ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 lipca 2018

LETNIE POGWARKI (6)


A/ PRZYJACIÓŁKA
Napij się, napij. Spojrzała na mnie. Usłuchała. Ale pewnie i bez mojego polecenia skierowałaby się do miseczki z wodą postawionej przy lodówce. Napiła się. Pogryzła wodę. Pije w taki sposób jakby ją gryzła. Potem mówię, żeby poszła zrobić siusiu. Ma kuwetę w łazience. Tym razem nie zrobiła. Przyjdzie później. Drzwi od łazienki są otwarte.
Czasami patrzy na mnie w taki sposób, jakby czytała z ruchu moich warg. To głupie, ale kiedy się do niej odzywam, rzeczywiście staram się wypowiadać powoli, tak jakbym sobie życzył, aby rozszyfrowała słowa, której do niej kieruję. Na „jeść” i pochodne wyrazy reaguje merdaniem ogona, co nie zawsze oznacza, że ma ochotę na jedzenie. Jeśli nie chce jeść, machnie ogonem, lecz zaraz potem zmyka do pokoju.
Bywa, że kiedy nareszcie kładę się do łóżka, wskakuje obok mnie. Robię jej miejsce raczej od „brzegu” niż od „ściany”. Ostatnio zaczęła reagować na „przytul się”. Kładzie się wtedy rozciągnięta u mego lewego boku. Czuję miłe ciepło jej owłosionego ciała.
B/ HIBERNACJA
W internetowej wersji „Dziennika Zachodniego” przeczytałem, że za czasów Gierka zbudowano w Polsce 557 zakładów przemysłowych, co stanowiło 40% wszystkich obiektów przemysłowych zbudowanych w czasach PRL-u. Właśnie minęła rocznica śmierci Edwarda Gierka.
Należałoby do tego dodać, że w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku oddawano do użytku znacznie więcej mieszkań niż obecnie, a był to czas wyżu demograficznego. Budowano też szpitale, drogi, linie kolejowe i… kościoły. Odbudowano, a w zasadzie „zbudowano” Zamek Królewski w Warszawie.
To nieprawda, że moje postrzeganie dekady Gierka ma jedynie podłoże sentymentalne, wywodzące się stąd, że własną młodość, dorastanie zwykle wspomina się pozytywnie. Nie sposób dyskutować z faktami, a te działają na korzyść Gierka i jego ekipy. Trzeba też podkreślić i to, że Polska nie była w owym czasie członkiem Unii Europejskiej i nie korzystała ze środków finansowych, które państwo polskie ma do dyspozycji od czasu wstąpienia do UE.
Powiedzieć, że PRL jest w dzisiejszych czasach niedoceniany to mało - jest pomijany milczeniem, nienawidzony, a ostatnio wręcz wykreślany z pamięci. Pseudohistoryczna narracja bezrozumnych polityków kończy historię naszego kraju na klęsce wrześniowej - od tego czasu nie istnieje Polska, która pojawiła się dopiero niedawno, wskrzeszona przez obecną formację polityczną. Czy zatem ten przedział czasowy, w którym żyłem i ja był swoistą hibernacją?
Ja zahibernować się nie dam.

[30.07.2018, Dobrzelin]

28 lipca 2018

"CZEKAM NA WIATR CO ROZGONI..."


Odeszła od nas, przechodząc na drugą stronę tęczy Olga Sipowicz, Kora, poetka, erudytka, malarka, najbardziej znana jako wokalistka zespołu „Maanam”.
Niech mi będzie wolno przytoczyć za fb przepiękne pożegnanie z artystką:
„Z ogromnym żalem i rozpaczą informujemy, że dziś o 5.30 na swoim ukochanym Roztoczu w otoczeniu najbliższych osób, ukochanych zwierząt i wspaniałej przyrody zmarła Kora. Wielka artystka, piosenkarka, poetka, malarka. Wyjątkowa kobieta, żona, matka, babcia, przyjaciółka. Ikona wolności. Zawsze bezkompromisowa w dążeniu do prawdy. Zaangażowana w ruch hipisowski, w działalność pierwszej Solidarności, w budowę demokracji i ruchy kobiece. Muzyka Kory i jej pięć lat temu zmarłego męża Marka Jackowskiego, z którym razem stworzyli zespół MAANAM, a także solowa działalność towarzyszyła nam od roku 1979. Kora tworzyła pewną epokę, która wraz z jej odejściem kończy się. Od pięciu lat walczyła mężnie z chorobą nowotworową. Ostatni miesiąc był bardzo trudny. Na końcowej drodze towarzyszyła jej rodzina, przyjaciele i wiele oddanych osób. W tę długą walkę zaangażowanych było wiele najlepszych szpitali, lekarzy, pielęgniarek i opiekunów, za co im z całego serca dziękujemy. Kora dawała ludziom miłość i otoczona była miłością. Zawsze będziemy ją kochać.
Kamil Sipowicz, rodzina i przyjaciele.”
Ogromne wyrazy współczucia dla najbliższych.
Odeszła, ale przecież żyje wśród nas tym, co zdołała w swoim bogatym życiu przekazać, między innymi w tej piosence:

"Wyjątkowo zimny maj"


... albo w tym cudownym, przepięknie zaśpiewanym wierszu:

"Krakowski spleen"

Chmury wiszą nad miastem, ciemno i wstać nie mogę 
Naciągam głębiej kołdrę, znikam, kulę się w sobie 
Powietrze lepkie i gęste, wilgoć osiada na twarzach 
Ptak smętnie siedzi na drzewie, leniwie pióra wygładza 

Poranek przechodzi w południe, bezwładnie mijają godziny 
Czasem zabrzęczy mucha w sidłach pajęczyny 
A słońce wysoko, wysoko świeci pilotom w oczy 
Ogrzewa niestrudzenie zimne niebieskie przestrzenie 

Czekam na wiatr, co rozgoni 
Ciemne skłębione zasłony 
Stanę wtedy na "RAZ!" 
Ze słońcem twarzą w twarz 

Ulice mgłami spowite, toną w ślepych kałużach 
Przez okno patrzę znużona, z tęsknotą myślę o burzy 
A słońce wysoko, wysoko świeci pilotom w oczy 
Ogrzewa niestrudzenie zimne niebieskie przestrzenie 

Czekam na wiatr, co rozgoni 
Ciemne skłębione zasłony 
Stanę wtedy na "RAZ!"
Ze słońcem twarzą w twarz



PS.
Zastanawiałem się, czy przytoczyć pewien tekst, który pojawił się na forum jednego z portali, tekst opublikowany dzisiaj, już po śmierci pani Olgi. Myślę, że jego autorem jest młody człowiek.
Zamiast komentarza z mojej strony, taka oto refleksja: poniższa wypowiedź, jak sądzę, nie mogłaby się przydarzyć w tzw. "moich" czasach. Myślę, że nikt w czasach mojej młodości nie napisałby czegoś podobnego, do tego w tak przykrym dniu, ba, nie pomyślałby, że można coś takiego napisać (cytuję dosłownie): 
"Zespół jest do bani a ta popieprzona Kora niech sie schowa. Piosenka jest do bani a tekst ku*wa jest wyciągnięty z buta. Nienawidze Kory jest stara głupia brzydko śpiewa a teksty są o tym ku*wa najbardziej na świecie popieprzonym słońcu. Niech sie leczą dobrze ze zespołu już nie ma do wariatkowa ich wysłać."
Cieszę się, że nie przyszło mi urodzić się później, przez co moje życie nie musi przebiegać równolegle do życia autora powyższego tekstu.

