ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 lipca 2020

REZYDENT 2. (fragment 5.)

Podczas mojego pobytu w majątku Stachurskich, a przyjechałem na święta Bożego Narodzenia, Nina często odwiedzała Teresę i pewnie rozmawiały na mój temat. Stąd wnoszę, że dzisiejsza ocena mojej kondycji jako pisarza ma swoje źródła w tamtych rozmowach. Z drugiej strony byłem przyjemnie zaskoczony tym, że Teresa, która przecież nie znała mnie od „literackiej” strony, coraz częściej formułowała pod adresem tego, co pisałem opinie całkiem udatne. No cóż, prawdopodobnie rozbudziłem jej czytelnicze pasje, do których wcześniej się nie przyznawała, ale to rozbudzenie wynikało raczej z powodu naszej znajomości. Jeśli kogoś, kto zajmuje się literaturą, muzyką, w ogóle sztuką znamy osobiście, zwykle nasze zainteresowanie skupiają się nie tylko na samym dziele, ale i na jego twórcy, a bywa też odwrotnie: zaciekawienie autorem rozbudza dociekliwość w poznawaniu jego dzieła. Nie będę fałszywie skromny mówiąc, że nie ma dla mnie znaczenia to, co się o mnie mówi lub mówiło, co sądzi się o tym, co piszę i pisałem; zwłaszcza teraz, u schyłku mojej działalności literackiej jest to dla mnie ważne, bo każdy chciałby skończyć swoje życiowe ściganie przynajmniej w czubie peletonu, nie na jego końcu, a wystartowałem całkiem nieźle.

Byłem na trzecim roku polonistycznych studiów, kiedy zacząłem pisać na poważnie, a nie do szuflady, bo do niej pisałem dużo wcześniej, by nie powiedzieć od dziecka, ale nie było to nic szczególnego: egzaltowane wiersze naśladujące romantyków, pamiętniki, a właściwie zbiór dzienników z pierwszych lat szkolnych, grafomańskie opowiadania, z których bardzo powoli wychodziłem, aby od drugiej klasy liceum konstruować nieco ambitniejsze teksty, na które zwróciła uwagę moja profesorka od polskiego, chociaż utrzymywała, że powinienem się  przykładać w pierwszym rzędzie do wypracowań, bo to one w końcu wyrabiają i styl, czytelność przekazu i umiejętność argumentacji. W każdym razie miałem świadomość tego, że piszę lepiej, że moja proza zaczyna się podobać mojej opiekunce – jedynej osobie, której pozwalałem czytać swoje teksty – a licealne miłostki pobudzały do pisania romantycznych wierszy. A jednak wszystko, co pisałem nie było na tyle wartościowe, aby myśleć o publikowaniu czegokolwiek, więc gdyby nie pojemność szuflady i…

… i pewne wakacje, a właściwie wakacyjne praktyki w osobliwym miejscu na Mazurach, gdzie zjeżdżali się literaci z całego kraju, także z zagranicy, ale tego lata, na początku sierpnia my, studenci trzeciego roku, będący pod opieką doktora Bąka niezwykle aktywnego entuzjasty, cóż z tego, że partyjnego, my przywracaliśmy posiadłość, pensjonat do używalności, a mówiąc konkretnie remontowaliśmy pokój po pokoju, aby jeszcze na jeden, dwa turnusy (pensjonat funkcjonował zwykle do połowy października) umożliwić przyjazd, wypoczynek i pracę garstce mistrzów pisanego słowa, którzy wybrali malowniczą nadjeziorną wieś mazurską, rezygnując z samego Zakopanego, Bieszczad czy też Kotliny Kłodzkiej. Robota paliła nam się w rękach przede wszystkim z tego powodu, że chcieliśmy doczekać się pierwszych gości tego domu twórców, nie dość, że doczekać się, ale też odbyć naukowe warsztaty z kilkoma z nich, ale najpierw należało poprawić stan ścian i sufitów, odmalować pokoje, dokonać niezbędnych napraw także w obejściu, w parku przy pensjonacie, ba, do naprawy były też dwie łodzie, z których co niektórzy mistrzowie pióra korzystali, aby rozbudzić w sobie nastrój, melancholię i apetyt na pisanie.

Tam właśnie, nad jeziorem, w obszernych namiotach, już po trzytygodniowym remoncie, po przyjeździe pierwszych pisarzy, po pierwszych warsztatach literackich obudziła się we mnie pisarska pasja. Wtedy to wspierany przez doktora Bąka (jakże ważna była dla mnie jego obecność) przestałem myśleć o szufladzie; moja maszyna wystukiwała szalone melanże słowne, świt zastawał mnie na czytelni z pustą, po wielokroć opróżnianą szklanką kawy. Koledzy i koleżanki zazdrościli mi nawet tego zapału, choć część z nich zaraziłem. Doktor Bąk był moim dobrym duchem – co rano odczytywał moją nocną pisaninę.


- Dobrze się czyta – mówił. – Widzę, że masz werwę, świetnie komponujesz poszczególne wątki tej romantycznej powieści dla nastolatków – komentował.

Tak, moja pierwsza powieść napisana w niecały miesiąc była tekstem przeznaczonym dla młodzieży. Nie miało to ani dla mnie, ani dla doktora Bąka większego znaczenia. Prawdopodobnie nie dorosłem jeszcze do podejmowania poważnych tematów – tak wtedy myślałem, i słusznie, ale w końcu nie od razu Kraków zbudowano. Cieszyło mnie to, że pomimo banalności tematyki mój mocodawca zauważył „pewne cechy mojego języka, które dobrze wróżą”, to znaczy, że dobrze się zapowiadam i w jakiś tam sposób wyróżniam się spośród innych młodych autorów, no, w każdym razie nie mam się czego wstydzić, a doktor Bąk co i rusz mnie motywował i obiecywał pomoc w wydaniu książki, a że był dobrze ustosunkowany, że po drodze partyjnej było mu łatwiej niż komu innemu, to już w lutym następnego roku dziesięć tysięcy egzemplarzy „Radości na życzenie” (wtedy to były nakłady!) pojawiło się na księgarskim rynku. Nie powiem, zazdroszczono mi trochę, ten i ów doklejał mi nalepkę partyjnego beniaminka, ale byli też życzliwi, mniej zazdrośni o niejaką sławę, jaką słusznie czy niesłusznie zdobyłem sobie na uczelni. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że ten swój sukces zawdzięczam głównie temu, że moja powieść była optymistyczna i współgrała z polityką oświatową kraju rządzonego przez słuszną partię, aczkolwiek o tej drugiej cesze absolutnie nie myślałem podczas pisania. No cóż, stało się, zyskałem uznanie, przeprowadzano ze mną wywiady, dopytywano o zamierzenia twórcze, a przecież ja nie skończyłem jeszcze studiów i nie miałem pojęcia jaka czeka mnie przyszłość, planów żadnych nie miałem; uważałem się za dziecko szczęścia i przed Wielkanocą odwiedziłem moją panią profesor od polskiego, wręczyłem jej egzemplarz „Radości na życzenie”, nie ukrywając dumy ale i niecierpliwie oczekując na osąd życzliwej mi od zawsze nauczycielki. Pani Zofia nie podzieliła jednak mego entuzjazmu, o czym dowiedziałem się tuż po świętach. Zostałem, i słusznie, sprowadzony do parteru.


