ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

22 czerwca 2014

Résumé

Przewietrzenie kawiarni następuje mniej więcej w czasie, kiedy dzień dominuje nad nocą. Ale trzeba było przewietrzyć, a przy okazji zajrzeć do zapisków, nie wszystkich, bom sporą ilość wygonił na poniewierkę nieobecności i teraz trochę żałuję, choć tylko trochę.
Wciąż obecna jest myśl o sensie pisania tutaj i w takiej formie. Jest to o tyle istotne, że tych czterysta pozostałych po mnie postów wcale mnie nie zadowala. Nie może być inaczej, skoro ogromna większość z nich powstała spontanicznie, bez specjalnej dbałości o ostateczny kształt, formę, także treść. Dotyczy to zwłaszcza notatek pisanych o bieżących sprawach, do których nie nabrałem jeszcze dystansu. Z kolei niektóre wpisy, po niezbędnych korektach pojawią się, jeśli sił starczy, w jakimś wydrukowanym zbiorku. Dotyczy to głównie pomieszczonych w kawiarence fragmentów większych całości, które już istnieją i czekają na korektorskie zmiłowanie, albo też kilkunastu "paciorków", świadomie ograniczonych do niewielu słów, jakimi opisuję obrazki z życia z domieszką fantazji.
Pakując to wszystko do jednego wora, trudno doszukać się w moich tekstach wartości nieprzemijających. Jeśli dziesięć procent z tego wyciągnę, będę kontent.
Życie, jak mi się zdaje, postawi niebawem przede mną zadanie takie, że moja obecność w kawiarence nie będzie tak bezczelnie częsta. Znając siebie jak zły szeląg, będę tutaj powracał jak ten syn marnotrawny, niepewny swego losu. Jak by nie było, pisać nie przestanę, bo to nałóg przeokropny, a wola moja słaba, więc na kawę, a raczej mocną herbatę będę wpadał jak do siebie.
Czas się zbliża i pokaże.
  

21 czerwca 2014

Domek letniskowy - fragment

1.
Powoli gaśnie, gaśnie w oczach. Odór alkoholu. Nie, to tylko nieświeże powietrze dostające się przez uchylone okno. Powietrze nie może być świeże w miejscu zbiorowej zagłady kurczaków, a do tego podczas tak suchego lata. Ledwie wyczuwalny powiew roznosi ten smród, który potem pastwi się nad niespokojnym jego snem. Bardzo trudno nie zwariować słysząc lub czytając wieści ze świata. Czyha kryzys, cierpienia ofiar trzęsienia ziemi i globalne ocieplenie; scenariusz wojenny i bezrobocie; nadmierny przyrost ludności nie tam, gdzie przydałoby się zwiększenie liczby urodzeń. Musi się przełamać, nawet wtedy, gdy opuszczą go wszyscy, bo że odeszli od niego, nie ma wątpliwości. W tym swoim domku drewnianym, letniskowym,  jedynym jaki mu został, przepędza dzień za dniem. Noce przeciekają mu przez palce i nawet nie zastanawia się nad tym, co będzie zimą, bo upalne lato na odludziu można przeżyć, ale zima zaskoczy go, przypominając o tym, że należało wcześniej pomyśleć o zainstalowaniu jakiejś z form ogrzewania. O tym pomyśli później, jeśli w ogóle pomyśli.
A jednak kierunek wiatru się zmienia i nagle przez okno wpada rześki, choć pozbawiony nieprzyjemnego zapachu oddech powietrza. Jest przedświt i zaczynają się budzić ptaki. Nie rozpoznaje ich śpiewnych nawoływań, co nie przeszkadza mu cieszyć się z tego, że przełamują senną ciszę nocy. Wychodzi wreszcie na zewnątrz, do ogrodu i banalne ptasie zaśpiewy, towarzyszące mu podczas przechadzki sprawiają, że mniej dokuczliwa staje się samotność. W pewnym momencie zaczyna odczuwać bliskość czasu przeszłego, tych wszystkich nocy i świtów jakich doświadczył, gdy nie myślał o przyszłości, kiedy życie kusiło go niewiadomą. Podczas tej przechadzki nabiera tlenu do płuc, jest niemal odurzony słodkim zapachem rozwiniętych płatków dzikich róż. Wróci niebawem do domku i w okamgnieniu wsunie swoje chłodne i zroszone ciało pod wypraną, przesuszoną na słońcu pościel. Zaśnie natychmiast i prześpi tych kilka godzin, zanim promienie słoneczne nie zaczną łaskotać jego powiek.  
Budzik jazgocze i drży nastawiony na dziesiątą. Duchota. Przez niedomknięte okno dostaje się suche powietrze, inne niż w porze przedświtu. Zwleka się z pościeli przypominając sobie, że niebawem wejdzie do jego ogarniętego rewolucją królestwa kobieta, która codziennie przynosi mu zakupy. W torbie są zwykle bułki, mleko, dżem i masło, jeśli spostrzeże, że już się skończyło. Są też gazety, a w sobotę tygodniki, choć zrezygnował z większości tytułów i doszło do tego, że zamawiał w końcu jeden dziennik i dwa tygodniki. Prasa ląduje na dużym stole, przy którym pracuje nocami. Jest już sterta, w miarę uporządkowana, jeden tytuł na drugim, numerami. Po pięciu kolejnych tygodniowych, papierzyska trafiają do kosza. Nie, nie jest to kosz na śmieci, lecz taki wiklinowy, na bieliznę, z również wiklinowym zamknięciem. Wypełniony po brzegi kosz przesuwany jest później do drewutni, a jego zawartość przydaje się na zimę, jako podpałka.
Kobiety jeszcze nie ma. Przypomniał sobie, ze dzisiaj jest dzień targowy i udała się na rynek po jajka i domowego wyciskania ser. Przechodzi do łazienki i bierze zimny prysznic, ogarnia się, wdziewa krótkie spodenki i cienką czerwoną bawełnianą koszulę w czarne kraty. Wyjmuje z lodówki piwo, podpala gaz pod czajnik z wodą, wraca do swego pokoju, otwiera puszkę z piwem, pije, powoli, bo zimne, zapala papierosa, przysiada za stołem, wertuje pozostawione w bezładzie i przyciśnięte Balzakiem, konkretnie panią Bovary, karty papieru i na głos odczytuje to, co udało mu się napisać minionej nocy. Ten szepczący odgłos czytanego tekstu to rytuał ponawiany każdego poranka lub przedpołudnia. Kiedyś powiedział sobie, że jeśli po przeczytaniu nocnego fragmentu pisanej książki przestanie mu się podobać to, co skreślił ołówkiem na gładkim papierze do drukarki, ma obowiązek zniszczyć popełnione zdania; jeśli natomiast zaakceptuje swoja pisaninę, jego powinnością będzie kontynuowanie wątku. Zdarzyło się, że zaakceptował kiedyś nocną treść, na która składały się słowa w następującej kolejności napisane: „Hubert zamknął za nią drzwi”. Tyle właśnie udało mu się popełnić w poprzedzającą dzień noc. Czasami słowa wymykają się przez uchylone okno, myśli gubią się w półmroku, a sen wraz ze zniechęceniem dopełniają nieszczęścia jałowości. Jeśli jednak w takim anty-twórczym stanie zdoła się napisać choćby najmniej rozwiniętą myśl, oznacza to, że jest ona ważna i może posłużyć jako uwertura do większej całości.
Mija czas i podczas tego trwania, podczas wybudzania się do przeżycia kolejnego dnia, pogrąża się w myślach nie posiadających idei, jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Zastanawia się nad „tematyką” myślenia, jeżeli w ogóle można mówić o tym, że myśli są na temat. Jego umysł raczej koncentruje się na skojarzeniach, napływających w sposób nieuporządkowany, jakby przypominały one rzekę rozlewającą rwące wody po pradolinie w czasie wezbrania spowodowanego nadmiernymi i intensywnymi opadami. Niektóre ze skojarzeń pochodzą w prostej linii od zapisanego nocą kolejnego fragmentu tekstu i sugerują różne wersje rozwinięcia fabuły; inne mają związek z oczekiwaniem na kobietę, z odczuwalnym głodem; są też i takie, które oddają się przyjemności oddychania pięknym letnim dniem i bliskim spotkaniem z naturą.
- Jestem ciekaw - zastanawia się - czy wielu ludzi posiada podobny do mojego styl myślenia, który nazwałbym chaotycznym i nieuporządkowanym. Czy rozpoczynając dzień większość ludzi myśli w sposób zorganizowany, jakby odczytywali z kartki zapisany rozkład dnia. Wstajesz, idziesz do łazienki, jesz, ubierasz się, wychodzisz do pracy, po drodze zostawiasz dziecko w szkole... Pomiędzy głównym szlakiem myśli można wyróżnić podpunkty, bo może przy śniadaniu zdarzyć się kłótnia, albo trzeba będzie wrócić po pozostawioną na krześle aktówkę, albo też okaże się, że dzisiaj przyda się parasol. Czy można zmusić mózg do takiego zaplanowania dnia, aby wtedy, gdy życie się toczy, rola mózgu sprowadzała się do kontroli i ewentualnego uzupełnienia listy czynności? Mój mózg działa w sposób odmienny, zwłaszcza rankiem lub w nocy, kiedy to w głowie aż szumi od różnorodności podpowiedzi. Skąd się one biorą? Doprawdy nie wiem. (...)