[28.07.2018, Dobrzelin]

IDĄC (1)


Dwa księżyce są ponoć w Kazimierzu Dolnym, a kto zgadnie, który z nich piękniej opalony, który bardziej srebrzysty, który szczodrzej rozdaje odbitego światła promienie? Jeden przyćmiewa gwiazdy, co iskrzą na granatowym tle zasłony nocy; drugi wnika w czeluść płynnej topieli rzeki, szemrzącej niską, uspokojoną falą - oba te drogowskazy nocnej podróży bezsennej wiodą za nadgarstki zakochanych, łaskoczą zmysły zauroczonych i niebem przestronnym, i wodą, co przytula do siebie świat, którego nie sposób zapomnieć.
I ja przepatrzyłem na swoje księżyce nad cichą tonią stawisk, i wzrok unosząc dumnie czerpałem chłonnym okiem jasność ognistą, to znów platynową, a na drobnej fali błyskały kąpiące się w stawie księżycowe pulsary.
Nad taką wodą bywałem nocą i we dnie, o roztapiającym ciemność brzasku, w mgłach poranka, w przedpołudniową zadyszkę i przedwieczorne wytchnienie.
Zdarzyło się raz, kiedym z całym swoim majątkiem zarzuconym w plecaku na grzbiet - przedpołudnie to było, szkliste i upalne -przywędrowałem nad skraj górnego stawu, gdzie brzegi porośnięte wikliną i brzozą spowite w szlachetnym cieniu zachęcały do odpoczynku.
Upalne było przedpołudnie, przejrzyste. Spragniony cienia i tego osobliwego zapachu wody, ciepłej lecz ochładzającej umęczone lejącym się z nieba żarem ciało, wody pachnącej mułem i rybią łuską, podbiegłem ku stawisku w kształcie uciętego w jednym z rogów prostokąta. Staw nie było może i za duży, piękniejsze widziałem, błyszczał lustrzanym odbiciem lazurowego nieba wciśnięty pomiędzy ceglany parkan przemysłowego zakładu, a wiejską, szutrową drogę, w tę letnią pogodę wysuszoną na proch i pylistą. Chciałem sobie spocząć na brzegu niewysokim, na przesuszonej trawie, zrzucić z bosych nóg sandały i sadowiąc się na burcie zanurzyć nogi po łydki w miękkiej wodzie, zakołysać nimi, wzbudzić przyjazne fale, a potem ułożyć wygodnie na pochyłej równi nadbrzeża opalone ciało, głowę oparłszy o pękaty plecak ciążący dotąd grzbietowi.
Dojrzałem takie miejsce - wąską szczelinę pomiędzy gęstwami wikliny, już, już, moja nadzieja na wykąpanie stóp obrzmiałych rodziła się w rytualnym tańcu szczęścia, gdy nagle przed mymi oczami wyrosła postać siedzącego na składanym, wędkarskim krzesełku chłopca. Nastoletni ten wędkarz musiał chwilę przedtem, zanim go spostrzegłem, schylić się ku toni wody, płucząc ręce, albo sprawdzając czy dobrze umocował u burty siatkę z rybami, jakie złowił (domyślałem się, że połów tego wyschłego dnia był dla niego udany). Podchodziłem ku niemu jak najciszej, świadom tego, że w jeziornym i stawowym wędkarstwie nie masz materii bardziej niepokojącej nad wzniecanie hałasu, a stąpanie ciężkimi kroki w najbliższym sąsiedztwie łowiska płoszy rybostan nie mniej niż ciskanie kamieniem w płaszczyznę stojącej wody. Chłopiec skupiający całą uwagę na lekko napiętej żyłce, na podskakującym na drętwej fali spławiku, nie usłyszał, jak skradam się ku niemu, tym bardziej nie był świadom mojej obecności, że chwilę później ryba dziobnęła przynętę, żyłka naprężyła się i przesunęła w stronę wybujałych łodyg tataraku, a spławik wyskoczył ponad równię wody, by nagle zatonąć głęboko.
Chłopiec wstał i przez kilka sekund pozwalał zdobyczy odpłynąć, byle nie za daleko, po czym pod kątem szarpnął wędziskiem w stronę przeciwległą ucieczce ryby, następnie wprawnym ruchem prawej ręki trzymającej wędzisko począł holować ją ku brzegowi i w końcu wyszarpnął z wody złocistego karasia większego od dłoni. Uwięziona na haku ryba wyskoczyła z wody jak z katapulty i uderzyła w pochyłość wędkarskiego siedliska tuż za plecami chłopca.
- Niezły z ciebie wędkarz… widzę, że doświadczony - przemówiłem do chłopaka, próbując pochwycić w dłoń podskakującą w niewysokiej trawie rybę. - Dużo złapałeś?
Chłopiec odwrócił głowę w moją stronę. Nie wydawał się być zaskoczony. W jego szafirowych oczach malowała się oczywista duma i spokojna radość.
- Ta jest siedemnasta - odparł.
Wyjąłem z pyska ryby hak - miałem w tym wprawę, bo połów ryb nie był dla mnie nowością, a chłopiec schylił się ku toni wodnej, odcumował z przyciętego korzenia zanurzoną w wodzie siatkę. Wcale nie bez trudu wyciągnął ją z wody. Teraz dopiero mogłem stwierdzić naocznie, że połów chłopca był więcej niż udany. Siatka niemal w całości wypełniona była merdającą ogonami, wierzgającą całymi ciałami zdobyczą, wśród której przeważała drobnica bączków, ale też były w niej karasie i jeden wymiarowy karp.
- Na obiad łowisz? - zapytałem.
- Na obiad, na kolację. Siostra zaraz przybiegnie. My tu niedaleko mieszkamy. Naleje wody do wanny, weźmie te rybki, a mama je potem zabije i usmaży.
- Takie ryby to pierwszorzędna rzecz. I tato się ucieszy - stwierdziłem.
- Ucieszyłby się, ale go nie ma.
Mowa chłopca była śmiała. Złowiony karaś powędrował do siatki, a ta z powrotem do wody.
- Tatko wyjechał na wielką budowę stawiać hutę - kontynuował chłopiec, dostrzegając mój wzrok pytający.
- Czyli teraz ty jesteś gospodarzem, panem domu, że się tak wyrażę.
Wzbudziłem swym odezwaniem się jeszcze większą dumę w szafirowych oczach chłopca, który nie mógł mieć lat więcej niż dwanaście, a może i mniej, bo z postury, z twarzy niewinnej, prawie dziewczęcej, przypominał kogoś młodszego od siebie.
- Tak właśnie mówił do mnie tatko, gdy wyjeżdżał. A musi pan wiedzieć, że teraz z mamą mamy na utrzymaniu ośmioletnią Anię, moją siostrę.
- No proszę, a na długo tato wyjechał? - zapytałem.
- Już od pół roku jesteśmy sami, proszę pana. Na Boże Narodzenie wraca.
- Ech, jaki tam ze mnie pan. Mam na imię Adam.
Wyciągnąłem ku niemu prawą dłoń, lecz młody wędkarz zanim pospieszył z wyciągnięciem swojej ulepił kulkę z ciasta na przynętę dla ryb i z wprawą nadział ją na haczyk, potem zarzucił wędkę o dwa metry dalej od miejsca, z którego wyłowił karasia. Wtedy dopiero podał mi swą szczupłą, kościstą dłoń - kleiła się od rybiej śliskości.
- Marek.
Usiedliśmy obaj.
(…)