[31.08.2020, Toruń]


29 lipca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (24)

1.
"Jak spędziłem wieczór i noc w mieście, na którego długie perony wczesnym zmierzchem tego styczniowego dnia wysiadłem — o tym nie mówmy. Choć byłoby o czym. Ale po co dolewać oliwy do ognia, który i bez tego buzuje wielkim, zachłannym, wszystko pożerającym płomieniem. Więc nie mówmy. Zarzućmy lepiej na to długi szeroki płaszcz, opończę, pelerynę czarną wielką i przejdźmy nad tym do porządku dziennego, do porządku porannego jasnego mądrego cudotwórczego jak każdy nowy poranek. Tak, jak kiedy w kinie się siedzi i jest wieczór przeważnie, a na filmie też powiedzmy jest wieczór, a potem ekran wygasa, ciemnieje i nagle rozjaśnia się ekran, bo jest ranek następnego dnia, film leci dalej, i to światło poranka na filmie rozlewa się po nas, ulga jakaś, radość rozlewa się po nas, choć wiemy, że to na filmie jest poranek, a na sali kinowej jest wieczór ciągle, ale ta radość jest niezależna od naszej wiedzy, od naszej zwanej świadomości o rzeczywistym stanie rzeczy ciemnym wieczornym. I kiedy na filmie zapada znowu zmierzch i potem wieczór, i noc, i ekran znowu ciemnieje, czarno jest, i za chwilę znowu się rozjaśnia, bo jest na filmie kolejny nowy dzień, to znowu odczuwam to, co odczuwam w życiu, kiedy wstaje nowy dzień: radość, ulga, świeżość nowa, rześkość, blask głaszcze mnie po rysach i szramach, w kościach mi się fosfor zapala, jeść mi się chce i pić to wszystko, co dookoła, stopy swędzą mnie do ruchu, żeby naprzód iść i tak dalej, i tak dalej. A myśl o śmierci, o śmierci myśl, w tej pierwszej chwili, zanim o niej pomyślę — jest nie do pomyślenia."
Nie dlatego, że 24 lipca minęła 41-sza rocznica śmierci Edwarda Stachury, nie dlatego upuściłem cytatę z "Siekierezady albo zimy leśnych ludzi", lubię prozę Steda, po prostu lubię, lubię bardziej niż jego poezję, którą cenię, ale w prozie nie od dziś odnajduję ułamek siebie i mógłbym cytować fragment po fragmencie, akapit po akapicie, a w tym przytoczonym powyżej odczuwam zgoła identyczną ulgę, gdy rodzi się każdy nowy dzień, a ta myśl o śmierci jest nie do pomyślenia u mnie, no chyba że o niej pomyślę.
Zaprawdę należy, jeśli się chce, zaznaczam, należy się wczytywać w specyfikę słów Stachury, w tego jego zwaną zachłanność życia, jaskrawość, tej jego chłonności świata i obserwacji, i umiejętności przekazania dalej, jak w tym przypadku:
"Raz na tydzień człowiek kiedyś się golił, po łaźni albo przed łaźnią, ale wolałem po łaźni, by mniej bolała skóra, i spokój był przez cały tydzień ze skrobaniem lic. Potem, z płynięciem czasu, z płynięciem lat, dwa razy na tydzień już trzeba było się golić, a teraz znowu z płynięciem czasu trzy razy w tygodniu trzeba. Co drugi dzień. A nie szkodziłoby codziennie. Więc pod tym względem jak to się mówi, lepsze były kiedyś czasy. Ale za to z drugiej strony, nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre, oby! oby! przez to częste golenie się poznałem dosyć nieźle fryzjerskie salony kraju i to dziwne plemię, jakim są fryzjerzy. Nasłuchałem się też prawdziwych, półprawdziwych i zupełnie fantastycznych, od początku do końca zbajerowanych historii, opowieści, scen rodzajowych, obyczajowych i tak dalej, że mógłbym do końca życia siedzieć, jak powiedział o sobie jeden, naprzeciw gołej białej ściany i opowiadać. Ale co do mnie i póki co, to wolę
jeszcze chodzić, niż siedzieć. Wolę jeszcze iść, niż tkwić. Tu, tam, na lewo, wprost, a kiedy urośnie mi broda, do fryzjera idę w danej miejscowości. Jeden apropo fryzjer nie tak dawno mnie golił w sławetnym mieście Olkusz, a potem namówił mnie na masaż twarzy przedwojennym elektrycznym aparatem Darsanwala ciskającym iskry przy dotknięciu ze skórą. Piorunował, pikował mi szyję i policzki tymi iskrami i opowiadał przy tym o swoich przygodach na frontach całej Europy podczas drugiej wojny światowej. Gdyby mu wierzyć, to cud boski i bąbelki, że z tego wszystkiego wylazł i stał przy mnie cały i zdrów. Mylił się poza tym, mieszały mu się w tej jego Iliadzie różne miasta, miasta—państwa, same państwa, przestawiał daty bitew, przekręcał nazwiska generałów, wymyślał nowych, nie istniejących, miał mnie za kompletnego frajera, za ostatniego jełopa w domenie geografii i w domenie historii. Co prawda to prawda, że byłem wtedy, jak sobie przypominani, mocno zmizerowany i wyglądałem jak jakiś taki wypłosz. Dlatego chyba, chyba na pewno dlatego, tak sobie używał na mnie. O, bezczelny! Ale bajer miał wielki, to trzeba przyznać. Bajerowszczyk to był chyba największy w Jurze Krakowsko—Czestochowskiej. Więc nasłuchałem, oj, nasłuchałem ja się samowitych i niesamowitych."
Że po raz kolejny taka obszerna cytata? Kawiarenka wytrzyma, wytrzyma choćby przez wzgląd i nie tylko, a swoją drogą, czy ta przypowieść o fryzjerach nie jest przypadkiem skąpana w realiach świata cyrulików... nie wiem, jak spostrzeżenia Steda mają się w stosunku rodzaju żeńskiego i damskiej klienteli, natomiast jeśli chodzi o męskie doświadczenia, to bywały u mnie podobne.
Ja nie wiem, czy w telewizorze, w jakiejś stacji, wspomniano o Stachurze z racji rocznicy jego śmierci, bo dzienniki tefał oglądam rzadko - ledwie do drugiej informacji wytrzymuję, do pierwszego paska. Sieć jest bardziej demokratyczna i więcej wiedząca - jeśli się chce, człowiek dowie się czegoś a'propos Stachury, ale i niestety uzyska informacje na wielce przykre tematy, obciążające system nerwowy, zabierające tlen.
2.
Na razie nie będę pisał o tych nierobach, beztalenciach i spekulantach zjednoczonej prawicy (konia z rzędem temu, kto odnajdzie w tej mafii choćby jednego uczciwego człowieka), bo flaki jelitowe mi się zapychają na samo wspomnienie o pisie i przybudówkach; napiszę o kimś, kto wielce mnie, kolokwialnie mówiąc, wkurzył.
Ten utalentowany człowiek wystartował w wyborach, już, już witał się z gąską, miał wejść do drugiej tury zamiast cioci, gdy nagle z busika wysiadł pan Rafał i sprawa się rypła; przegrał w wyścigu o prezydencki fotel nie tylko z dzisiejszym tak zwanym prezydentem, ale o ponad dwie długości z Rafałem, czego przeboleć do dzisiaj nie potrafi, bo gdyby Rafał go nie pokonał, to oczywista, że on pobiłby Dudę. No i mamy teatr jednego aktora skonfliktowanego z Rafałem, z partiami, z tymi, którzy na niego nie zagłosowali, słowem z Polakami od Bugu po Irlandię. Nadto, aby przypieczętować swój stosunek wobec tych, którzy mu nie zawierzyli, nazwał był pan Szymon wyborców Trzaskowskiego hunwejbinami, którzy, cytuję za wikipedią, popełniali "liczne okrucieństwa, torturując, przetrzymując, poniżając, a niekiedy zabijając ludzi uznanych za wrogów ludu, do których zaliczano przede wszystkim nieliczną chińską inteligencję." Hunwejbini, choć byli młodzieżową ariergardą komunistycznych Chin Mao Zedonga tak bardzo zasłużyli się swym terrorem, że i sam twórca komunizmu w Chinach, co niektórych najbardziej dziarskich nakazał stracić. 
I to właśnie do tych rewolucjonistów porównuje pan Hołownia ludzi głosujących na Trzaskowskiego, i tych z PO, i pozostałych, niemających wiele wspólnego z partiami, a uważających, że należałoby złożonym w urnie głosem zahamować hegemonię pisu.
No cóż, już po dwóch tygodniach prowadzenia kampanii wyborczej pan Hołownia zaczął mnie, jako się rzekło, wkurzać. Mniej zwracałem uwagę na jego obiecanki-cacanki, na programy i plany, na to, że zna się dosłownie na wszystkim i z tego powodu wystartował w wyborach; więcej interesowała mnie jego osobowość i charakter, sposób prowadzenia kampanii, to jak zręcznie potrafi manipulować uczuciami ludzi, którzy nie rozpoznali lub w porę nie rozpoznali socjotechniki jaką stosuje. Jego zajadli zwolennicy, którzy nota bene, złego słowa na swego guru nie powiedzieli i nigdy nie powiedzą, choćby nie wiem co, nie dostrzegli, że cała siła Hołowni-polityka polega na deprecjonowaniu kandydatów obozu demokratycznego, tylko po to, aby stać się bezpośrednim rywalem Dudy w drugiej turze wyborów.
Przyznam się, że nawet jak na warunki, na sytuację panującą świecie obłędu politycznego w naszym kraju, pan Hołownia wyróżnia się jakością i bezwzględnością jadu sączącego się z jego ust, co jest szczególnie niebezpieczne zważywszy na wysoce narcystyczną osobowość niedawnego kandydata na urząd prezydencki, człowieka, który dla mnie jawi się jako jednostka tyleż wiele myśląca o sobie, jak i na wskroś dziecinna, nie potrafiąca znieść porażki, nie potrafiąca powstrzymać języka nienawiści, dwulicowca i hochsztaplera.
A tym hunwejbinem pogrążył mnie do reszty i nie mam usprawiedliwienia dla tego określenia jakie pan Hołownia użył; żadne przeprosiny, których zresztą nie spodziewam się usłyszeć z ust tego pana, nie pomogą.
Dla mnie Szymon Hołownia to patologia.
...no... wkurzyłem się przecież.