19 czerwca 2014

Posiadanie

Właściwie to wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Daliśmy się zwieść i sprzedać za judaszowe srebrniki. Bezkrytycznie przyjmujemy twierdzenie, że jeśli dociera do nas nowe, do tego w pięknym opakowaniu, to bezgranicznie ufamy, że ma się ku lepszemu. Od dwudziestu pięciu lat wybraliśmy kurs na posiadanie rzeczy, dzięki którym jesteśmy szczęśliwi. Urzekła nas własność: dom, samochód, biznes służący pomnażaniu dochodów i stwarzający możliwość dominacji nad tymi, którzy, jesli nawet posiadają, to w znacznie mniejszym stopniu od nas.
Urzekła nas wolność decydowania o sobie bez roztkliwiania się nad tymi, których wolność ograniczamy. Ograniczenie tej wolności wynika z ze społecznej, gospodarczej i majątkowej nierówności. Pieniądz, zamożność decyduje o naszym życia. Godność człowieka wynika z jego statusu społecznego. Ten, kto posiada mniej z reguły traktowany jest jako gorszy, leniwy, mniej inteligentny. 
We Francji przeprowadzono eksperyment. "Aktora" ubrano w liche ubranie i kazano odegrać rolę człowieka, który z niewiadomych przyczyn padł na ulicy. Eksperyment miał wykazać ilu przypadkowych przechodniów zainteresuje się losem leżącego. 
Kolejnego dnia powtórzono zainscenizowaną sytuacje, przy czym na naszego bohatera włożono ubranie charakerystyczne dla dobrze zarabiających urzędników. Wynik eksperymentu nioe zaskoczył badaczy. Znakomicie większa liczba przechodniów ofiarowała swoją pomoc mężczyźnie, któremu powiodło się w życiu.
Nie lubimy biedaków. Czasami nawet nimi gardzimy. Biedak zawsze jest podejrzany o to, że nie uczynił wszystkiego, aby nie być biednym. W każdym bądź razie dosłownie odgradzamy się od nich. Taka postawa nie występuje jedynie na linii: bogaty-biedny, lecz również można ją łatwo dostrzec w perspektywie: pracodawca/szef - pracownik/podwładny. 
Pomimo upływu tysięcy lat człowiekowi nie udało się (albo nie chciał) zrezygnować z piramidy podległości człowieka względem innego. Tłumaczenia, że ta nierówność wynika z różnicy w zaangażowaniu, pracowitości, umiejętności jest do pewnego stopnia demagogią, gdyż zarówno bogactwo jak i bieda są dziedziczone. Nie sądzę też, aby różnica w umiejętnościach i inteligencji pomiedzy ludźmi wynosiła jak jeden do stu lub więcej, a przecież na takim poziomie występują różnice miedzy najbogatszymi a najbiedniejszymi. Nie biorę już pod uwagę skrajnej biedy występującej masowo w krajach o najmniejszym dochodzie na jednego mieszkańca.
Tę sytuację trudno zmienić przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy odzwierciedla tak zwaną "mądrość ludową", która mówi, że nigdy bogaty nie zrozumie biednego. Drugi powód jest poważniejszy. W rozczłonkowanym społeczeństwie, w tej piramidzie podległości każdy z nas znajduje się pomiędzy X, który jest usytuowany od nas wyżej, a Y, który zajmuje niższą pozycję od nas. Dlatego też buntując się przeciwko X, jednocześnie tłamsimy bunt Y.
Zwolennicy utrzymania "piramidy" w obecnym stanie uważają, że anachronizmem i naiwnością jest żądanie równości, kiedy wiadomo, że równość pomiędzy ludźmi, jeśli istnieje, to może w podczas śmierci, natomiast w życiu równość jest utopią, komunistyczną fantasmagorią i funta kłaków nie wartym populizmem. Zapominają oni o tym, że równość rozumiana jako sprawiedliwość społeczna nie oznacza idealnej równości, która rzeczywiście jest utopią, co jednak nie zmienia postaci rzeczy, że należy dążyć do jak największego spłaszczania różnic, a dzieje się obecnie akurat coś całkowicie przeciwnego.
To nasza wina, że nie przecistawiamy się temu zjawisku, że ciesząc się ze swego materialnego dobrobytu, nie myślimy o innych, chyba że w jakimś odruchu sympatii dla kogoś szczególnie ugodzonego przez los, wzruszeni dajemy okazyjny datek, aby wesprzeć kogoś w słusznej sprawie, po czym powracamy do wygodnego fotela.
Najistotniejsze jest na końcu. Wybierając "mieć" z reguły odrzucamy "być". Rzadko jest inaczej. Nie tak dawno amerykański milioner, aby przekazać światu, że oprócz wyznawanej przez siebie filozofii "mieć", wierzy także w swoje "być" zapragnął oddać część swojego majątku tym, którzy mniej posiadają. W tym celu ogłosił, że podzielił pewną sumę własnych pieniędzy i ukrył je w rozlicznych miejscach, otwierając w ten sposób szczególnego rodzaju grę - pogoń za dolarami.
Bycie kimś skonfrontowane z posiadaniem czegoś w dzisiejszych czasach ponosi druzgocącą klęskę. To jest religia systemu, a skoro wierzymy w ten system, płacimy utratą człowieczeństwa opierającego się na niematerialnych podstawach bytu. 