[24.07.2018, Saint Laurent d’Agny, Rhone, we Francji]

26 lipca 2018

LETNIE POGWARKI (5)


A/
Nie pojechałem do domu „na pusto”, a zawiozłem ładunek pod Tulon, bo nie znaleziono kupca na „mój” towar, a ostateczny termin rozładunku to środa.. Pojechałem więc, trochę z dusza na ramieniu, ale się udało. Trzy niekoniecznie dobrze „wchodzące” biegi wystarczyły. W końcu człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić. Mąż szefowej zasugerował, abym pojechał autostradą, bo na niej nie ma rond i większa pewność, że awaria się nie pogłębi. Zaryzykowałem, ale z rozsądkiem. Mam jedynkę, trójkę i piątkę - trzy parzyste nie wchodzą, ale przecież po rondach jeżdżę zwykle trójką, a jak trasa spokojna, to i na piątce można sobie myknąć. Rano (już byłem po rozładunku) zadzwoniła szefowe. Zapytała między innymi o koszty jakie poniosłem płacąc za autostrady. - Nie będziemy mnożyć kosztów - odparłem. - Nie jechałem autostradą. Poprosiłem o jakiś sensowny ładunek do kraju. Sensowny, to znaczy nie z gór i nie nikczemnie ciężki, bo nadmiernie obciążone auto to problem ze zmianą biegów np. z jedynki na trójkę.
Dostałem załadunek spod Lyonu do Torunia na jutro rano. Odpukać. Nie powinno się stać nic złego… nie powinno.
B/
Nie pamiętałem o tym, że 24 lipca przypadła 39 bodajże rocznica śmierci Edwarda Stachury, a tu jak raz sięgnąłem wtedy po jego opowiadania. Myślę, że Stachura to jedna z kilku (przynajmniej dla mnie), jak to się mówi - kultowych postaci naszej współczesnej literatury. Któż obok niego? Strzelam bez zająknienia: Różewicz, Gałczyński, Tuwim, Iwaszkiewicz i Szymborska. No, tak uważam, choć każdy może mieć na ten temat swoje zdanie. Podle się stało, że wszyscy przeze mnie wymienieni już nie żyją. Ale słowa ich nie są martwe.
Ale jestem przy Stachurze. Pobędę jeszcze przez kilkanaście zdań, a kto będzie łaskaw je odczytać, niech sam oceni, czy było warto.
Najpierw taki oto fragmencik opowiadania „Poranek”
„Żebym tak całe życie, mówię, miał kawałek chleba włożyć do ust i żebym tak dalej zdrów był jak teraz i szedł sobie brzegiem szosy o poranku, to to jest dla mnie największa kariera i lepsza mi się nie śni i nie śmie mi się śnić”.
I chwilę później Sted rozwija pojęcie „kariery”, nie tylko „kariery”
„Największe, najsłynniejsze kariery, czym one są przy takim poranku, przy takim słońcu wstającym czerwono tam na prawo?. Po co, tak pytam, oczy są? Ja teraz stanąłem. Ja teraz stanąłem i patrzyłem na wschód, i mówię, że oczy o tej godzinie są po to, żeby patrzeć na słońce wstające. Bo to jest prawdziwa największa sława i jeszcze raz mówię, że ludzie o tej godzinie powinni wszyscy na progi swoich domów wychodzić, bo niewiele jest nam dane, niewiele jest nam dane. I przecież wiemy, wiemy tę jedną rzecz najsławniejszą, że przecież kiedyś, kiedyś tam, kiedyś, gdzieś tam przecież, gdzieś tam umrzemy, zginiemy, w ziemię nas zakopią, w piach, ciemności nas pokryją. Wieczne ciemności nas pokryją i nigdy światło nas nie dotknie, nigdy już więcej nie odbije się w naszych oczach blask. Dlatego, przez tę pamięć, mówię, ludzie w porze świtania powinni na progi swoich domów wychodzić i przywitać dzień wstający, słońce wschodzące nad półkulą,. Bo przecież kiedyś, gdzieś tam, kiedyś…”
Bez komentarza.

[25.07.2018, Saint-Genis-Laval, Rhone we Francji]

24 lipca 2018

LETNIE POGWARKI (4)