[29.07.2020, Toruń]


22 lipca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (23)

1.
 22.lipca to nie tylko peerelowska nazwa fabryki czekolady E.Wedel, to znacznie więcej. Manifest PKWN jakkolwiek by na niego nie patrzeć z dzisiejszego punktu widzenia zmieniał społeczną, gospodarczą i polityczną rzeczywistość w naszym kraju, a w przypadku rolnictwa - wprowadzenie reformy rolnej - był aktem rewolucyjnym i oczekiwanym. Dzisiaj w innej, kapitalistycznej rzeczywistości znaczenie Manifestu jest nie tylko pomniejszane, ale i deprecjonowane... tak to jest z polityką historyczną - jej słuszność określana jest przez tych, którzy sprawują władzę.
2.
Jak zwykle moje psiny z pyszczkami zwróconymi na mnie wymuszają "ludzkie jedzenie", chociaż powinny być najedzone. Przed dwoma kwadransami Adelka wymusiła na mnie, abym wstał od stołu i przeszedł do holu, gdzie stoją trzy miseczki: dwie oddzielnie na jedzenie dla obu suczek i jedna micha z wodą. Adelka umyśliła sobie, abym ją napasł suchą karmą, chrupek po chrupku. Nie ma przeproś, trzeba było nakarmić.
3.
Wczorajsza i przedwczorajsza wizyty u lekarza tylko połowicznie nastrajają optymistycznie. O ile z nogą jest lepiej, zrasta się, można ją bardziej obciążyć (nareszcie jest szansa na rehabilitację), o tyle z naczyniami wieńcowymi nie jest tak, jak być powinno i w perspektywie czeka mnie zabieg, o ile nie doprowadzę żył do porządku. Spróbuję zatem przejść stopniowo na dietę, zbić cholesterol i jednak nie oszczędzać na lekach rozrzedzających krew, a wszystko po to, gdyż nie mam zamiaru iść do szpitala... może mi się uda... a duszności i ucisk w klatce piersiowej ustaną. A jeśli te bóle, niewielkie wprawdzie, ale bóle, w klatce piersiowej mają coś wspólnego ze znacznie silniejszymi, wręcz nie do zniesienia bólami obu ramion (odgaduję, że to efekt chodzenia o kulach), to dochodzi jeszcze jeden problem z którym muszę sobie dać radę.
4.
Dwudziestego piątego lipca minie 9 miesięcy od mojego wypadku w Norwegii. Zajrzałem w związku z tym do kawiarenki, do pierwszego mojego wpisu po wypadku. Datowany jest na 8 grudnia, a zatem po wypadku nie pisałem nic przez półtora miesiąca. W tym wpisie z 8 grudnia jest ewidentny błąd. Piszę o tym, że leżę w szpitalu od 24. października, a tego dnia mogłem być jeszcze w Niemczech przed Hamburgiem. W ogóle miałem w tamtym okresie problemy z chronologią wydarzeń. Myliłem nie tylko datę wypadku, ale też datę urodzenia. Po wybudzeniu ze śpiączki farmakologicznej wyglądało to tak: 
- Który mamy rok?
- 2019.
- Kiedy się pan urodził?
- Wczoraj.
Dopiero po dłuższym zastanowieniu odpowiadałem poprawnie. Kurt Vonnegut skomentowałby: - Zdarza się.
5.
Czytam wciąż "Miasto utrapienia" Pilcha (warsztatowo-językowo świetny, ale czegoś mi w tej prozie brakuje) oraz "Lalkę", oglądam w internecie stare polskie filmy, czyli nic nowego. W polityce też bez zmian. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać z tego powodu, że premier cieszy się, że unijne środki nie będą, jego zdaniem, powiązane z przestrzeganiem prawa. Interpretuję to w ten sposób, że praworządność jest czymś w pisowskim mniemaniu złym. Ja oczywiście wiem, że pan premier kieruje swoje wypowiedzi do wtórnych analfabetów rozumiejących, co to znaczy trzynasta emerytura i liczby z plusem, ale mimo wszystko w tym zawojowanym przez pis kraju żyją także inni, mniej nachalnie inteligentni ludzie.

[22.07.2020, Toruń]



17 lipca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (22)

1
Leje. Ściana deszczu. To nie tornado - przeraźliwy brak wiatru, ale jednak ten deszcz - a amerykańscy uczeni od pogody prognozowali suszę na tej naszej szerokości geograficznej, a tu trzeba się pogodzić z tym, że latoś lato mamy wilgotne i kiedy ziemia mokra, łatwiej będzie kopać te oczka wodne, co to je miłościwie panujący nam prezydent, pedofilów stabilny ułaskawiciel zapodał jako domowe zadanie; ciekawe, czy te 5000 plus na te oczka zapłaci.
2.
Kiedy już jestem przy nie moim prezydencie, to mam dziwne uczucie, że im głębiej tej prezydenturze w las, tym śmieszniej, i to nie tylko z powodu rozmowy, jaką ów pan przeprowadził z sekretarzem generalnym ONZ. Śmieszna jest prezydentura Dudy także z tego powodu, że zażyczył sobie, (także jego córa) aby od tej pory ludkowie darzyli się szacunkiem, a do pana Trzaskowskiego, jak w Jachowicza bajeczce, "i łapkę wyciągnął do niego", nie pomny tego, że samemu "zanadto się jadło,
co gorsza nie myszki, lecz szynki i sadło". Innymi słowy pan prezydent, który zasłynął z nienawistnej mowy podczas kampanii wyborczej, teraz opowiada się za językiem miłości? Więc jak to jest, teraz LGBT to ludzie?
Tropem pana prezydenta podążyła pani marszałek Witek, z której uciesznego zachowania podczas procedowania tworzenia komisji ds. pedofilii w kościele katolickim nie powstydziliby się najzagorzalsi palacze marihuany.
W inną nieco stronę, choć również humorystyczną poszedł ziemkiewicz rafał (świadomie napisany małą literą), który w sławnej telewizji pisowskiej zadrwił sobie z choroby Jerzego Stuhra, albowiem tenże sympatykiem pisowskiej rodziny nie jest, za co spotkała go "zasłużona" kara.
W moich stronach mówiło się, że kto chamem się urodził, chamem zostanie, co jak raz pasuje do tej obrzydliwej postaci, chluby pisowskiej tuby nienawiści do ludzi... może już dosyć na ten obły temat...
3.
Skasowałem "Auteczko". Mam na myśli to dłuższe opowiadanie Hrabala, które w związku z tym, że estymą darzę nie tylko pieski ale i kocięta, przeto z dodatkowym zainteresowaniem śledziłem zmagania pisarza ze stworzeniami, które ubarwiły jego życie. W tym miejscu zdradzić muszę tajemnicę, że tytułowe "auteczko" to imię jednego z Hrabalowych kociąt.
Wziąłem sobie teraz na warsztat "Miasto utrapienia" zmarłego nie tak dawno Jerzego Pilcha. Proza to jakże inna od Hrabala, czy akurat jestem nią zachwycony? Nie wiem, natomiast Pilchowi nie sposób zarzucić dobrego warsztatu literackiego, tego dynamizmu, którego czasami mi u innych współcześnie żyjących prozaików brakuje.
Jak siebie znam, pewnie zacznę równolegle do "Miasta utrapienia" czytać "Lalkę" Prusa... może dlatego, że w końcu oba teksty odnoszą się do tego samego miasta?
4.
Przyznam się do jeszcze jednej swojej prześladowczej manii - lubię stare polskie filmy, przy czym mam na myśli te powstałe w PRL-u. Pod względem ruchomych obrazków cenię sobie tę epokę i pewnie nie raz napiszę coś na ten temat. Dzisiaj o obejrzanych serialach: "Dyrektorzy", "Najważniejszy dzień życia" i (jeszcze oglądany) "Znaki szczególne".
Doświadczeni życiowo być może pamiętają te seriale (ten drugi nie tak dawno emitowała, o ile sie nie mylę TVP Kultura).