18 czerwca 2014

Kiedy boli głowa

Ból głowy czasami paraliżuje. 
Całe szczęście, że chwyciłem się zbioru opowiadań Stasiuka "Nie ma ekspresów przy żółtych drogach". Nie każdy obrazek koi moje zmęczenie. Słabszym: "816", "Licheń. Zesłanie", "Terzani" towarzyszą ciekawsze: "Dzikie", "Wrzesień" czy "Letnia podróż z córką do krainy dzieciństwa". Tak jak w życiu. Są momenty lepsze i gorsze. Stasiuk podróżuje tam, gdzie sam bym popodróżował.
Nie mogę się doczekać kolejnego odczytania "Pana A.G. w X" Dérego. Chyba wkrótce zrobię sobie tę przyjemność.
Pewne rzeczy giną, oby nie bezpowrotnie. Pozostała jeszcze piwnica, bo jakoś nie mogę sobie przypomnieć, abym miał przełożyć z rękopisu na twardy dysk pewnej opowieści, która zakończyła swój żywot, nie podając powodu. Opowieść ta, napisana pod wpływem lektury Dérego, kończy się katastrofą pewnej wyimaginowanej cywilizacji, która przyszła po innej, z którą ta pierwsza walczyła. Autorytarne miasto zostało zastąpione miastem wolności, lecz wkrótce po zwycięstwie okazuje się, że Nowe staje się Starym; ludzie którzy podejmują walkę za starym porządkiem przejmują wszystkie wady uprzedniego systemu. Konstatacja jest taka, że walka nie miała najmniejszego sensu, gdyż w gruncie rzeczy zmieniły się postaci, nie ich myślenie. Pisałem o tym zanim jeszcze niesłuszny ustrój ewaluował, zamieniając się w jedynie słuszny.
Zawsze miałem inklinację do uczuć pesymistycznych jako dobrze poinformowany optymista (wiem, że narażam się wielu, którzy zerkają przez różowe okulary). Potrafię nawet dokładnie umiejscowić w swoim życiorysie ten moment, w którym coś się stłukło. Sporo lat upłynęło od tego momentu.
W opowieści zagubionej prawdopodobnie w piwnicy, bohater ucieka z wolnego miasta, które stało się miastem bezprawia. Powraca na prowincję, gdzie wyrósł i dorósł do buntu, którego zasadność została bezceremonialnie zachwiana.
Bardzo źle żyje się w miejscu, które ubliża twoim poglądom na świat.
Jeszcze gorzej jest, kiedy ma się przekonanie o niezmienności świata ludzkich ułomności. Ktoś inny mógłby w tym kontekście powiedzieć, że historia niczego nas nie nauczyła. Naiwny z kolei powie, że taki pogląd nie ma racji bytu, bo świat idzie naprzód a to co przed laty istniało w marzeniach, stalo się rzeczywistością. A ja, pesymista, jako dobrze poinformowany optymista powiem, że ani odrzutowiec, ani komputer, ani cała Dolina Krzemowa nie uczyniły człowieka lepszym.
To jeden z paradoksów naszych czasów.

17 czerwca 2014

Panu premierowi skradziono bezpowrotnie etykę

Bo to jest tak: zakreślasz i rzucasz tę kartkę do kontenera w formie prostopadłościanu... i odtąd stajesz się ubezwłasnowolniony. W telewizorze otrzymujesz podziekowania, jeśliś dobrze trafił i godzisz się na robienie z siebie pociagowego konia. Kiedy już cię mają, zapomnij o składanych obietnicach. Jeżeli nawet z przymrużeniem oka traktowałeś te obietnice, bo chciałeś tylko, aby było porządnie i sprawiedliwie, masz to z głowy. Otrzymujesz informację, że skoro już wybrałeś, to musisz te cztery lata przecierpieć w milczeniu. Nie licz na to, że jeśli zbierzesz milion podpisów pod jakimś istotnym zagadnieniem, ci, którzy rządzą, potraktują twój poodpis poważnie. Nie po to ich wybierałeś, abyś teraz miał im przeszkadzać. Pogonią cię sprzed sejmu, a nie daj Boże wchodzić do środka, bo stojąc w miejscu przeznaczonym do robienia "setek" przez reporterów, przeszkadzasz parlamentarzystom w pracy. Z rządem jeszcze gorzej. O ile w sejmie są posłowie lepsi - z koalicji rządzącej i gorsi - z opozycji, o tyle w rządzie są sami najlepsi. W rządzie są najwięksi patrioci, którzy dla dobra ojczyzny gotowi są pracować za darmo. Ministrowie poświęcają życie swoje i swoich rodzin dla dobra wspólnego. Niektórzy nawet nie jadają w swoich domach i są skazani na spożywanie posiłków w drogich restauracjach. Myli się ten, który myśli, że taki obiad dla ministra czy innego urzędnika państwowego jest relaksem. Nic podobnego. Taki urzędnik niby poświęca swój czas na zaspokajaniu głodu, gdy tymczasem wciąż jest w pracy. Podczas rozmowy z innym urzędnikiem prowadzone są negocjacje na temat usunięcia jednego z ministrów, który nie podoba się jednemu z rozmówców, dodrukowania pieniędzy albo przeznaczenie bankowej superaty dla rządu przed wyborami, gdyby Polaczkowie zechcieli w kolejnych wyborach oddać swój głos na niewłasciwych ludzi. Czasami takie rozmowy dotyczą otoczenia szczególną opieką osób, którym nie powiodło się w biznesie albo czegoś tam zaniedbali w płaceniu podatków.
Ciężkie jest życie urzędnika państwowego, oj ciężkie.
A teraz poważnie. Nie wspomnę już o prawie, które zostało w aferze pana ministra "skrót myślowy", nie będę się rozwodził nad plugawym językiem obu panów, lecz, jak to najczęściej u mnie, skupię się nad etyczną stroną całej historii. Oto dwaj panowie (w drugiej historii też jest dwóch bohaterów) w zakulisowych rozmowach decydują o budżecie, o odwołaniu członka rządu, o podsypaniu pieniędzy przed wyborami, bo w przypadku problemów z deficytem, kolesie z rządzącej formacji mogliby przegrać w kolejnym glosowaniu. Inny koleś, robiący za zegarmistrza, odpowiedzialny za grubą unijną kasę, zarzekający się o niepokalanym poczęciu swojego majątku, kumpel premiera, trzęsie portkami przed urzędasem robiącym w fiskusie o aktywa swojej żony, która "jedzie" na stratach. Tamten, wzruszony opowieścią o problemach finansowych byłego ministra tłumaczy, że zablokował kontrolę. Najgorsze, najśmieszniejsze i najohydniejsze jest jednak to, że do mikrofonu podchodzi pan premier i tłumaczy, że aferą jest to, że kolesie z jego piaskownicy dali się nagrać, a przecież w tym całym rozgardiaszu, tym państwie, które istnieje teoretycznie ci dwaj pierwsi to patrioci oddający się bez reszty służbie ojczyzny.
Premier mówi o tym z uśmiechem na twarzy, cynicznie, z całym majestatem swego wyrachowania. Mówi to do kamer, do swoich wyborców, do tych, którzy bez względu na to, czy pan premier kłamie, czy nie, i tak gotowi są go wspierać. Mówi także do tych, którzy oddali na niego głos, aby było w kraju narmalnie, porządnie i sprawiedliwie. Mówi, traktując ludzi jak idiotów.
Pan premier, na którego nie głosowałem, choć z racji zajmowanego przezeń urzędu powinienem był go szanować, nie jest człowiekiem zasługującym na mój szacunek. Nie będę się nad panem premierem znęcał, nie bedę go nazywał w taki sposób, w jaki nazywa go niechętna mu ulica i najbardziej zaciekła opozycja. Mam jednak prawo nazwać go osobą, która na szacunek nie zasługuje i wolałbym stracić z menelem pod budka z piwem, niż z panem premierem zyskać. Gdybym miał zyskać, musiałbym przyjąć do wiadomości, że będę narażony na nieuchronność kontaktu tak z panem premierem, jak i z jego kumplami o wątpliwej reputacji.
Zawsze starałem się w życiu kierować zasadami etycznymi. Dla jednych etyczne postępowanie wynika głównie z dekalogu, dla innych jest to pewien zbiór zasad nauczonych i odziedziczonych, które wskazują człowiekowi właściwą i godną drogę postępowania, bez względu na to, jaką pełni sie funkcje w życiu, bez względu na okoliczności. Wyznawanie przeze mnie tych zasad nie oznaczało, rzecz jasna, tego, że moje postępowanie było bez skazy, że czasami zdarzało mi się pomylić drogę przez nieuwagę, albo też błędną, zbyt pośpiesznie podjętą decyzję. Nigdy jednak nie pozwoliłem sobie na trwanie w błędzie i umiałem się do niego publicznie przyznać, nie potrafiąc żyć w obłudzie. Potrafiłem przeprosić, choć wiem, że nie zdołałem przeprosić wszystkich za swoje błędy i tego najbardziej żałuję.
Myślę jednak, że swojego niedawnego publicznego życia nie muszę się wstydzić. Mam też świadomość, że zostało ono zniszczone przez takich właśnie ludzi jak kolesie pana premiera, których wypowiedzi zostały bezczelnie nagrane przez "aferzystów" i w związku z tym, proszę się nie dziwić, że całą tę aferę podsłuchową traktuję w pewnej mierze osobiście. 
Utajnione metody inwigilacji jakimi posłużono się w aferze podsłuchowej tej i w wielu innych nie są tymi, które cenię najbardziej. A jednak uważam, że w naszym, skorumpowanym, kolesiowskim kraju, gdzie ważne funkcje są wyznaczane przez układy partyjno-koalicyjne, konkursy reżyserowane, stanowiska obejmowane po protekcji, przetargi ustawiane... w naszym kraju czasami jedyną skuteczną obroną przed degeneracją władzy jest właśnie stosowanie specjalnych metod inwigilacyjnych. To przykre, ale to prawda i na jej poparcie mógłbym przytoczyć całkiem sporo przykładów.
I bardzo proszę, zwłaszcza ewentualnych zwolenników PO i pana premiera Tuska, nie mówić o tym, że Polska nie jest szczególną wyspą, gdzie takie rzeczy się zdarzają, że w Europie, w świecie, korupcja, płatna protekcja, oszustwa występują również i tam. To żadne dla mnie pocieszenie. To tylko znak, że system w jakim funkcjonujemy jest zły, a ci wszyscy, którzy tak jak pan premier, pobłażają złu, sami ten system utrwalają, choćby głosując na tych, którzy obchodzą się z etyką jak z jeżem.