A/
Oczekiwanie, wciąż to oczekiwanie, którego nie znoszę. Wkrada się w nie dzienna senność, gorący oddech lipcowego, upalnego dnia; całe szczęście, że wiatr chłodzi nagrzane powietrze i jest czym oddychać.
Czytanie jakoś mi nie wychodzi. Odłożyłem na moment Dostojewskiego, aby odświeżyć pamięć kilkoma opowiadaniami Stachury, jak raz pasującymi do sytuacji w jakiej się znalazłem -  sytuacji wiecznego podróżnika.
Mój Boże, jakie to szczęście, że dałeś nam Stachurę, który napisał coś tak przepięknego jak „Jasny pobyt nadrzeczny”. Jakże ubogim jest ten, kto przeczytał tej opowieści o szczęściu, które istnieje w człowieku, a szczęściem tym nie jest bogactwo, władza ani sława.
A kiedy czyta się coś takiego…
Koszę. Dzisiaj ma być czarnina na obiad. Spałem dobrze. Spałem lepiej. Bardzo mnie bolą kości i mięśnie, i skóra na rękach najwięcej. (…) Na kolację wczoraj była herbata gorąca i chleb z masłem i z serem. Bardzo mi to smakowało. Kiedy wychodziłem, powiedziałem dobranoc. (…) Minęły cztery dni. Pracowałem ciężko przez te cztery dni. Pracowałem ciężko nad szukaniem, nad wyszukiwaniem tych bram nieśmiertelnych poszukując. Najgorsze byłe te bąble na dłoniach, które mi wystąpiły. Z niektórych zdarła się biała skóra i te były najgorsze. Nie mogłem trzymać osełki i ostrzyć kosy, tak mnie piekło. Ale teraz jest dobrze. Jest najlepiej. (…) Zjadłem wczoraj ostatnią kolację u gospodarza. Była uroczysta. Było wiele dobrych rzeczy i wódka za dobrą robotę. Gospodarz był zadowolony i ja byłem. I jestem. Uradowany jestem cały. Uszczęśliwiony jestem bardzo.”
… kiedy czyta się coś takiego, to serce rośnie jak na drożdżach.
A przecież dawno temu zadałem pytanie świętej pamięci stryjowi, którego bardzo szanowałem i wobec którego pozostaję dozgonnym dłużnikiem, zadałem mu pytanie, dlaczego krajami nie rządzą ludzie, którzy ludzi kochają, dlaczego nie rządzą nami najmądrzejsi spośród nas, dlaczego?
Nie mogą oni rządzić, bo do rządzenia trzeba mieć najtwardszą z możliwych skórę i serce z granitu, i kieszeń głęboką, i śmiałość do zadawania bólu, i pogardę dla stojących niżej, i gotowość do wypowiadania bzdur i kłamstw, i samouwielbienie, i przebiegłość połączoną ze skłonnością do intryg, i całe rzesze klakierów, bezkrytycznych i myślących cudzymi myślami.
Czy jest szansa na to, aby mając mięśnie i kości obolałe, a dłonie pokryte bąblami być szczęśliwym?
B/
A piszę te słowa w czasie, kiedy nie ma już żadnych wątpliwości, że Polska stała się krajem autorytarnym, jednobiegunowym, podporządkowanym jednej jedynej opcji politycznej, ba - jednemu człowiekowi. Cóż można na ten temat powiedzieć więcej? To, że tak właśnie jest, podoba się całkiem sporej części społeczeństwa. Tej grupie odpowiada styl uprawiania polityki polegający na odrzucaniu każdej, ale to każdej idei, myśli czy poglądu, który jest sprzeczny ze słusznością poglądów władzy i choćby nie wiem jakie podawano argumenty, że każda władza, w tym obecnie rządząca, nie jest boskim ideałem, choćby podawano przykłady na to, że rządzący błądzą, że dzielą Polaków na dobrych i złych, że postępują inaczej wobec „swoich”, odmiennie wobec „pozostałych”, zwolennicy obecnej władzy pozostaną głusi i niemi na wszelaką krytykę. Myślę, że jest to po części „zasługa” prowadzonej od wielu już lat narracji, której celem było trwałe podzielenie społeczeństwa, ale też odnoszę wrażenie, że problem bezrefleksyjnego poparcia dla tej, ale też dla każdej innej władzy wynika stąd, że są pośród nas ludzie, w umysłach których głęboko tkwi przekonanie, że są lepsi od innych i w związku z tym mają prawo do pouczania tych innych, w jaki sposób mają postępować. Kiedy Jarosław Kaczyński mówi do parlamentarzystów opozycji, że winni są śmierci jego brata i używa wobec nich epitetu „zdradzieckie mordy”, to przecież wiadomo, że ten gniewny i obelżywy język prezesa PIS-u jest kłamliwy, chociażby z tego względu, że aby uwiarygodnić to wystąpienie prezesa, należałoby przyjąć, iż dzisiejsza opozycja „w całości” doprowadziła do śmierci nie tylko prezydenta Kaczyńskiego, ale również uśmierciła osoby niezwiązane z PIS-em. Co na tę wypowiedź elektorat PIS-u? Nie dość, że nie potępia prezesa za te słowa, ale im przyklaskuje. Dlaczego? Bo fanatycznie wierzy w to, że Putin w zmowie z Tuskiem podłożyli bombę w samolocie lecącym do Smoleńska. Nie mają na to dowodów, ale mają wiarę, która ponoć czyni cuda.
Oczywiście powodów, dla których dzisiejsi „wyznawcy religii smoleńskiej” i guru Jarosława, zbawcy Polski jest więcej. Nie ma co ukrywać, że wielkie zasługi w tworzeniu zamkniętego społeczeństwa PIS-u mają poprzednie rządy i partie, które nie potrafiły, bądź też nie chciały zobaczyć człowieka w otaczającej rzeczywistości ustrojowej przemiany. Można powiedzieć, że powstanie tak silnej „partii” sprzeciwu wobec rzeczywistości przełomu wieków to wypadkowa niesprawiedliwości, jaką przyniósł kapitalizm i populizmu obecnej władzy. Czy można było temu zapobiec? Czy można było przejść od gospodarki socjalistycznej do rynkowej „mniej mokrą” nogą? Oczywiście, że można było, gdyby w końcu XX wieku dopuszczono do głosu alternatywny sposób przemiany ustroju. Ale tego nie zrobiono i w końcu fanatyzm neoliberalny zastąpiony został populistycznym, religijno-narodowym.
Co z tego wynika dla mnie, czy tych, którzy mają zbliżone poglądy do moich?
Po pierwsze - grzeszę nienawiścią do każdej formy fanatyzmu;
po drugie - nie potrafię objąć rozumem sytuacji, w której jednostka, zdawałoby się inteligentna i wykształcona staje się podatna na wpływy fanatycznych ideologicznych fundamentalistów;
po trzecie - nie rozumiem, dlaczego zło ma być naprawiane złem;
po czwarte - chociaż nie należę do ludzi bojaźliwych, to mimo wszystko boję się, aby nie spotkało mnie to, co panią Barbarę Blidę;
po piąte - dzisiaj jako ten „gorszego sortu” Polak - „NiePolak” (po historycznych rewelacjach obecnego premiera - naprawdę nie wiem dziś kim jestem i czy obywatelstwo polskie przysługuje mi jako człowiekowi urodzonemu w państwie polskim, którego nie było) powinienem dla świętego spokoju stronić od wszelkich wyznawców pisowskiej ideologii, albowiem w państwie totalitarnym władza posiada wszystkie bez wyjątku argumenty na to, aby o godzinie szóstej rano wejść do mojego domu i pozbawić mnie wolności;
po szóste - trochę mi przykro, że doczekałem takich czasów, ale w końcu niewiele mi już zostało lat do przeżycia, więc mimo wszystko wypada się cieszyć, że przede mną mniej lat tej „wielkiej smuty”.

[23.07.2018, Saint Laurent d’Agny, Rhone, we Francji]

LETNIE POGWARKI (3)


A/
Przymusowy postój po awarii skrzyni biegów i powrót z trasy około 130 kilometrów pod Lyon. Czekam na naprawę (wymianę skrzyni), czy może na akceptację naprawy przez właścicielkę firmy. Stąd do kraju jest około 1500 kilometrów.