"Dyrektorzy" to rzecz o dowodzących jednym z socjalistycznych zakładów, albo inaczej - fabryka widziana z perspektywy zmieniających się dyrektorów. O takich filmach zwykło się mówić "produkcyjniaki" chwalące socjalistyczną infrastrukturę przemysłową, chociaż, gdy przyjrzeć się głębiej, nie były to filmy bezkrytycznie gloryfikujące rzeczywistość. Oczywiście dzisiaj nikt podobnych ideowo filmów by nie stworzył, także dlatego, że nieobecne jest dzisiaj myślenie o gospodarce jako o zadaniu propaństwowym; kiedy za PRL-u struktura produkcji i usług opierała się na kooperacji, a produkt krajowy był sumą kooperatyw, współcześnie dąży się do rywalizacji, a tenże krajowy produkt wynika z podsumowania sukcesów i porażek odnoszonych i ponoszonych przez podmioty działające na wolnym rynku.
Z chęcią przypomniałem sobie te filmy także z tego powodu, że lubię dopingować ludzi, którzy stawiają przed sobą określone cele i aby je osiągnąć sami sobie zawieszają (lub zawiesza się przed nimi) wysoko poprzeczkę. W "Dyrektorach" będą to kolejni szefowie fabryki, w jednym z odcinków "Najważniejszego dnia życia" - "Uszczelka" Sochacki, grany świetnie przez Henryka Bąka, dyrektor, który potrafi wszystko załatwić, i wreszcie w "Znakach szczególnych" - inżynier Zawada, kreowany przez Bronisława Cieślaka.
5.
Piszę, piję kawę, chłód od wpół otwartych balkonowych drzwi dostaje się do wnętrza mieszkania, ulewa trwa. Może to lepiej, że pada nocą, niech się wypada i rozwidni rankiem.

[17.07.2020, Toruń]

16 lipca 2020

REZYDENT 2 (4 fragment)

Do rękopisu dopadłem wtedy, gdy ucichły rozmowy w pokoju obok, po czym dwie pary nóg przedeptały podłogę na piętrze i zeszły po schodach na dół rytmicznym acz wolnym tempem.

To może trudne do uwierzenia, ale od najmłodszych lat interesowały mnie tak ostateczne zagadnienia jak śmierć czy   życie na poziomie ontogenezy, także filogenezy, choć oczywiście nie formułowałem wtedy naukowych sądów, nie posługiwałem się językiem, którego nie znałem, a miałem go poznać dopiero w przyszłości. Pierwszą chyba wątpliwością jaka nasunęła się mnie, dziesięcioletniemu co najwyżej chłopcu było pytanie, jak będzie wyglądał świat po mojej śmierci i czy w ogóle zauważona będzie moja nieobecność? Wkraczałem wtedy w krainę karkołomnych przemyśleń i w końcu doszedłem do wniosku, że jeśli ja umrę, umrze cały świat, bo niby dlaczego miałby istnieć, kiedy mnie nie stanie? Nie, nie miałem samobójczych myśli, szanowałem każdy z danych mi do przeżycia dni, ale „memento mori” działało na moją wyobraźnię, aż wyobraziłem sobie, że po śmierci moja dusza pozostając nieśmiertelną odbywa rozliczne peregrynacje po moich kolegach i koleżankach ze szkoły, rzadziej – odwiedza członków mojej rodziny. I po cóż te ciągoty mej duszy do podróży po zostawionych miejscach? Aby mogła ona sprawdzić czy i w jakim stopniu moja śmierć wpłynęła na życie tym, których opuściłem. Niestety rychło okazało się, że moje życie i niedawna „śmierć” nie znalazły się w kręgu zainteresowań ludzi, z którymi złączony był mój los i tym sposobem wróciłem do pierwotnej tezy mówiącej o tym, że po mojej śmierci przepada cały świat… brak w tym optymizmu.

Widzę siebie dochodzącego do skrzyżowania dwóch najważniejszych ulic w naszej osadzie. Skręcam w lewo i po swojej lewej ręce mam kapliczkę z niebieską rzeźbą Panienki, wokół której w donicach i szklanych pucharach napełnionych wodą kołyszą się cięte kwiaty, zapewne peonie o niemożliwie ostrym zapachu, takie same jakie rosły u sąsiadki w ogrodzie, krwisto czerwone i pąsowe, przewyższające wielkością kwiatostanu róże. Teren kapliczki jest odgrodzony od ulicy niewysokim drewnianym płotem pomalowanym na kolor zielony, w jego wnętrzu znajduje się maluteńki kwiatowy ogródeczek i dwie ławeczki z oparciami. Wewnątrz i na zewnątrz w majowe późne popołudnia gromadziły się kobiety urządzając śpiewne majowe nabożeństwa. Kiedy przechodzę obok niebieskiej Panienki jest czerwiec i nikt nie gromadzi się przy kapliczce, ale przejeżdżający mimo na rowerach i w chłopskich zaprzęgach starsi ludzie żegnają się, zdejmują berety i czapki, a kobiety nawet przystają na jedną zdrowaśkę. Ja jednak kieruję się dalej ku osiedlu; trylinkowa droga biegnie tutaj do góry, po lewej stronie mijam zabytkowy gmach przedszkola i park, przed którym usytuowano przystanek autobusowy. Nie zatrzymuję się jednak w tym miejscu, dochodzę do najwyższego punktu drogi biegnącej na wprost, gdzie po obu stronach tej wypłaszczonej komunikacyjnej arterii znajdują się kamienice, w których mieszkają pracownicy fabryki. Nie dochodzę jednak do pierwszej z kamienic i skręcam w prawo; tam pobudowano świeży budynek, w którym mieszczą się biura przedsiębiorstwa, a na górze pokoje hotelowe dla pracowników fabryki i odwiedzających ją gości. W tym budynku, do którego zmierzam pracuje też moja matka.
- Tak myślałam, że będzie ci zależało na skończeniu tej powieści – powiedziała Teresa, kiedyśmy po śniadaniu wyrwali się nad staw, ja ze starą bambusową wędką leśniczego, podbierakiem, wiaderkiem na ryby i metalowym pudełeczkiem z dżdżownicami; Teresa z koszyczkiem, w którym znajdował się termos z herbatą i kanapki.
- Dlaczego tak sądzisz? – zapytałem, ale za chwilę zreflektowałem się. – No tak, w końcu poprosiłem cię, abyś przywiozła ten niedokończony rękopis.
- Nie tylko dlatego. Myślę, że nadszedł czas na to, abyś skończył swoją biografię.
- To nie do końca jest biografia – upierałem się, ale musiałem przyznać, że nie mam zbyt wielu argumentów, które zaprzeczyłyby postawionej przez Teresę tezie. Zresztą miałem świadomość tego, że chociaż w każdej z moich książek znajdowała się jakiś biograficzny wątek, to „Wielki sen” zawierał ich setki. Ponadto Teresa przez ostatnie pół roku przeczytała w zasadzie wszystko to, co napisałem i co było wydane, jak i też moje niedokończone najczęściej rękopisy i miała prawo wyrobić sobie zdanie na temat, co w mojej pisaninie jest fikcją, a co rzeczywistością, do której wracałem.
- Może masz rację. Może nadszedł ten czas. W każdym bądź razie pisząc książkę o sobie, choć nie nazywam jej pamiętnikiem, umykam poniekąd odpowiedzialności za styl, za to, że prawdę powiedziawszy, skończyłem się jako pisarz.
- To nieprawda. Miałeś kiepski ostatnio okres, o czym świadczy chociażby to, że w twoich ostatnich rękopisach panuje nieznany dotąd nieporządek, ale, jak mi się wydaje, w leśniczówce odzyskujesz siły i zapał do pracy.
- Jakbym słyszał Ninę.
(cdn.)