16 czerwca 2014

Mañana

Szukam ostatnich tematów. Teoretycznie mógłbym polecieć na Kubę. Stara knajpka. Muzykanci. Salsa. Na ogródeczek, gdzie kilka stolików pod osłoną wyblakłych kapeluszy parasoli pada zmasowany atak słonecznych promieni. Siedzę przy drinku daiquiri i palę cygaro. Jakaś młoda para na przy sąsiednim stoliku. Dwóch staruszków w spłowiałych wiklinowych kapeluszach przy innym. Po drugiej stronie uliczki, na frontonie budynku napis czerwoną farbą "Patria o muerte". 
Muzykanci grają właściwie dla siebie, choć przechodzień o rysach aryjskich rzuca monetę pod nogi gitarzysty. Ten, nie przestając grać, odprowadza wzrokiem przechodzącego. Inny, też z gitarą, zaczyna śpiewać "Hasta siempre Comandante". Uliczką przebiegają wyrostki kopiąc puszkę po czarnej fasoli. Jeden z chłopców ma na sobie podkoszulek z drukowaną na czarno podobizną Che Guevary. Gdyby żył, mógłby mieć 86 lat, gdyby dane mu było dożyć...
Zerkam w dwa okna, w których dwie staruszki, podlewając kwiaty doniczkowe wymieniają z sobą oszczędnie niezrozumiałe dla mnie słowa. Pewnie robią to codziennie. Ich twarze są wyschnięte, z widocznymi bruzdami zmarszczek, lecz uśmiechnięte. Pomyślałem sobie, że chciałbym doczekać takich zmarszczek na twarzy. Przelotnym wzrokiem daję znać tym kobietom, że akceptuje je tutaj, w tej scenerii zaułku. Ani jednego metra na sekundę wiatru. Upał. Klimat mañany.
Patrzę teraz na młodą parę, sprawiającą wrażenie zakochanych. Kolejne dźwięki gitary, mocniejsze akordy, tym razem bez canto.
Nigdy nie pojadę na Kubę. Nie poznam smaku daiquiri. Co najwyżej wcisnę parę kropel limonki do czarnej cejlońskiej herbaty.
Nie wychodzę z domu do tych miejsc, w których przebywałem przez wiele lat. Pomiędzy miejscem, gdzie żyję a tymi, dokąd już nie chodzę wyrosła Linia Maginota. Nawet staram się nie kierować w tamtą stronę wzroku. Moje oczy źle znoszą widok drutu kolczastego. 
Moja mañana nie jest tak beztroska jak na Kubie. Moja mañana nie oznacza jutra, nie oznacza przyszłości, choć siedząc nocą przy herbacie, nocnej, oszczędnie sączącej światło lampce, tematy zlatują się jak ćmy. 
Jest tak dużo, że trudno mi znaleźć dla nich miejsce w głowie i w przeciwieństwie do ciem, są nieśmiertelne.  