B/ Kolaż
Dwa księżyce są ponoć w Kazimierzu Dolnym, a kto zgadnie, który z nich piękniej opalony, który bardziej srebrzysty, który szczodrzej rozdaje odbitego światła promienie? Jeden przyćmiewa gwiazdy, co iskrzą na granatowym tle zasłony nocy; drugi wnika w czeluść płynnej topieli rzeki, szemrzącej niską, uspokojoną falą - oba te drogowskazy nocnej podróży bezsennej wiodą za nadgarstki zakochanych, łaskoczą zmysły zauroczonych i niebem przestronnym, i wodą, co przytula do siebie świat, którego nie sposób zapomnieć.
I ja przepatrzyłem na swoje księżyce nad cichą tonią stawisk, i wzrok unosząc dumnie czerpałem chłonnym okiem jasność ognistą, to znów platynową, a na drobnej fali błyskały kąpiące się w stawie księżycowe pulsary.
Nad taką wodą bywałem nocą i we dnie, o roztapiającym ciemność brzasku, w mgłach poranka, w przedpołudniową zadyszkę i przedwieczorne wytchnienie.
Zdarzyło się raz, kiedym z całym swoim majątkiem zarzuconym w plecaku na grzbiet - południe to było, szkliste i upalne -przywędrowałem nad skraj górnego stawu, gdzie brzegi porośnięte wikliną i brzozą spowite w szlachetnym cieniu zachęcały do odpoczynku (…)
W tym miejscu skończę, choć opowieść rozgościła w głowie na dobre i znam już wszystkie sceny, opisy i dialogi, mam też gotowe zakończenie, lecz aby przemienić myśl w słowa potrzeba czasu, którego brak doskwiera tak bardzo.
C/ Właśnie się dowiedziałem, że prawdopodobnie skrzynia biegów w moim aucie nie będzie naprawiona tutaj na miejscu we Francji z uwagi na wysokie koszty, chociaż właścicielem warsztatu jest Polak, lecz ceny ma francuskie. Jakieś autko podjedzie jutro pod warsztat, przy którym stoję, przeładujemy mój towar i powrócę do kraju, mając do dyspozycji trzy biegi z sześciu, nieparzyste, które „wchodzą” nie na zawołanie. Kto jeździ własnym autkiem, ten wie, jaka to udręka podróżować, nie wykorzystując wszystkich atutów napędu auta. Przekonałem się o tym wczoraj, gdy wspinałem się na wzniesienie, minąwszy Givors: po ruszaniu z jedynki niezbędna była dwójka, której brakowało, a aby uruchomić trójkę, samochodzik podążał pod górę zbyt wolno. Udało mi się, ale czy powrót do kraju będzie możliwy? Czy nie rozpadnie się cała skrzynia? Nie wiem.

[23.07.2018, Saint Laurent d’Agny, Rhone, we Francji]

22 lipca 2018

LETNIE POGWARKI (2)


A/ W DROGĘ
Jestem już po załadunku i wulkanizacji opony, której zapomnieli mi naprawić w firmie. Zapowiedzi synoptyków faktycznie sprawdziły się. Nad Lesznem przepiękna letnia pogoda. Stanąłem sobie na parkingu przy Orlenie na wyjeździe w stronę Wrocławia, bo wieść się rozniosła, że będę miał doładunek, myślę, że raczej na kierunku Wrocław, aniżeli Poznań. Zobaczymy. Można trochę odpocząć.
Okazało się jednak, że doładunku mieć nie będę i o 18-tej wyruszam w drogę, a celem będzie miejscowość we Francji o dziwacznej nazwie: Six Fours Les Plages - jest to nad Morzem Śródziemnym w okolicach Tulonu, około 2000 kilometrów od Leszna. Rozładunek w poniedziałek.
Pogoda cudowna. Świetnie mi się jechało podrzędnymi drogami w kierunku Rudnej i Lubina, potem autostradą legnicką aż do przejścia granicznego w Jędrzychowicach. Tak sobie pomyślałem, że chyba największą przyjemnością, jaką mam pracując jako kierowca jest to, że nie tylko za granicą, ale i w Polsce przejeżdżam przez miejscowości, do których pewnie nigdy bym nie dotarł podróżując prywatnie. Mam na myśli te niewielkie miasteczka i wioski, o których istnieniu wiedzą ci, którzy w nich mieszkają, a w końcu to też Polska, choć mniej znana, niepoznana, prowincjonalna.
Dobra pogoda towarzyszyła mi przez całe Niemcy Wschodnie, aż pod Chemnitz, gdzie stanąłem, aby się przespać.
Sobota nie była już tak łaskawa. Praktycznie przez cale Niemcy, aż do Freiburga padał deszcz, mocniejszy lub słabszy. Dopiero po francuskiej stronie Renu, w Alzacji rozpogodziło się i już w niedzielę po północy, w Jurze, gdzie zrobiłem sobie kolejny postój, pogodna, księżycowa noc zwiastuje dobrą pogodę.
Na południowym niebie już od północy góruje wielki, rumiany Mars. Ponieważ w tych dniach jego odległość od Ziemi jest najbliższa z możliwych, nie sposób nie podziwiać tego dumnego sąsiada naszej planety, chociaż odbite od księżyca światło Słońca nieco pomniejsza intensywność blasku Marsa. Ale już niedługo, 27 lipca, będziemy mieli zaćmienie księżyca i wtedy Mars na kilka godzin stanie się najjaśniejszym punktem na firmamencie.
B/ ROCZNICA
Dzisiaj przypada święto, które w PRL-u było obchodzone, jako to najważniejsze. Żeby było jasne - nie przepadam za świętami, obojętnie jakimi. Z dawniej obchodzonych świąt z PRL-em kojarzy mi się raczej 1. Maja, a 22-go lipca nie pamiętam tak dobrze. Może dlatego, że przypadało ono akurat w wakacje, a dla ucznia, jakim byłem, same wakacje to święto.
Dzisiaj 22-gi Lipca (rocznica Manifestu PKWN) to święto zapomniane, by nie powiedzieć - głęboko zakopane. Czy słusznie? Czy mam pretensje o to, że Trzeci Maja, czy Jedenasty Listopada stały się ważniejsze dla moich rodaków? Oczywiście, że nie, ale mam świadomość, że każde z nich coś znaczyło i szkoda, że tak samo jak w niesłusznych czasach PRL-u świadomie deprecjonowano rocznice Konstytucji Trzeciego Maja i Dnia Niepodległości, tak obecnie bagatelizuje się, czy wręcz pomija kompletnym milczeniem święto 22 Lipca.
Żyjemy w czasach, gdy zwycięzca bierze wszystko. Zwycięzca, a więc środowisko polityczne, które uznało, że szczytem szczęśliwości dla ludzi jest kapitalizm, także ten z nieludzką twarzą, z niezawinionym przez pracobiorców bezrobociem, z eksmisją na bruk, ze sprzedażą majątku, na który pracowały dwa-trzy powojenne pokolenia. Oczywiście trudno nie dostrzec pozytywów w obecnej sytuacji społeczno-gospodarczej - wolność (jeśli rozumiemy to słowo prawidłowo) powoduje, że staliśmy się bardziej przedsiębiorczy i swój  dobrobyt zawdzięczamy sobie (to trochę jak w przypadku młodego małżeństwa - owszem, wdzięczne jest ono za okazywaną przez rodziców pomoc, ale pragnie przede wszystkim zawdzięczać wymarzoną przyszłość sobie).
Natomiast przekreślanie i potępianie w czambuł rewolucyjnych zmian, jakie za naszym przyzwoleniem, bądź też wbrew naszym intencjom („nasze” odnoszę do rodaków, którym przyszła niełatwa konieczność odbudowy kraju po zniszczeniach wojennych), wydaje mi się zabiegiem, który oczywiście znajduje uzasadnienie tu i teraz, ale, śmiem twierdzić, że po latach, kiedy następujące po naszych pokolenia, będą potrafiły spojrzeć na historię naszego kraju w sposób bardziej obiektywny, PRL przy wielu niedoskonałościach, ba, nawet zbrodniach, jakie popełniono, doczeka się sprawiedliwej oceny.
Ja oczywiście nie doczekam tych czasów i jestem świadom tego, że dzisiaj wypowiadanie się o PRL-u na nutę pozytywną jest wręcz przestępstwem, a rządzący obecnie naszym krajem gotowi są wymazać z pamięci lata Polski Ludowej, nawet pomimo tego, że w tym okresie uczyli się, zdobywali kwalifikacje i tytuły naukowe. No cóż, można i tak, ale zaklinanie przeszłości nie pomoże, panie premierze. Mówiąc o tym, że niepodległa Polska nastała wraz z rządami PIS-u jest tyleż kłamliwe, co niepoważne. Chciałby pozbawić pan mnie i miliony Polaków pamięci o czasach, w których się urodzili, wychowali, rodzili dzieci, pracowali dla wspólnego dobra? Życzę powodzenia, choć bezsens pana rozumowania jest aż nadto widoczny i pożałowania godny.