[16.05.2020, Toruń]

15 lipca 2020

ROZMAITOŚCI

 1. Doczekałem się. Dostarczono mi (żona) 13 książek z mojej kutnowskiej biblioteki. Jeszcze nigdy nie wypożyczyłem tak wielu pozycji. Dominują: Pilch, Głowacki, Hrabal; jest też Stachury "Siekierezada" i... "Lalka" Prusa.




2. Zacząłem od "Auteczka" Hrabala. Na zdjęciu autor z jednym ze swoich sławnych kotów.




3. I jeszcze raz autor "Pociągów pod specjalnym nadzorem". Obowiązkowy kot i stół, na którym stawiał maszynę do pisania i... pisał.




4. Moja chluba - jedna z czterech domowych paprotek - urosły fantastycznie. Lubię paprotki, bo lubię mnóstwo zieleni.





5. Zdjęcie zrobione z balkonu na lewo. Niestety fatalnie się naświetliło. Mały placyk zabaw dla dzieci. Przed wieczorem panuje niesamowity gwar. Nie szkodzi... to w końcu bawiące się dzieci.

 


6. Blok naprzeciwko. Balkony podobne do mojego. Na parterze najpiękniejszy ogródeczek starannie utrzymany przez panią w średnim wieku.




7. A ten "balkonik" znajduje się pod nami po lewo. W nim warzywa: sałata, pomidory, jakieś zioła. W chwili robienia zdjęcia trzy piękne koty na "balkonik" nie wylazły, a szkoda....



8. No i w końcu zdjęcie sprzed paru tygodni. U "wejścia" na starówkę mój kościół - ewangelicko-augsburski.



Trzeba się było uwolnić od polityki, od wyborów, o których być może coś jeszcze napiszę, choć będzie to zapewne wołanie Azorka na puszczy.

[15.07.2020, Toruń]




II SYMFONIA MAHLERA

II Symfonię c-moll „Zmartwychwstanie” Gustav Mahler ukończył w czerwcu 1894 roku. Przez wielu uznawana jest za jego najlepsze dzieło, choć można z tym dyskutować.  Symfonika Mahlera charakteryzuje się mieszaniem gatunków orkiestrowych i wokalnych, co odzwierciedla  koncepcji koncepcję Mahlerowskiej symfonii, jak i też uwzględnia modę epoki, w której tworzył. W symfonice Gustava Mahlera można odnaleźć wszystkie cechy secesji: monumentalizm, przesadny zbytek i bogactwo ozdób, chęć zadziwienia niezwykłością pomysłów i efektami dekoracyjnymi i częste zapożyczenia od innych stylów.

II symfonia Mahlera jest dziełem dynamicznym i majestatycznym, przeznaczonym być może dla koneserów, ale oddającym geniusz kompozytora.

Tutaj II symfonia w wykonaniu festiwalowej orkiestry w Lucernie pod dyrekcją wybitnego, nieżyjącego już włoskiego dyrygenta Claudio Abado.


[15.07.2020. Toruń]



07 lipca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (21)

PSI TEKST

Balkon bywa moim domem w czas pogody. Przesiaduję tam, czasami czytam, piszę, piję kawę, herbatę, wodę z cytryną. Jeśli noce są ciepłe, balkon jest otwarty, aczkolwiek ostatnio wolę otwierać trzy okna, a zamykać balkon, bo Masza reaguje na każdy odgłos dochodzący z dołu, wbiega właśnie na balkon i obszczekuje Bogu ducha winnych mieszkańców osiedla, biorąc ich za złodziei.
Przedwieczorną porą w drzwiach balkonowych ukazuje się Adelka.
- Co chciałaś?
- Uoooł, uoooł - odpowiada.
- Mam iść? - pytam.
- Uoooł, uiii, uiiii, hmmmm, hmmmm,
- No dobra, idę, tylko nie szczekaj, bądź cicho.
Obserwuję, jak z trudem przychodzi Duśce wykonać moje polecenie.
- Uiii, hmmm, uiiii - powiada nieco ciszej.
Wstaję i przechodzimy oboje do kuchni. No to teraz mam do wyboru (chodzi mi o przyczynę wywołania mnie z balkonu):
- Duśka pragnie, abym zajrzał do lodówki,
- mam podejść z nią do przedpokoju, gdzie na półeczce znajduje się psie żarcie w postaci twardych chrupek,
- zauważyła na szafkach naczynia lub wiklinowy koszyk z ogórkami, kapustą, rzodkiewką lub marchewką, czyli przysmakami Adelki.
Trudno się na początku zorientować, do czego suczka pije, bo za każdym razem nuci swoje:
- Uiii, uoooł, hmmm, uiii,
ale ułatwieniem jest to, że Duśka podprowadza mnie w miejsca, o jakie jej chodzi i wspina się na tylnych nogach pokazując dokładnie, gdzie mam zajrzeć.
Język jakim operuje Adelka w potocznym rozumieniu nazywa się skomleniem, aczkolwiek skomlenie a skomlenie to nie to samo. Najbardziej podoba mi się ten trudny do powtórzenia dźwięk przypominający jodłowanie, dźwięk pomiędzy szczekaniem a skomleniem oddany w momencie, gdy suczka odwraca głowę, wskazując mi miejsce, gdzie mam się udać.
Oczywiście na tego typu wymianie zdań nie kończy się nasza rozmowa.
- Naprawdę lubisz ogóreczki?
Uoooł, uiii, uiiii.
- Ale wiesz, że nie mogę ci dużo dać, bo cię będzie bolał brzuszek.
- Hmmm, hmmm, hmmm.
- No dobra, ale najpierw zrobimy, "co pieski lubią" i "ti tit".
Podaje do przodu głowę, głaszczę ją po niej ("co pieski lubią"), i dotykam jej noska ("ti tit"). Duśka z kolei zaczyna lizać moją dłoń. W końcu daję jej dwa plasterki ogórka; powolutku zjada, ale kiedy wymusi na mnie podanie jej kawałka kiełbasy, chowa go przed Maszą nakrywając nosem kiełbaskę powietrzem.
Czasami takie odwoływania mnie z balkonu przez Adelkę mogą mieć inne powody:
- Duśka chce mnie poinformować, że nie wcelowała dokładnie do kuwety i wymagana jest ekstraordynaryjna pomoc w  moim wykonaniu przy pomocy mopa,
- Duśka zwraca mi uwagę, że przed chwilą została okradziona przez Maszę, która "zakosiła" jej "smaczka". Adelka jak przystało na pacyfistycznie usposobioną do życia suczkę, odmawia walki, wybierając skarżenie na młodszą "siostrzyczkę",
- Duśka domaga się zabawy w rzucanie Hipkiem, Żółwikiem lub Krówką.
Tak czy owak w końcu po paciorku obie suczki idą spać - Masza natychmiast; Adelka z kolei jako że wrodziła się we mnie zanim zaśnie, musi jeszcze to i owo zrobić. Ja przesiaduję przy książce, piszę lub oglądam coś, najczęściej w You Tube lub Cda, Adelka z kolei spaceruje sobie po pokojach w poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Nareszcie i ją zabiera w posiadanie sen.
Jest noc, a ja na paluszkach, po wielkiemu cichu otwieram lodówkę, ciiiicho szaaaa, ciacham nożem kawałek śląskiej lub "dobrodzieja" od prosiaczka, z szafki bezgłośnie wyjmuję talerzyk i dwie kromki chleba, i już, już zamierzam o jednej kuli pokuśtykać do stołu, odwracam się i... dwa uśmiechnięte psie pyski czekają na mnie, abym w nie co rzucił... a przecież minutę temu obie rozrabiary spały snem kamieniarza.
Ja tego nie rozumiem.

