania mężczyzny zostały zaplombowane i oklejone cytrynową samoprzylepną taśmą.

(cdn)


[23.08.2021, Toruń]