[20.07.2018, Leszno i 22.07.2018, Montmorot, Jura, we Francji]

20 lipca 2018

LETNIE POGWARKI (1) - KOLEJNY KURS


A/
Już wyjechałem. Powoli opuszczam pisowski padół łez i goryczy.
Jedno trzeba przyznać kaczyńskiemu - potrafił wokół siebie zgromadzić, by nie powiedzieć, wyciągnąć za uszy z szamba, chyba wszystkie psychopatyczne szumowiny utytłane w gnoju nienawiści do każdego, kto nie podziela ich cuchnącego zapachu. Zdołał otumanić tych, którzy nie potrafią samodzielnie myśleć, bezkrytycznie wpatrzonych w swego guru… no cóż, może przemawia przeze mnie moja zdradziecka morda….
W każdym bądź razie nie przypuszczałem, że dożyję czasów, w których doczekam się rządów bezwzględnych zer przez które pisowcy mnożą i dzielą rzeczywistość w jakiej żyją, nieświadomi tego, że efekt tych działań jest zerowy.
B/
Po raz pierwszy wybrałem się w podróż bez bibliotecznych książek. Tak jakoś się złożyło, że nie miałem czasu i możliwości, aby zajrzeć do biblioteki. Ale oczywiście poszperałem w swoich książkowych zasobach i wygospodarowałem na podróż pięć pozycji. Zaczynam od opowiadań Dostojewskiego.
C/
W drogę do Leszna w Wielkopolsce, gdzie mam pierwszy załadunek, wybrałem się uruchamiając w nawigacji opcję „krótsza trasa”, co powoduje, że przyszło mi jechać drogami podrzędnymi, do tego stopnia podrzędnymi, że wyjeżdżając z Kutna na 92-kę w pewnym momencie droga mi się skończyła i wjechałem (dosłownie) na posesję jakiegoś gospodarstwa, a właściwie warsztatu. Właściciel wcale nie był tym faktem zaskoczony - widocznie nie byłem pierwszym, którego nawigacja wyprowadziła w tym miejscu w pole i po uzyskaniu niezbędnych wskazówek odnośnie dalszej trasy ruszyłem dalej. Trzeba jednak powiedzieć, że atrakcją jest podróżowanie drogami, którymi zwykle jeżdżą jedynie „tubylcy”, a ja należę do ludzi, którzy uwielbiają wprost klimaty prowincjonalne, nawet jeśli, tak jak pomiędzy Jarocinem a Gostyniem, oberwanie chmury dodatkowo uatrakcyjniło mi trasę.
Teraz, po 22-giej z nieba zniknęły chmury, a wsłuchując się w prognozę pogody na dzień jutrzejszy, należy się spodziewać końca deszczowych nawałnic, przynajmniej na zachodzie kraju.




[19.07.2018, Leszno]

17 lipca 2018

OCZEKIWANIE

Urlop już się skończył. Dobra pogoda również. Skończył się mundial. Nastało oczekiwanie.
Właściwie to z tym końcem mundialu to trzeba jeszcze poczekać. Media dryblują kopaną piłką aż do znudzenia, choć nasi gracze byli szarym tłem. Francja, która po odpadnięciu Niemiec była moim faworytem, wygrała. Powinienem raczej napisać - drużyna francuska, bo pisząc Francja, wpisuję się w scenariusz, w którym jeśli w kopanej piłce powiedzie się jakiemuś zespołowi, tu np.: czterem półfinalistom to mówimy: my wygraliśmy, my byliśmy super, jeśli natomiast nasza ekipa poniosła klęskę, to przegrali oni - Nawałka z jego wybrańcami.
Co ciekawe, tegoroczne futbolowe mistrzostwa w zgodnej ocenie widzów i uczestników wypadły niemal idealnie, choć powinno być inaczej, bo przecież zorganizowała je Rosja z tym niegrzecznym Putinem. I gdzie tu sprawiedliwość? Oczywiście tu i ówdzie pojawiły się spekulacje, piłkarze rosyjscy byli na dopingu - wszak ograli wyżej notowaną Hiszpanię. Słabe to były tabletki, skoro "zborna" nie doszła po ich zażyciu do finału.
Zaraz po zakończeniu mundialu w Helsinkach spotkali się panowie Trump i Putin. I znowu Putin górą... powiem inaczej: obaj panowie prezydenci stanęli na wysokości zadania, albowiem sądzę, że w sytuacji, gdy stosunki pomiędzy Rosją a USA są od dłuższego czasu napięte (a są), to dialog, jaki obaj panowie zaprezentowali, jest pozytywną próbą wyjścia z dotychczasowego impasu. Śmieszni są natomiast rodzimi komentatorzy, którzy zżymają się nad tą wąską dróżką porozumienia, na jaką wstąpiły głowy dwóch supermocarstw. Faktem jest, że elitom z Zachodu nie w smak prezydentura nieokrzesanego Trumpa, nie mówiąc już o Putinie, którego trzeba nienawidzić i którym co i rusz się straszy. Ale chyba najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nasze polityczne orliki wszystkich chyba opcji potępiają rzekomy wpływ rosyjskich służb na ostatnie wybory prezydenckie w USA, bo jest to niecna ingerencja w wewnętrzne interesy USA, a z drugiej strony nie dostrzegają kłody w swoich oczach, kiedy z pełną determinacją popierają polityków i ich ugrupowania, które występują przeciwko Putinowi, Łukaszence, a wcześniej przeciwko Janukowiczowi. 
Z obejrzanej w telewizji konferencji zorganizowanej po rozmowie w "cztery oczy", jaką odbyli prezydenci USA i Rosji, wyciągam dosyć oryginalny, jak sądzę, wniosek: całe szczęście, że pan prezydent Rosji nie spotkał się w Helsinkach z naszym panem prezydentem, bo podczas tej konfrontacji pan prezydent duda wypadłby gorzej niż nasi kopacze piłki na mundialu.
Polska to jednak dziwny kraj. Mamy w nim króla Jezusa, pan premier - nałogowy kłamca - powierza losy kraju obrazowi, jakiś śmieszny ksiądz dostrzega w klockach lego szatana, inny ksiądz proboszcz wprowadza podatek dla wiernych plus świadczenie obowiązkowej pracy na rzecz kościoła; jeszcze inny redemptorysta sugeruje emerytom, aby zlecili swojemu bankowi przelewać na konto radyjka stosowną kwotę; ten sam katolik ruga pisowską władzę za zbyt niskie sumy, jakie łoży na fanaberie ojczulka, że już nie wspomnę o tworzeniu kumplowskich sądów, o (w ramach taniego państwa) nagrodach dla najbardziej zapracowanych ministrów (niezwykłym zbiegiem okoliczności wszyscy z nich byli zapracowani, nawet ci, którym wykopnięto spod siedzeń ministerialne stołki w ramach dobrej zmiany w rządzie), o premierze - historyku, którego wiedza historyczna jest na poziomie zerówki.
Przejechałem się na pisowskim reżimie... przejechałem, więc proszę mi pozwolić na ciepnięcie kamieniem w opozycję. Konia z rzędem temu, kto oświeci mnie i powie jaki jeden, jedyniusieńki konkretny postulat trzyma w rękawie pan Schetyna, czyli czego możemy się spodziewać po Platformie, gdyby ta wygrała wybory parlamentarne? Oczywiście poza tym, że należy odkręcić ten słoik z prawami, który zakręcili pisowcy. Jak Boga kocham, nie wiem, jak miałaby wyglądać Polska pod rządami Platformy. Ja już nawet nie wymagam spójnego programu, ale jakiś konkretnie brzmiący projekt ustawy, czy coś w tym stylu.
Się nie doczekam. Kto się założy?