[08.07.2020, Toruń]

06 lipca 2020

REZYDENT 2 (fragment 3.)

To prawda, byłem szczęśliwy, kipiało ze mnie szczęściem w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób, kiedy Piotr przywiózł ze stacji kolejowej Teresę w pewne rześkie sobotnie przedpołudnie, rześkie i oddychające świeżą parą wodną po piątkowej ulewie i burzy. Taszczyła z sobą walizę i torbę – niepotrzebnie, tak myślałem, ale nie dała się przekonać, wszystko chciała mieć pod ręką, a w dodatku na samym wierzchu torby był ten dobrze strzeżony, pachnący nie tylko serem ale i wanilią i cynamonem sernik „made in Teresa”, którym zadziwiała cały blok pełen ludzi, ba, zadziwiłaby nim cały świat i dlatego „panie Piotrze, ostrożnie, niech pan jedzie ostrożnie”, instruowała młodego Stachurskiego, ale wcale niepotrzebnie, bo para koni prowadzona przez Piotra, była nadzwyczaj zdyscyplinowana i nie było o tym mowy, aby wdawała się w kłus, albo, nie daj Boże, galop; szła spokojnym, regularnym stępem, nie za szybko, a kiedy droga prowadziła przez las, omijała kałuże i wystające spod piaszczystego podłoża, wymyte przez ulewę korzenie.

Z Teresą przywitaliśmy się w trójkę (leśniczy wyjechał do miasta, Nina zapowiadała swój przyjazd w niedzielę) i chociaż to ja miałem być głównym beneficjentem spotkania z moją sąsiadką, to Bogusia z Heleną wyrwały mi ją z objęć powitania; zaprowadziły na górę, wcześniej zostawiając w kuchni blachę z sernikiem. To może lepiej, pomyślałem sobie, że Teresa ucieszyła oczy i uszy domowniczek, bo w ten sposób poczuje się mniej skrępowana podczas tygodniowego pobytu w leśniczówce, a i dla Heleny i Bogusi moja przyjaciółka, która jest osobą nadzwyczaj kontaktową i mającą bardzo wiele do powiedzenia na rozliczne tematy, przybycie Teresy u progu lata to jedna z trudnych do przecenienia okazji do porozmawiania o czymkolwiek, co działo się i dzieje poza lasem, poza krainą, której granicę często nie przekraczały.

Dopiero po dwóch kwadransach kobiety zeszły na dół; akurat w tym czasie przyjechał z miasta Stanisław – znów wątek powitania, serdeczny, ale leśniczy zdawał się być zmęczony, ostatnio zwykle czuje się zmęczony po każdej burzowej nocy, a to z powodu tego pożaru, który zeszłego lata powstał od uderzenia pioruna i szybko się rozprzestrzeniał, ale na szczęście kiedy burza ustała, ogromna ulewa przygasiła zarzewie ognia do tego stopnia, że przywołana straż nie miała już wiele do roboty, tym nie mniej leśniczy wspominając tamto wydarzenie, zawsze był niespokojny i dzisiaj nieprzespana noc zrobiła swoje; - pójdę się chyba położyć – poinformował kobiety – przepraszam.

Wtedy zaprosiłem Teresę na swoje warzywno-owocowe poletko, pokazując jej tę buchającą wprost życiem zieloność. Prowadziłem ją wzdłuż wszystkich grządek, chodziliśmy pośród strzelających ku górze kłączy malin, zeszłorocznych wielkolistnych truskawek, pomidorów, ogórków, włoszczyzn wszelakich i ziół. Na każdym kroku przemierzanych dróżek spotykałem się z sympatią z jaką moja przyjaciółka odnosiła się do moich ogrodniczych umiejętności, nie mogła wprost uwierzyć, że ja przywiązany do czterech ścian swego miejskiego domostwa, z rzadka otwierający okno, równie nieczęsto ostatnimi czasy wychodzący na ulicę, potrafiłem zagospodarować teren, z którym zapoznała się będąc ostatnim razem, a był to podówczas obszar dziewiczy. Jednym słowem zadziwiłem ją, ale i sam byłem w wielkim zakłopotaniu względem siebie, nie podejrzewając, że będąc w wieku mocno splądrowanym przez upływ czasu, potrafiłem z zakamarków pamięci wydobyć na wierzch swoje dziecięce i nastoletnie zamiłowania, kiedy jeszcze nie myślałem o pisarstwie, o maturze i uniwersytecie.

Kiedy usiedliśmy w końcu na tej ławeczce ustawionej pomiędzy kukurydzą a słonecznikiem wpadliśmy w wir rozmowy, jaką wcześniej raczyliśmy się uprzyjemniając sobie te okruchy darowanego nam wspólnie czasu. Niech dla nikogo nie będzie tajemnicą, że od pewnego czasu, od tej historii z moim omdleniem lub jeszcze wcześniej darzyłem Teresę uczuciem szczerej sympatii, by pozostać tylko na tym określeniu. Nie będę się oszukiwał mówiąc, że jeślibym miał kiedykolwiek połączyć swój los z losem kobiety, to Teresa byłaby znakomitą i jedyną partią wartą rozważenia. Oczywiście nie wiedziałem, czy ona ze swej strony rozważa taką możliwość, nie próbowałem się tego dowiedzieć, ale podskórne źródła świadomości podpowiadały mi, że w przypadku gdybym zdecydował się na złożenie jej sensownej propozycji, Teresa nie wystawiłaby przeciwko moim argumentom armat.

Na tę chwilę radosnego spotkania, odpoczynku na ławce skąd wzrok kierował się wprost na malowaną już chyba po raz drugi bezbarwnym lakierem altanę, nie rozmawialiśmy z sobą o  t e j  sprawie.

- Przywiozłam ten twój „Wielki sen” - powiedziała w pewnej chwili Teresa – zgodnie z obietnicą – dodała natychmiast.

(...)

[06.07.2020. Toruń]


04 lipca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (20)

1.
W ostatnim roku dwukrotnie się z Nim widziałem - akurat trasy mojej podróży przebiegały przez Szczecin. Był już słaby i cierpiał na nieuleczalną chorobę, ale zażywając przepisane leki jakoś się trzymał, choć był przygotowany na najgorsze. Mówił, że cieszy się z tego, że może przebudzić się następnego dnia i zobaczyć słońce. To taki Cud jak u Stachury.
Ostatnio stan jego zdrowia pogorszył się znacznie, doszły do tego problemy reumatyczne, tak że przestał funkcjonować samodzielnie. Zajmował się nim rodzony brat, który trzy tygodnie temu stracił żonę, a jeszcze w mieszkaniu jest chora matka, moja ciocia.
Młodszego brata - mojego równolatka - podziwiam za wytrwałość, za opiekę nad matką i bratem.
Dosłownie w ostatnich dniach Leszek podejrzewając najgorsze, próbował zapewnić mu opiekę w szpitalu - niech go chociaż postawią na nogi, wzmocnią. Zawezwana karetka przyjechała, ale z powodu braku zlecenia na przewóz, Zbyszka nie zabrano. Zmarł następnej nocy, w ciszy, podobno bezboleśnie, ale kto wie, czy taka śmierć podczas snu nie boli.
Smutno mi.
2.
Piosenka Jurija Szatunowa "Topniejący śnieg" nie traktuje o śmierci, ale jest wzruszająca na tyle, że postanowiłem wkleić ją pod tekstem o moim zmarłym, ciotecznym bracie, Zbyszku.


3.
Ponieważ żyć trzeba pomimo wszystko - okruchami wspomnień, ale też słowami, do których wraca się pamięcią ku pokrzepieniu serc i umysłów, wybrałem na zakończenie taki oto - dla mnie bezwzględnie świetny, ocierający się o arcydzieło narracji, fragment "Zbyt głośnej samotności" Bohumila Hrabala.