15 czerwca 2014

Aż do stanu obojętności

Najpierw jest niezrozumienie połączone z zaskoczeniem. Siedzisz w tym zastygłym stuporze jak przyduszona ryba w półmetrowym lodzie, oczy masz otwarte, lecz nie widzisz niczego poza równie niemym wzrokiem obserwatorów, którzy, podobnie jak ty, nie są w stanie uwierzyć. Dziwisz się, że mogło to się właśnie tobie przydarzyć i odnajdujesz niesprawiedliwość w tym, co cię spotkało. Próbujesz więc walczyć o swoje, o dobre imię, które ci ukradziono, przy czym starasz się postępować rozsądnie i logicznie. Oczywiście nie przynosi to skutku, jakiego byś oczekiwał i dlatego też poddajesz tę sytuację analizie i cofając się, próbujesz szukać przyczyn w swoim i innych zachowaniu. - Coś nie zagrało, ale co? - zadajesz pytania, na które nie znajdujesz odpowiedzi. Wobec ich braku zaczynasz się buntować. Szykujesz swoje wojska do beznadziejnej, bezpardonowej walki, wyznaczając główne i pomniejsze cele. Wreszcie atakujesz. Podejmujesz słuszną obronę własnego człowieczeństwa. Oskarżasz, rzucasz w twarz rękawiczką. Nie otrzymujesz satysfakcji, gdyż tamta strona z premedytacją unika szlachetnych reguł walki. Po takim szturmie opadasz z sił, lecz po pewnym czasie ponawiasz atak i znów z sił opadasz. W końcu rezygnujesz, lecz nie ustajesz w wymyślaniu nowych planów walki. Nie realizujesz ich jednak, a twój duch walki nagle traci moc. Wtedy próbujesz poinformować świat o swojej przegranej sprawie. Ponieważ nie domagasz się litości, albo też nie chcesz się przyznać do tego, że wywiesiłeś białą flagę twoja próba zwrócenia uwagi świata na sprawę, która cię przerosła, okazuje się nieskuteczna. Wtedy zostajesz sam, bardzo sam, nawet jeśli fizycznie nie jesteś sam, a masz przy sobie wiernych towarzyszy i giermków. Ta samotność zaczyna powoli zacierać twarze twoich sojuszników i w końcu ich nie dostrzegasz. Nie słyszysz też słów jakimi do ciebie krzyczą. Nie wiesz, czy im wierzyć, czy nie - po prostu nie słyszysz. Ich obecność przeraża cię. Zaczynasz postępować irracjonalnie. To irracjonalne postępowanie wpływa niekorzystnie na twoją fizyczność. Twoje ciało buntuje się przeciwko tobie i po raz pierwszy spostrzegasz, że twoje ciało potrafi w równym stopniu cierpieć jak dusza. Ponieważ nie jesteś już w stanie zatrzymać tego procesu, nie mówiąc już o jego cofnięciu, obojętniejesz. Obojętniejesz wobec siebie - co da się racjionalnie wytłumaczyć - gorsze jednak jest to, że obojętniejesz wobec innych. Skoro tobie jest źle, dlaczego innym ma być lepiej? Lecz nie obojętniejesz cały. Zdarza się, że przeprowadzasz staruszkę przez ulicę, lecz biorąc ją za rękę, nienawidzisz innego człowieka.
W końcu po takich zmaganiach z samym sobą, uspokajasz się, myśląc o nieuchronności losu. Oswajasz się z myślą, że nie jesteś wieczny i nie masz prawa myśleć o sobie jako o kimś wyjątkowym. Twój ból wcale nie jest większy od bólu pomnożonego przez miliony istnień ludzkich, a nawet wydaje się być mniej odczuwalny. Ale boli... i naturalnym pragnieniem człowieka jest to, aby boleć przestało. Patrzysz wtedy na zegarek, potem w okno, lecz nie chcesz spojrzeć wstecz, bo bardziej boli.
W pewnym momencie spostrzegasz, że cała twoja sprawa, o którą walczyłeś, straciła sens. Nikt już nie przywiązuje do niej wagi. Ty również chcesz dać sobie z nią spokój, lecz nie potrafisz przestać o niej myśleć, choć zdajesz sobie sprawę z tego, że bezsensem jest o nią walczyć. Wtedy pragniesz zasnąć. Przykrywasz się kocem po sam czubek głowy, zamykasz oczy i śnisz o potędze. Oddech coraz wolniejszy, chłód powleka coraz to bardziej woskowe ciało. Nie czekasz już na nic.
- Panie starszy, wstawaj pan! Piąta. Tabletki. Porządnie popić proszę!

13 czerwca 2014

Głos w słuchawce

Wyniki miał fatalne. Wziął tabletki i położył się nie rozbierając łóżka. Przykryłam go kocem i puściłam partitę Bacha, po cichu, lubi skrzypce. Dla mnie zbyt smutne, melancholijne, ale on mówi, że lubi zasypiać przy takiej muzyce, szczególnie przy Bachu.
Mówię ci, fatalnie dzisiaj wyglądał, nieogolony, nieodcedzony, śliski jakiś. Poruszał się też dziwnie i bez uśmiechu. Narzekał na ból głowy, ale jak sobie zbadał krew to miał sporo ponad dwieście, więc jak miał się czuć dobrze. Co robić, kochana, kiedy mnie nie słucha. Jak każdy facet. Przypominam ci, że i ty nie potrafiłaś swojego wychować. Dopiero kiedy krzykniesz, rusza go.
Spokojnie, zostanę z nim jeszcze. Zaczekam aż skończy się płyta. Będzie długo spał. Wziął też na sen. Obudzi się później niz zwykle. Bardzo późno.

Zdzisław Beksiński - "Pełzająca śmierć"

Miejsce dobre na ryby

Spotykam go w tym samym miejscu co przed laty. Moczy dwa kije. Jeden z myślą o szczupaku; drugi na karpia. Jest stanowczo za gorąco, aby ryby chciały się łapać.
- Nie zależy mi na tych rybach - mówi nie odwracając głowy - złowiłem swoje. Teraz potrzeba mi pobyć w tym miejscu, gdzie można jeszcze zaczerpnąć odrobinę chłodnego powietrza w cieniu tej wierzby.
Później daje się wciągnąć w rozmowę, acz niechętnie. Kartkuje jakąś książkę, pije gorącą herbatę z termosu. Przysiadam obok niego na kępce wysuszonej słońcem trawy.
- Poddałeś się? - pytam zupełnie bez sensu, bo przecież widzę, że się poddał i unika ludzi. To miejsce, w którym udaje, że łowi ryby, jest również oddalone od innych miejsc zajmowanych od czasu do czasu przez wędkarzy.
- Można tak powiedzieć - odpowiada bez cienia emocji - ile można słuchać wymówek, że nie nadajesz się do niczego?
- Nie przesadzaj. Kiedyś przecież trafisz na swoją rybę - mówię bez przekonania, pomny pewnego opowiadania o rybaku imieniem Santiago.
- Daj spokój, ile można czekać? Przyszło tych siedem lat chudych, a jestem w ich połowie, więc trudno mi uwierzyć, że jeszcze doczekam się czegoś lepszego. Widzisz, tu nie chodzi o rybę a o życie.
- Domyślam się, że nie jest ci łatwo - nie zabrzmiało to jak pocieszenie - ja też spakowałem swoje walizki.
Roześmiał się.
- Tak... dwóch starych kumpli skazanych na pamięć o lepszych czasach.
Całkiem rozsądnie mówi - pomyślałem. 
- Masz kłopoty z zasypianiem? - pytam.
- Raczej z budzeniem się. Albo inaczej... wkurzam się, że przychodzi mi się budzić rankiem, choć wcale tego nie chcę - tłumaczy - ale co robić, biorę swoje kije i przychodzę tutaj odpocząć i pofilozofować w skupieniu, z dala od ludzi.
Zawsze mówiłem, że bardzo wiele nas łączy. Nie ma się czemu dziwić, bo sporo czasu spędziliśmy z sobą. Całkiem dobry był ten czas.
- Ty sobie chodzisz nad wodę, a ja piszę.
- Cały czas piszesz - stwierdza - a o czym?
- O tym, że to cholernie niesprawiedliwe budzić się o poranku ze świadomością, że sen byłby lepszym rozwiązaniem... a tu trzeba wstać i uśmiechać się do świata, który ma cię za skończonego idiotę...
- Każdy nowy dzień jest coraz bardziej bezsensowny - dodaje X.
- Właśnie.
- I nie przyniosłeś nawet jakiejś buteleczki dla uczynienia naszego spotkania sensowniejszym?
- A i owszem, przyniosłem - odpowiadam i wyjmuję z podręcznej torby półlitrówkę żołądkowej gorzkiej wraz z dwiema szklaneczkami, które "przypadkiem" zabrałem z sobą.
Polałem. Stuknęliśmy się a X zanucił prędki toast:
- Za piękny, długi sen!
- Za najdłuższy - dodałem.
Wypiliśmy.
- Pamiętasz, że ten staw odgrodzony był od południa wysokim ceglanym murem? - zaczął X.
- Jakże mam nie pamiętać. Pomiędzy murem a stawem była wąziutka ścieżka, a na jej końcu żelazna furta otwierana na zewnątrz, przez którą trafiało się nad mostek i dalej nad kolejny staw.
- Kiedyś część tego muru zawaliło się bezpośrednio po tym, jak mój dziadek przechadzał się tą ścieżką - powiedział.
- Przypominam sobie.
- Wiesz, że mój dziadek miał problemy z chodzeniem. Stąpał powoli i to prawdziwy cud, że wtedy zdołał uciec - przekonywał X.
- Tak. Wtedy zastanawiano się w ogóle nad tym, co było przyczyną samoistnego zawalenia się tego muru. Twój dziadek miał cholerne szczęście. Opatrzność boska, czy jak...?
- Mój dziadek był niewierzący - stwierdził X.
- To tym bardziej zaskakujące.
Wypiliśmy jeszcze po jednej szklaneczce, wyobrażając sobie, że ten ceglany mur stoi jeszcze; nagle zaczyna się chwiać, raptownie pochyla się nad nami, aby runąć i przygnieść nasze niepotrzebne ciała. I kiedy leżymy w bezruchu a krew z naszych zmarnowanych ciał zaczyna parować, na hak wędki zarzuconej na drapieżnika nadziewa się czterokilowy szczupak i odpływa na środek stawu z wędziskiem.