[17.07.2018, Dobrzelin]

14 lipca 2018

URLOPOWE OBRAZKI

Kilka urlopowych obrazków zaczynamy od...
1) Adelki (z lewej) i Maszy...

2) Adelka na uwięzi...

3) Masza na tarasie...

4) Nasz góralski domek...

5) Domek z oddali przytulony do większego domu gospodarzy...

6) A tak nasz domek wygląda od strony tarasu...

7) Widok na zachmurzone o tej porze dnia Tatry...

8) Najbliższa droga na Słowację :-)  ...

[14.07.2018, Witów, Nowy Sącz]

KŁOPOT


Nie pamiętam, czy była to surówka z rzodkwi czy rzepy. Obowiązkowo sięgnąłem po ten talerzyk, uchylając witrynę szklanej lady mieszczącej zakąski: śledzie w śmietanie i oleju, sałatki warzywne z majonezem, pomidory z cebulką, twarożki, plasterki żółtego sera, salami i salcesonu z ozorkiem. Wybrałem oczywiście tę surówkę z rzodkwi lub rzepy, do tego chłodnik litewski albo owocową (wiśnie) ze śmietaną i trzy naleśniki z serem na słodko.
W tym barze stołowali się głównie studenci, przyjezdni skoncentrowani na zakupach w domu towarowym w centrum miasta i uboższa warstwa mieszkańców miasta z łódką w herbie.
Było tu tanio, smacznie, nawet schludnie i obsługa na poziomie pozwalająca żakom nawet w czasie obiadowego szczytu przysiadać na schodkach jednego z dwóch wejść po jadalni, a nawet w jej wnętrzu, w rogu obszernej, prostokątnej sali. Studenci zamawiali sobie jakieś jogurty, kefiry, kanapki z szynką lub z serem; spożywali to następnie jeśli nie przy stolikach to usadowiwszy się bezpośrednio na ceramicznej podłodze, pod samymi oknami. Konsumpcja odbywała się przy wtórze rozmów na najrozmaitsze tematy, ale też towarzyszyło jej odpytywanie się z zagadnień jakie spodziewano się na kolokwiach i zaliczeniach.
Po przejściu z wypełnioną wybranymi daniami tacą do wolnego stolika w pamięci obliczałem kasę jaka mi pozostała w portfelu i stwierdziłem, że zostanie mi jej przynajmniej na dwie projekcje filmowe i tygodniki jakie czytałem. W tym tygodniu mogłem sobie też pozwolić na mecz.
Spałaszowałem już zupę i nawet nie zauważyłem, że przysiadła się do mnie. Rozstawiła przed sobą ogórkową i mielonego z kapustą i ziemniakami.
- Widzę, że nie jesteś w humorze. Coś się stało? - odezwałem się do niej, gdy bez satysfakcji nabierała łyżką gorącej, parującej kwaśnym zapachem ogórków zupy.
- Szkoda, że nie mieszkasz w akademiku - wyrzekła zbywając moje pytanie.
- Tak wyszło. Mam nie więcej niż dwieście metrów do auli. To z tego powodu - odpowiedziałem.
- Rozumiem.
Jadła niespiesznie, a ja jakoś nie upierałem się przy konieczności podtrzymania dopiero co zaczętej rozmowy. W końcu jednak usłyszałem:
- Mam zmartwienie i gdybyś mieszkał w akademiku, moglibyśmy pogadać. Nie tylko o tym.
- Mamy jeszcze godzinę do rozpoczęcia zajęć. Możemy porozmawiać.
- Godzinę… tylko godzinę. Mógłbyś wpaść do mnie kiedyś. Wyjeżdżasz do domu na sobotę?
- Nie. Zaoszczędziłem kasy. Nie wyjeżdżam.
- No właśnie, a ja muszę.
W oczach miała smutek, w jej głosie wyczuwało się zniechęcenie, to pewne, że była zmartwiona.
- Gdybyś jechał, pociągiem byłoby nam po drodze - powiedziała.
- Tak, wiem. Zależałoby ci na tym, abyśmy jechali razem?
- W pewnym sensie tak. Wiesz… boję się, strasznie się boję.
- Boisz się podróżować sama?
- Nie w tym rzecz… - zawahała się. - No dobrze, powiem ci. Mój braciszek miał zapalenie opon mózgowych.
- Ten czterolatek?
- Innego nie mam. Zadzwonili do mnie dopiero po tygodniu. Nie chcieli mnie martwić.
Nie pamiętałem, jak miał na imię braciszek Jolki. Wiedziałem tylko, że pomiędzy nimi było chyba siedemnaście lat różnicy i Jolka nie tak dawno zwierzyła mi się z tego, że ma obawy co do zdrowia swego brata, bo urodził się, kiedy ich matka miała 46 lat, a w tym wieku to raczej nie powinno się mieć dzieci.
- Bardzo mi przykro, ale mam nadzieję, że wyjdzie z tego.
- Też mam nadzieję, ale to groźna choroba i możliwe są powikłania. Kiedy byłam w BUL-u wypożyczyłam dwie medyczne książki na ten temat. Adam, ja się martwię…
- Zobaczysz, będzie dobrze. W szpitalu jest?
Skinęła głową.
- Lekarz podobno mówił mamie, że Bartek ma silny organizm, ale to w końcu dziecko. Różnie może być.
- Bądźmy dobrej myśli.
Zabrała się za drugie danie, ja kończyłem surówkę, pozostawiając sobie na deser naleśniki.
- Zobaczysz, wyzdrowieje.
Cóż innego mogłem powiedzieć. Moja wiedza medyczna na temat tej choroby była skąpa, jednakowoż miałem świadomość tego, że zapalenie opon mózgowych w najgorszym wypadku może doprowadzić nawet do śmierci.
- Pocieszasz mnie - stwierdziła i zaraz potem dodała: - Może tego chcę… tak, chcę tego. Adam, ja bezpośrednio po wyjściu z pociągu udam się do szpitala, choć mama mówiła, że mogą mnie nie wpuścić, bo boją się infekcji… ale chciałabym chociaż popatrzeć na Bartka przez szybę, bo gdybym miała go już więcej nie zobaczyć…
- Przestań. On wyzdrowieje, rozumiesz!
Musiałem zareagować ostrzej. Jeszcze by mi się tu rozpłakała. Być może donośny ton mojego głosu przedarł się przez trudny do ogarnięcia słuchem szum jaki zwykle panuje w miejscach, gdzie przebywa tłum ludzi.
- Jeśli chcesz, pojadę z tobą. Podprowadzę cię do samego szpitala.
- Zrobiłbyś to dla mnie?
- To przecież po drodze. Dwa przystanki dalej i jestem u siebie.