 (...) w tym chwiejnym śnie przyszła do mnie w postaci Mlecznej Drogi maleńka Cyganka, ta miłość mej młodości, Cyganka cicha i prostoduszna, ta, która czekając na mnie przed restauracją jedną nogę miała wysuniętą do przodu i w bok, jak baletnice w podstawowej pozycji, urocza piękność mojej młodości, o której dawno już zapomniałem. Całe jej ciało pokryte było potem i tłuszczem woniejącym piżmem i pomadą, ile razy ją pogłaskałem, miałem palce w świeżym maśle, pachniała jelenim łojem, chodziła w jednej i tej samej konfekcyjnej sukience, całej utytłanej w sosach i zupach, na plecach ta sukienka pełna była plam od wapna i spróchniałego drewna, od tego, że mi przynosiła z rozbiórek zbutwiałe belki i deski, pamiętam, jak tę Cygankę spotkałem po raz pierwszy, to było pod koniec wojny, kiedy wracałem z knajpy, przyłączyła się do mnie i wciąż szła za mną, rozmawiałem z nią przez ramię, trzymała się wciąż za moimi plecami i nie dawała nigdy na siebie czekać ani mnie nie wyprzedzała, dreptała za mną w bezgłośnych trzewikach, tak, wyszedłem od Horkich i na rozdrożu mówię, no to żegnam, muszę już iść, lecz ona powiedziała, że musi iść w tę samą stronę, w którą ruszyłem, tak więc wszedłem w ulicę Ludmiły i na końcu powiadam, no to żegnam, ja muszę iść do domu, a ona powiedziała, że także idzie w tę samą stronę, więc umyślnie doszedłem aż na Zertwy i podałem jej rękę, że muszę iść na dół, a ona powiedziała, że idzie w tę samą stronę co ja, tak więc szliśmy, a tam na dole, Na Grobli Wieczności, powiedziałem, że już jestem na mojej ulicy i że się z nią rozstaję, a ona powiedziała, że idzie w tę samą stronę co ja, tak więc doszedłem pod gazową latarnię przy naszej czynszówce i mówię, no to żegnam, ja już stoję przed moją chałupą, a ona powiedziała, że także tutaj mieszka, więc otworzyłem i puściłem ją przodem, ale ona nie chciała, niech pierwszy wejdę w ciemny korytarz, tak więc wszedłem, mieszkało tam jeszcze trzech lokatorów, tak więc wyszedłem po schodach na podwórko i szedłem do moich drzwi, a kiedy otwierałem, odwróciłem się i mówię, no to żegnam, ja już jestem u siebie, a ona mi powiedziała, że też jest już u siebie i weszła do mnie, i spała ze mną w jedynym łóżku, a kiedy się obudziłem, już jej nie było, tylko łóżko przy brzegu było po niej ciepłe (...)
Chcę w tym miejscu dodać, że wątek "Cyganki" z opowiadania Hrabala jest dłuższy i szczególnie piękny.

[04.07.2020, Toruń]

03 lipca 2020

REZYDENT II (fragment 2.)

To już trzecia wizyta mojej sąsiadki z miasta, tej, która wyratowała mnie z przedświątecznego osłabienia, która w ogóle opiekowała się mną, kiedy mieszkałem z nią pod jednym blokowym dachem. Trochę krępowała mnie jej obecność w leśniczówce, inaczej… wiedziałem, że jej tygodniowy pobyt u Stachurskich może być poczytany jako nadużywanie gościnności gospodarzy; w ogóle ostatnimi czasy bardzo się tym przejmuję, czy przypadkiem się nie narzucam, sobą, a teraz również jej osobą; zatraciłem pewność siebie tak jak chyba wszyscy rezydenci świata, którzy dbają choćby o strzępki swojej reputacji. Czy w ogóle dbam o nią - tak się zastanawiam - korzystając ze wszelkich dobrodziejstw, jakie wobec mnie się stosuje, to mnie gnębi, bo jeśli nawet nie narzucam się, nie proszę o pomoc, nie narzekam, to i tak czuję się winny za całą tę sytuację, w której tańczy się wokół mnie, traktuje (chyba słusznie) jak kogoś, kto nie radzi sobie w życiu. Teraz jeszcze ta kobieta, która tam w mieście pomagała mi, bo tu nie chodzi tylko o to, że zaopiekowała się mną z powodu mojej sercowej niedyspozycji, ale w ogóle zajmowała się mną, wspomagała dobrym słowem, humorem, rozmową i tak dalej. Zastanawiam się nad tym w jakim momencie swojego życia zszedłem na psy, stałem się niesamodzielny, straciłem kontakt z czołówką.

Już w rozmowie telefonicznej poruszyłem temat wynajmu mojego mieszkania w mieście. Nie było to łatwe, bo najpierw musiałem się zorientować, co na ten temat sądzi sam Stachurski, u którego mieszkam. Przypomniałem sobie, że najpierw rozmawialiśmy o miesiącach zimowych, później o wiośnie, którą miałem spędzić w leśniczówce, a niedawno wspomniał coś o całym roku.

- Panie Adamie, widzi pan, że u mnie miejsca jest pod dostatkiem. Cały ten dom, który, i słusznie, ludzie nazywają leśniczówką, jest moją własnością i tym właśnie różni się od setek mu podobnych, że posiada sprecyzowany akt własności, a zatem, panie Adamie, władze rozpostarte nade mną nie będą się wtrącać do tego, co robię w swojej, powtarzam panu, w swojej posiadłości – mówił jeszcze w marcu Stachurski.

- Ale rzecz w tym – wtrąciłem wtedy – że nie jestem pewien, czy zasłużyłem sobie na pana zaufanie względem swojej osoby i czy nie zakłócę harmonii tutejszego życia.

- Drogi panie Adamie, ten dom postawili we wczesnych latach sześćdziesiątych moi rodzice. Jak pan zdążył się już zorientować to duży dom, bardzo duży. Początkowo nawet moja świętej pamięci matka miała za złe mężowi, że stawianie w tych latach tak obszernych budowli mija się z celem, jest nieekonomiczne i niepotrzebne. Ojciec, też leśniczy, bo ja tu gospodaruję po nim, postawił jednak na swoim. Potrafił przekonać matkę, że jeżeli już zdecydowała się na życie na tym odludziu, to w zamian musi mieć miejsce, do którego przybywać będą znajomi i rodzina, bo tylko w ten sposób nie stracą kontaktu ze światem. Od samego początku dom, który pobudował mój ojciec Wojciech, a rychło przyłączył się do tej pracy stryj Franciszek, miał służyć mnie i Helenie oraz  córce Franciszka Bogusławie i jej mężowi Zdzisławowi. Moi i Bogusi rodzice pomarli stosunkowo wcześnie, więc zostaliśmy się: ja z żoną i Bogusia, której też odumarł mąż  oraz mój Piotrek  i Bogusi Nina. A dom, jak był wielki, takim pozostał. W piątkę w nim żyjemy, choć Nina częściej w świecie przebywa niż u nas; tak więc najczęściej nasza czwórka je z sobą obiady, kolacje i śniadania. Dobrze, że Piotrowi nie uśmiecha się stąd wyjeżdżać, a i Nina, jak sądzę, powróci kiedyś na rodzinne śmieci na stałe, ale dzisiaj… dzisiaj bywa u nas nudno… Piotr w szkole, ja w lesie, obie kobiety w tym domu w leśnej głuszy, a zatem gdy tylko pan się pojawił nie jako turysta, amator wypoczynku pośród sosen i buków, przeto powinniśmy być panu wdzięczni za to, że pan nas nie opuszcza, a co do wiktu, to pan raczy żartować, że sprawia pan nam trudność, zwłaszcza że i pan się dokłada.

Takie to było zdanie pana Stanisława i obiektywnie rzecz ujmując, miał on swoje racje, a ja nie powinienem się im przeciwstawiać i przystać na złożoną mi propozycję, abym przynajmniej do wiosny przyszłego roku zamieszkał ze Stachurskimi, panią Bogusławą i Niną, a do tego czasu z pewnością <pewne moje sprawy> się wyjaśnią. Liczył zapewne, że odzyskam wenę twórczą, a może też los moich wykładów będzie przy pomocy Niny pomyślniejszy. Trzeba mi było jednak zastanowić się na poważnie sprawą mieszkania, które na cały rok miałem zostawić. I kiedy w kwietniu spotkałem się w swoim mieszkaniu w mieście z moją sąsiadką, po poinformowaniu jej o swoich planach, najpierw Teresa zdawała się być przybitą tą decyzją, jednakowoż gdy wspomniałem o wynajęciu mieszkania, abym miał z tego tytułu jakiś grosz, oświadczyła, że zna ludzi, przyzwoitych i godnych zaufania, którzy mieszkanka niewielkiego szukają, na dłużej wprawdzie niż na rok, ale może by się zgodzili, zwłaszcza że położone w tym samym bloku co ona. No i nie minął tydzień, kiedyśmy dobili targu. Wypuściłem mieszkanie niedrogo, nie chcąc sprawić przykrości Teresie, ale poprosiłem ją, aby część moich osobistych rzeczy, to jest rękopisów, notatek, zapisywanych latami szpargałów i książek wzięła do swego mieszkania; jakkolwiek te dokumenty nie przedstawiały sobą znacznej wartości, to sentyment do nich miałem.