12 czerwca 2014

Niezdrowa żywność

Cicerone, teraz ja. Czy ty piłaś kiedyś prawdziwe mleko? To niezdrowe, tłuste, prosto od krowy, przecedzone przez sztywną lnianą chustę, jeszcze ciepłe, pite duszkiem ze szklanki, metalowego kubka, czy też z bańki. Cicerone, ty spożywasz doskonałe mleczko, wyjałowione, pozbawione stworów widocznych tylko przez źrenice mikroskopu, pozbawione tłuszczu (te pięć procent tłuszczu w dawnym mleku to zabójstwo, dlatego, aby wyglądać jak aktorka z Hollywood, pijesz to o zawartości 0,5%), mleczko z absolutnie czystych kartonów, których wnętrze pokryte jest aluminiową folią.
Czy smarowałaś chleb albo bułkę prawdziwym, bardzo niezdrowych, wręcz zabójczo niezdrowym masłem kupionym na targu, uformowanym w ćwierć lub półkilową kulę, zawiniątą w niezwykle niehigieniczny liść łopianu?
Czy jadłaś te jaja beżowych skorupkach, zawierających wewnątrz krwiste żółtka, jaja niezdarnie umyte roztworem wody i dziesięcioprocentowego octu, który wcale nie zabijał zarazków, tysiącami gromadzącymi się na skorupkach, przez co ten, kto spróbowałby sporządzić jajecznicę, narazony był na śmiertelne niebezpieczeństwo?
Czy jadłaś dżem truskawkowy pozbawiony zagęszczacza, stabilizatorów i barwnika; dżem zawierający całkiem spore kawałki owoców, lub wręcz owoce w całości, do którego dodano, o zgrozo, białą truciznę - cukier -zamiast ulepszaczy smaku?
Cicerone, dziwię się, jak można było jeść te i inne trucizny, zostając przy życiu. 

11 czerwca 2014

Koniecznie spalić

Powodując się czasem traconym każdego dnia niezależnie od siebie stary pisarz czytuje sobie zamierzchłe notatki. Nic nie poprawia, jeno kartki przewraca, wspominając ten dzień, kiedy zaczął pisać o miasteczku. A było to przed świtem, więc czy można się dziwić, że kazał się budzić prowincji o brzasku. 
Kiedy piszesz o mieście, nie chcąc siebie samego zanudzić, lecz jednak pragniesz skupić się na kilku charakterystycznych detalach, musisz mieć konkretną perspektywę. Dla starego pisarza było to okno na poddaszu starej kamienicy, patrzące na głównę ulicę miasta pokrytą "kocimi łbami"; zerkające na główną bramę fabryki. Nie, stary pisarz nie pisał siedząc lub stojąc przy oknie. On niegdyś przepędził w tym miejscu podłą dziecięcą chorobę i to, co widział, weszło bezczelnie w jego pamięć.
Tedy staremu pisarzowi na czytanie zaprzeszłych opowieści padło. Pomyślał sobie, że przed ostatecznym kart rozdaniem należy sobie sprawić dyspensę, odkurzyć, co zakurzone, związać jutowym sznurkiem, dokleić karteluszkę z napisem "koniecznie spalić" i zamknąć w szufladzie.  Niech oczekuje na swój los nieuchronny. 
Rozdział o przebudzeniu przebiegł oczami po raz wtóry. Podobnież uczynił z dwoma następnymi. Wreszcie skupił się nad niedzielnym, również zaczynającym swój żywot o poranku; podzielił go na dwie równe części i czwartego rozdziału połowicę odczytał na głos:

"Niedzielne poranki różnią się znacznie od tych wewnątrztygodniowych. Różnią się przede wszystkim natężeniem hałasu, są bardziej senne i zaczynają się nie w czasie trwania krwawiącego świtu, lecz znacznie później, gdy intensywna żółta barwa słonecznych promieni rozświetla pomieszczenie snu w sposób niemal doskonały. Jednocześnie ów ciepły, żółty kolor sprzyja lenistwu i wywołuje wyrzuty sumienia, bo jakże można  godzić się na późne wstawanie utraciwszy dziewiczą rześkość brzasku.
Większość moich obecnych niedziel otwiera okno około ósmej (co dla notorycznych śpiochów wydaje się pewnie porą niebezpiecznie wczesną). Robię śniadanie, czytam coś, gazetę, kilka stron książki zostawionej nocą u wezgłowia, spędzam pół godziny w łazience zanurzony w przesadnie ciepłej wodzie, golę się doskonaląc gładkość podbródka i policzków i wykonuję jeszcze kilka typowych, higienicznych procedur kończących się wcieraniem  w naskórek pachnącego płynu. Potem dojadam kanapkę lub, częściej, wypijam mocną kawę  i wychodzę do pracy. W "Jesieni życia" to moje stałe pojawianie się przed południem nazywane bywa obchodem, co w zasadzie odpowiada znaczeniu tego słowa. Rzeczywiście w niedziele staram się więcej niż zwykle czasu poświęcać na spotkania i pogawędki z moimi podopiecznymi. Rozmawiam ze wszystkimi, towarzysząc im w spacerach po parku i w rzeczy samej nie chodzi mi o to, abym był postrzegany jako ten dobry, wyrozumiały i obligatoryjnie pomocny dyrektor, który korzysta z każdej okazji, aby przypodobać się podopiecznym i stara się zabiegać u nich o popularność. Wydaje mi się, że te rozmowy i spotkania niedzielne w znaczący sposób są potrzebne właśnie mnie. Oczyszczają mnie z niepewności     i obawy o to, czy to co robię ma sens. Nie ukrywam więc, że moje niedzielne "zajęcia" w pensjonacie mają swe źródła w egoistycznej potrzebie własnej wartości. Rzeczywiście czuje się znacznie lepiej, gdy to ja sam wybieram drogę i sposób wchodzenia w bliższe stosunki z ludźmi, którzy, nawiasem mówiąc, są ode mnie w jakiś sposób zależni. Mierzi mnie bezosobowy, nadęt i sprawowany znad biurka nadzór nad losem ludzi. Zdecydowanie bardziej wolę ryzyko bezpośrednich kontaktów, choćby wypełniały się one często słowami nie zawsze odpowiadającymi prawdzie, a nawet krążyły jak stada spłoszonych gawronów niepewnych czy dane im będzie po raz wtóry zasiąść dumnie na najwyższych ramionach kasztanowców, z których je odegnano. Mniemam, że owe niedzielne spotkania, spacery, rozmowy z biegiem czasu zaczęły być potrzebne również moim podopiecznym. Możliwe, że chęć rozmowy z drugim człowiekiem rośnie wraz ze świadomością, że jest się słuchanym i akceptowanym przez tego drugiego i po pewnym czasie owa nieodparta chęć przemienia się w narkotyczną potrzebę towarzystwa. 
W gruncie rzeczy nasze rozmowy traktowały o sprawach bezlitośnie błahych, niepoważnych, typowych i tak bardzo pozbawionych głębszej refleksji, że paradoksalnie miały one wartość same w sobie. Kiedy ktoś z pensjonariuszy ustawicznie napomykał o pogodzie, o klimacie, który się zmienił w porównaniu z tym jaki dominował tu  przed trzydziestu jeszcze laty miałem wrażenie, że rozmawiam z człowiekiem o niezwykłej dociekliwości i analitycznym umyśle, którego przepowiedniom na kolejne trzydzieści lat można zaufać. Kiedy jeden z moich interlokutorów dyskutował ze mną na temat lekkiej atletyki wykazując niemałą znajomość nazwisk i wyników, musiałem przyznać, że uświadamiał mi przy okazji jakże bolesną prawdę, że mamy obecnie do czynienia ze sportem jako widowiskiem opartym przede wszystkim na sile pieniądza, natomiast idea szlachetnej rywalizacji odpłynęła wraz z powiewem nowobogackiego wiatru reklam, mediów i presji rekordów za wszelką cenę. Doszedłem do wniosku, że w wielu tematach rozmów byłem niepoprawnym laikiem, by nie powiedzieć ostrzej - ignorantem, co niejako powodowało, że w jakimś stopniu próbowałem przygotowywać się merytorycznie do kolejnej rozmowy.
Najbardziej niestrudzonym moim rozmówcą był Marczak. Ten siedemdziesięcioparoletni, o żywym usposobieniu, ledwie siwiejący brunet traktował rozmowy ze mną jako swoiste misje, które miały służyć oczyszczeniu nas obojga. Marczak był komunistą. Proszę o dosłowne potraktowanie tego słowa. To że ktoś należał do komunistycznej partii niekoniecznie musi oznaczać, że był komunistą z krwi i kości. W jego przypadku bycie "czerwonym" zapisane było w każdym słowie jakie upuścił podczas rozmowy ze mną. Marczak przeszedł wszelkie szczeble w hierarchii zadań jakie wyznaczyła mu partia – od odgruzowującego stolicę z wojennej pożogi wyrobnika, poprzez kierownika zakładu komunikacji miejskiej, działacza powiatowego szczebla, potem wojewódzkiego i wreszcie przewodniczącego rady miejskiej, by wreszcie zanurzyć się w papierzyskach archiwum, zejść bezboleśnie na emeryturę bez fanfar, cicho i spokojnie, niezauważenie jak ginący o zmierzchu motyl. Marczak nie miał rodziny, nie miał żony i dzieci, co stawiało go w tym dobrym położeniu, że swój umysł mógł bez niepokoju faszerować ideą. Idea nie pozwalała mu mieć rodzinnego szczęścia, zakazywała mu mieć coś więcej niż mieszkano na poddaszu, bez wygód, malutkie i nadgryzione wilgocią. Przyjaciele wielokroć odżegnywali go od czci i wiary za ten jego nieuzasadniony i pożałowania godny ascetyzm połączony ze szorstkością wobec samego siebie. Czy było rozsądnym odmawianie sobie prawa do odrobiny choćby luksusu skoro okazji ku zmianie na lepsze tej siermiężnej egzystencji nie brakowało? Jakże śmiesznie wygląda partyjny dygnitarz nie posiadający niczego prócz zakurzonym pokoikiem z ciemną kuchnią i przedpokojem wąskim jak rozstaw osi wąskotorowych wagonów. Przecież szacunek do człowieka rośnie wprost proporcjonalnie do jego zasobów własnych i możliwości. To pierwsze, owe zasoby, nie przedstawiały większej wartości. Kolejnym szczytem głupoty było nieposiadanie w swoim otoczeniu osób bliskich. Co gorsza, Marczak celowo i z premedytacją decydował się na ten celibat tłumacząc, że ma zbyt wiele obowiązków na głowie i zbyt wiele czasu poświęca innym, aby mógł z całą odpowiedzialnością wprowadzić w swoje życie kobietę, dawczynię życia i dzielić z nią niewygody prymitywnego życia. Niemal heroicznie brzmiały jego słowa: „zbyt szanuję sobie kobietę, zbyt cenię sobie miłość i instytucję małżeństwa, aby narażać mą wybrankę na niepewny los, niedostatek i ciągłe nieobecności w domu.”. Taki to już był ten obecnie stary, spracowany, choć wciąż rześki i intelektualnie sprawny staruszek. Historię jego życia poznawałem stopniowo w rozmowach jakimi mnie raczył, choć owa niezwykłość charakteru najstarszego pensjonariusza Jesieni życia znana mi była z opowieści wielu postronnych osób, którzy albo znali go osobiście, albo też słyszeli od innych, od rodziny, znajomych lub wręcz osób, które przypadkiem znalazły się w zasięgu, że tak powiem, bezpośredniego oddziaływania działacza partyjnego. Wśród wszystkich tych opowieści dominuje jedna cecha Marczaka. Otóż jakiekolwiek stanowisko by nie zajmował, zawsze pomagał ludziom, nie zostawiając nikogo samemu z ważną lub pomniejszą sprawą. Nie potrafił nie załatwić jakiejś sprawy a nawet jeżeli zlecał takową podwładnemu, pilnował jej dalszych losów, aż do pomyślnego zakończenia. Wielu towarzyszy, którym zawracał głowę w związku z kolejnym „przypadkiem” kręciło nosem i próbowało wykręcić się sianem, tym nie mniej wiedziano, że jeśli nie uczynią wszystkiego co możliwe nie uciekną przed telefonami i natrętnymi wizytami opiekuna, stąd rzadko kiedy odmawiano mu pomocy.
Kolejną słabością i jednocześnie rozrywką Marczaka były szachy. Grał od najmłodszych lat z niezmienną pasja i chęcią wygrywania. Zawsze miewał stałych partnerów i z reguły ogrywał ich niemiłosiernie, choć miał też na swoim koncie kilka nazwisk, które kojarzyły mu się z porażkami. Najbardziej ubolewał nad tym, że z kilkoma rywalami,  z którymi przegrał, spotkał się przy szachownicy tylko raz i bezpowrotnie stracił okazję do rewanżu z nimi.
W Jesieni życia byłem jednym z jego partnerów do gry. Pojedynki odbywaliśmy regularnie w sobotnie popołudnia, bądź też właśnie w niedziele. Czasami odbywały się one na otwartym powietrzu, w pensjonackim parku, przy stole, którego blat w całości pokryty był polem szachowym, czasami zaś grałem z nim w jego pokoju, w ciszy przerywanej rozmowami, które dotykały i przeszłości i spraw dzisiejszych. Wtedy właśnie poznawałem go najbardziej(...)"
  