Przygryzła wargi, a był to znak świadczący o tym, jak bardzo stara się zahamować zgromadzone pod powiekami łzy.
- No, już dobrze - chwyciłem przegub jej dłoni, w której trzymała widelec - w końcu, było nie było, jesteśmy „ziomalami”, prawda. Musimy sobie pomagać, wspierać się, kiedy trzeba.
Tak jakoś to wyszło, że zdobyłem się bez zbędnych ceregieli na odruch współczucia, ale chyba dlatego to tak wyszło, że szanowałem Jolkę, bo co… bo kiedyś stanęła po mojej stronie? Bo w sumie naprawdę trzymaliśmy się razem? Bo widziałem w niej prawdziwą przyjaciółkę, przyjaciółkę nie dziewczynę do zakochania się w niej, choć nie grzeszyła urodą i była sympatyczniejsza od miejscowych studentek pierwszego roku. Na wykładach siadaliśmy niedaleko siebie; tak się składało, że na większości zajęć przydzielono nas do jednej grupy, a na lektoracie rosyjskiego siedzieliśmy obok siebie z korzyścią dla mnie, bo mój rosyjski był słaby i zmuszony byłem korzystać z jej podpowiedzi. Ona z kolei nie przepadała za staro-cerkiewno-słowiańskim i gramatyką opisową, które to przedmioty były moim „konikiem”, więc ćwiczenia wykonywaliśmy wspólnie.
Chyba po tym obiedzie w barze była właśnie gramatyka opisowa, bo przypominam sobie, że siedzieliśmy razem w pierwszej ławce, a pani docent, która na samym początku ćwiczeń miała zwyczaj przydzielać każdej parze zadania polegające na rozszyfrowywaniu pochodzenia jakichś wyrazów pochodzących z utworów Kochanowskiego, Reja czy średniowiecznych tekstów anonimowych autorów, sprawdzając dociekliwość studentów, pochwaliła nas mówiąc: - Państwo powinni wykonywać moje polecenie wspólnie, gdyż wyciągacie bardzo słuszne wnioski. No i do końca drugiego semestru siedzieliśmy w jednej ławce, aby zadowolić panią docent, która niesłusznie traktowała nas jako parę nie tylko na zajęciach.
Tego dnia mieliśmy też zajęcia z literatury okresu międzywojnia, na których nieźle prowadzący zajęcia i ambitny pan magister zaczynający w owym czasie przewód doktorski, mając za słuchaczy nieopierzonych studentów pierwszego roku korzystał z tej okazji i grzecznie prosił o przepisanie na maszynie potrzebnych materiałów krytycznoliterackich dotyczących poezji i poetów okresu międzywojennego. Przydział tychże materiałów następował ad hoc, nigdy jednak pan magister nie wymuszał na nas ich przyjmowania. Mnie trafił się Przyboś, a że tekst o jego tomiku „Równanie serca” nie był zbyt obfity, wziąłem dla Jolki tekst o futuryzmie.
- Nie martw się - szepnąłem do zaskoczonej Jolki. - Mam w domu maszynę do pisania, a ponieważ zdecydowałem się na wyjazd na ten weekend, przepiszę go dla ciebie.
Jolce oczywiście nie w głowie był wtedy futuryzm ze Sternem i Peiperem, ale wiedziałem, że gdyby nie ten kłopot jaki nosiła w sobie zamartwiając się nad stanem zdrowia chorego braciszka, chętnie wzięłaby to domowe zadanie, po wykonaniu którego miała prawo oczekiwać dobrej cząstkowej oceny od pana magistra.
Zmierzchało już, kiedyśmy siedzieli tego dnia na zajęciach z poezji współczesnej prowadzonych przez panią Dorotę, która była poetką, a jej ćwiczenia nigdy nie miały, jak mi się wydawało, ustalonego planu, ot pojawiał się nagle w jej wykonaniu wiersz, który dosłownie rozdrabnialiśmy na czynniki pierwsze, zastanawiając się nad każdym użytym w nim słowem. Tego późnego popołudnia pani Dorota odczytała własny wiersz. Nie pamiętam jego treści. Przypominam sobie, że siedząca obok mnie Jolka nagle rozpłakała się, wyszła z sali, a kiedy wróciła, powiedziała do mnie, że przed chwilą usłyszała wiersz o sobie. Nasza wykładowczyni-poetka musiała się domyśleć powodów zachowania Jolki. Aż do końca zajęć spoglądała na moją przyjaciółkę, a kiedy wychodziliśmy z sali, poprosiła Jolkę do siebie na katedrę. Rozmawiały chyba kwadrans.
Uprosiliśmy dyżurującą pielęgniarkę, aby zezwoliła nam przynajmniej stanąć za oszkloną ścianą izolatki, w której leżał Bartek.
- Proszę się nie martwić. Według wszystkich znaków na ziemi i na niebie najgorsze już minęło. Gorączka spada powoli. Nabrał apetytu, choć cały czas jest jeszcze osłabiony - tłumaczyła Jolce, która wręcz przykleiła głowę do witryny i śledziła rytmiczne ruchy klatki piersiowej jej brata podłączonego przewodami do aparatury.
Te słowa wypowiedziane po chwili raz jeszcze przez pielęgniarkę musiały uspokoić Jolkę, bo kiedyśmy po wyjściu ze szpitala podążali w stronę przystanku autobusowego, dziewczyna zdawała się oddychać równiej i nie zaobserwowałem drżenia jej rąk, jakie można było dostrzec, gdy jechaliśmy pociągiem.
- Dziękuję ci. Może byś jednak wstąpił do mnie? - zaproponowała, gdy czekaliśmy na autobus, którym miała dojechać pod sam dom.
- Może innym razem. Masz do pomówienia z rodzicami. Uspokoiłaś się?
- Bardzo. Jeszcze raz ci dziękuję.

Kiedy w poniedziałek porannym pociągiem wjeżdżałem na stację, na której wsiadała Jolka, zobaczyłem ją w niewielkiej grupce ludzi jadących do pracy w Łodzi. Dałem jej ręką znać, w którym jestem przedziale. Wsiadła. Jechaliśmy naprzeciwko siebie.
- Nie pogniewasz się, gdy sobie tropche podrzemię? - zapytała.
- Skądże. Ale powiedz mi jak brat?
- Coraz lepiej. Co za ulga….
Zasnęła niemal natychmiast.

[13-14.07.2018, Witów, Nowy Sącz]