- A czy mogłabym cokolwiek przeczytać, jeśli to nie pamiętniki pan mi powierza? – zapytała wtedy.

- Jeżeli tylko zdoła mnie pani rozczytać, proszę bardzo – odparłem wcale nie zdumiony, bo wcześniej Teresa przebąkiwała coś o zamiarze zapoznania się z tekstami jakie napisałem, a nie udało mi się ich jeszcze wydać.

No i proszę sobie wyobrazić, że przyjechała w połowie czerwca, trzeci raz, tak jak wcześniej mówiłem. Stachurscy przygotowali dla niej pokój, Stanisław na znak tego, abym się nie przejmował przyjazdem (dwie poprzednie wizyty obejmowały zaledwie jedną noc) klepał mnie po ramieniu, Helena z Bogusią wyglądały na bezgranicznie ucieszone – nareszcie z kimś z miasta pogadają, bo Niny wciąż nie ma i nie ma, a ja w przeddzień przyjazdu Teresy myślałem o tym, czy aby nie zapomni przywieźć z sobą brulionu z tekstem, który zamierzałem dokończyć. Nie zapomniała.

[03.07.2020, Toruń]


01 lipca 2020

REZYDENT II (fragment 1)

Ukrywam się pomiędzy wybujałym grubolistowiem słonecznika, a zewnętrznym murem obronnym kukurydzy, posianej tego roku wcześniej, co przy deszczowej pogodzie czerwca sprawiło, że ruszyła mocno ku górze, tak jakby wspinała się na palcach, aby dostrzec to, co znajduje się ponad żywopłotem okalającym posiadłość Stachurskich. Właśnie pomiędzy kukurydzą a słonecznikiem rozglądającym się za słońcem, to znów opuszczającym niewyrośnięte kielichy głów na poletko ogórków umieszczono dla mnie ławeczkę bez oparcia, abym mógł sobie przysiąść i nacieszyć oczy ogrodem do czasu, kiedy pracownicy leśni nie skończą z werandą.

Czy nie protestowałem przeciwko tworzeniu tego miejsca dla mnie? Sprzeciwiałem się, ale moje wątpliwości nie zrobiły większego wrażenia na stryju Niny. Tak postanowił, a przy okazji dodał, że nie po to nawiózł ogrodowej ziemi z torfowiska, nie po to użyźniał ją jeszcze naturalnym nawozem, nie po to wytyczył w zeszłym roku grządki i posadził owocowe drzewa, dorodne porzeczki i maliny, aby zaprojektowanie ogrodu umotywować jedynie moją obecnością w leśniczówce. Nie dowierzałem leśniczemu, zwłaszcza po tym, jak niechcąco podsłuchałem jego rozmowę z żoną. Wyraził się wtedy, że skoro już jestem u nich, broń Boże, nie naprzykrzam się, jestem lubiany, a w przypadku nieobecności gospodarza potrafię zabawić rozmową każdego zapowiedzianego i niezapowiedzianego gościa, to należy mi się coś własnego, co lubię i czym mógłbym zarządzać. Wcześniej wspomniałem przy jednej z kolacji o ogrodzie warzywnym, o ziołach i owocach, którymi niegdyś opiekowałem się podczas mojego słodkiego dzieciństwa. Przypominam sobie to znaczące spojrzenie, jakie w stronę żony rzucił Stachurski. Miałoż ono oznaczać  ostateczne potwierdzenie wcześniej powziętych planów odnośnie ogrodu przy leśniczówce? Jeszcze inne zdanie na ten temat miała Nina. Obeznana z moimi tekstami podsunęła stryjence moją wczesną powieść, zaznaczam – powieść dla młodzieży, w której wymyśliłem wyidealizowany świat pełen młodzieńczej harmonii, a w nim oczywiście ludzi wyjętych jakby z dzieł socjalistów utopijnych wierzących w to, że jedynie równość społeczna, kooperatywa i humanizm doprowadzić mogą ludzkość na szczyty sukcesu. Pamiętam, że przy całej stylistycznej i formalnej niedoskonałości tej książki cieszyła się ona więcej niż umiarkowanym powodzeniem wśród kreatorów socjalistycznej rzeczywistości, aż byłem tym zaskoczony, bo traktowałem tę powieść jako li tylko przygodową, czytadłem do poduchy po ciężkim dniu pracy. Dlaczego Nina przywiozła z biblioteki akurat tę moją pozycję, której atrakcyjność stała się zagojonym wspomnieniem? Trudno powiedzieć. Może podsunęła ją stryjence, aby optymistycznym akcentem uczcić moją obecność w leśniczówce, optymistycznym, bo wymowa mojej powieści pokładała nadzieję w tym, że szczęście człowieka waży więcej w grupie, w której każdy z jej uczestników dokłada swój drobny pomysł na to, jak być szczęśliwym. W każdym bądź razie leśniczyna przeczytała moją książkę (później dowiedziałem się, że jej mąż również) i zaraz po tym, a była to połowa marca, Stachurski zamówił ciągnik, który, omijając oczywiście stare jabłonie i jesienne nasadzenia, zorał i  zagrabił teren pod ogród, po czym odbył ze mną rozmowę, podczas której postawił sprawę jasno: mam ten ogród zagospodarować po swojemu.

Tak więc siedząc na ławeczce pośród słoneczników, oczekując na pomalowanie przezroczystym, chroniącym przed robactwem lakierem ogrodowej werandy (właśnie pojawiło się dwóch panów w jasnozielonym stroju moro) stawałem się rezydentem, któremu poruczono ważne zadanie doposażenia piwnic i komórek leśniczówki w zdrową żywność. Jednocześnie przestawałem być pisarzem, w co nie wierzyła Nina; nie dawała wiary, że można tak po prostu pozbawić się możliwości robienia czegoś, do czego zdawałem się być stworzony i uzbrojony w talent.

- Kiedy przyjadę na wakacje na cały sierpień, chciałabym cię widzieć na werandzie kończącym tekst, nad którego przepisywaniem spędziłam dwa tygodnie – oświadczyła Nina, bezustannie wierząc we mnie jak w Boga.

A ja przez te wyjątkowo korzystne dla natury wiosenne dnie czerpałem w pełni ze swojej uśpionej na całe lata wiedzy skupiającej się na hodowli koniecznych człowiekowi roślin: osobiście dokonywałem zakupu nasion w mieście, zasiałem je w starannie zaplanowanych miejscach i poddawałem je niezbędnym zabiegom agrotechnicznym na poziomie ogrodu. Rzecz jasna czynności jakich się podejmowałem nie sprzyjały szczególnie moim plecom; budziły też nieukrywane zdziwienie ze strony leśniczyny i matki Niny, których nie dopuszczałem do żadnej z prac, chociaż ta druga utrzymywała, że praca w ogrodzie nie jest czynnością męską, co oczywiście niejednokrotnie oprotestowywałem powołując się na wymyślone przez siebie przypadki angielskich ogrodów warzywnych i sadów nadzorowanych przez ogrodników płci męskiej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że moja działalność skupiająca się na terenie posiadłości Stachurskich znacząco odbiegała od tego, co dotąd robiłem, czym się zajmowałem. Po pierwsze pisałem w domu, a prowadząc wykłady czy uczestnicząc w spotkaniach autorskich również unikałem otwartych przestrzeni; zresztą który z pisarzy postępuje inaczej. Kontakt z naturą, i owszem, typowy jest dla malarzy – pejzażystów, którym bliżej byłoby w tym miejscu do mojego ogrodu.