10 czerwca 2014

Czy już pora?

- No, zbierajmy się - mówi kobieta do mężczyzny, kiedy imieninowe przyjęcie u jednego z przyjaciół nie może dobiec końca, a zmęczenie doprawione alkoholem daje się we znaki, przymyka oczy.
Mniej więcej w ten sam sposób mówi do mnie przyjaciel: - Czas na mnie. Nie doczekam się swojego Godota.
W pewnym monencie życia rzeczywiście trudno się doczekać. Obeszłeś wokół kulę ziemską, zmęczyłeś się i nie odczuwasz nic poza zmęczeniem.
Przyjaciel mówi do mnie:
- Pamiętasz, o czym mi opowiadałeś? O twoim pierwszym spotkaniu ze śmiercią...
Naiwność tego wyobrażenia przeraża dosłownością. A jakże, zastanawiałem się nad tym, jak to będzie, kiedy odejdę. Po pierwsze, co się stanie ze mną? Czy będzie wielka nicość? Jak ja się w niej odnajdę? Czy nie będzie powrotu do życia? Pogrzebią mnie, spalą, pochowają, nie wiem nawet gdzie a moje uczucia, słowa, wrażenia, czyny będą nieobecne. Po drugie, czy z moim zejściem zmieni się coś w otaczającym mnie świecie? A może nie będzie żadnych zmian, bo niby z jakiego powodu opuszczenie świata przez jeden egzemplarz ludzki, ten świat miałby się zmienić
.Przyjaciel pyta:
- Czy nie chciałbyś dostąpić takiej chwili po swoim zejściu, kiedy powracasz na chwilę i obserwujesz z góry to, co pozostało po tobie, twoich bliskich, znajomych, przyjaciół i wrogów?
Kusząca, naiwna propozycja. pewnie, że bym chciał.
I jeszcze jedno pytanie przyjaciela:
- Czy będziesz żałował, że musisz odejść?
Byłbym głupi, gdybym nie żałował. Muszę sobie spisać konkretnie, czego będę żałował. Zawsze można zapomnieć, zważywszy że nie wieadomo jaka śmierć mnie czeka. Lepiej dobrze się do niej przygotować.
Myślę też, że śmierć powinna nadejść w odpowiednim czasie, kiedy nie ma już wyjścia, kiedy mamy pewność, ze Godot nie nadejdzie. Z jakiego powodu bezsenownie oczekiwać cudu deszczu na pustyni? Zrobiłeś (albo i nie) na tym świecie swoje; daj innym pożyć po swojemu.
Przychodzi taki smętek wtedy, gdy uświadamiasz sobie, że zestarzałeś się wkraczając w świat innych, młodszych i coraz mniej ich rozumiesz. Wiesz, że niczego nie zmienisz, bo musiałbyś przy okazji cofnąć czas. Zrób sobie lepiej taki ołtarzyk na szafce, napełnij szufladę tropami pamięci, zapal świeczkę i któregoś dnia wyjdź z domu, kiedy wszyscy śpią; zostaw na kartce pożegnanie i zdecyduj się raz na zawsze odciąć pępowinę od minionego czasu, w którym tkwisz bezcelowo... i "pisz do mnie na Berdyczów".

09 czerwca 2014

Upływ

Jego świat wyznaczony był okręgiem horyzontu, w którego wnętrzu mieściło się osiedle, fabryka, stawy rybne i cmentarz poległych we wrześniu 1939 roku.
Poza tą strefą istniał kolejny horyzont obejmujący szkoły, miasteczko z placem targowym i kościołem; dalej stację kolejową i rozłożyste równinne przestrzenie pól i łąk.
Powiedział, że czuje wyrzuty sumienia z tego powodu, iż mieszkając teraz tak blisko swojej ojczyzny nie odwiedza jej często.
Mówił, że zwykle tego rodzaju uczucia towarzyszą zbliżającej się starości, chociaż do tej fizycznej, niezdarnej, zoranej bruzdami zmarszczek, oddychającej z coraz większym trudem jest jeszcze parę kilometrów życia.
Szczęśliwi ci, co nie zapadli jeszcze na tę chorobę przeciekających przez palce wspomnień.
Opowiedział jej o swoim śnie, który nawiedził go trzykrotnie w dzieciństwie. Za każdym razem budził się z opuchniętymi powiekami, spod których sączyły się łzy. Widział dwa kopce żółtego piasku. Ziarenko po ziarenku przenosił się z jednego miejsca w drugie. Kopiec z lewej strony obniżał swoją wysokość, podczas gdy ten z prawej rósł w oczach, potężniał, nabierał regularnych, symetrycznych kształtów wysokiego stożka. Kiedy nadchodził moment, w którym przesypywanie się ziaren piasku miało się zakończyć, odczuwał przerażenie, strach przed…  końcem. Wtedy budził się, przysiadając na łóżku, zlany potem.
Myśli, że wtedy otrzymał znak, że zawsze będzie pamiętał o upływie czasu. Do tego stopnia, że kiedyś czas stanie się jego obsesją.
I stał się obsesją.

08 czerwca 2014

W zastępstwie modlącej się o rozum dla polityków Gęby.

W zastępstwie Gęby, która w eremie modli się o przywrócenie resztek rozumu polskim politykom, wystawiam podium dla trzech tematów, jakie wyłożę ku czci świętowanej, jubileuszowej wolności.
Pierwsza sprawa, wołająca o pomstę do nieba ma charakter metafizyczny, a co niektórzy bardziej gorliwi w wierze nazwaliby ją cudem. Na początku jubileuszowego roku wolności i samych sukcesów, we Wrocławiu, w zamurowanym pawilonie meblowym odnaleziono zwłoki 37-letniego bezdomnego mężczyzny (niestety mężczyzna nie miał tyle szczęścia, co Mazepa). Prokuratura, prowadząc intensywne śledztwo, nie znalazła winnych śmierci mężczyzny, czyli nie dało się ustalić, dlaczego stawiając mur, murarze nie obaczyli, że w pomieszczeniu ktoś się znajdował. Murarze najwidoczniej zeznali, że, "jak Boga kocham, nikogo w środku nie było", co jedynie potwierdza przypuszczenie, że mamy do czynienia z cudem. Otóż ów mężczyzna przeniknął przez mur, dostając się do wnętrza obiektu i tam postanowił sam z siebie zakończyć żywot. Ponieważ ów gość był bezdomny, jest wielce prawdopodobne, że złośliwie nie płacił podatków; mały też z niego pożytek dla Rzeczpospolitej, zatem niewielka strata.
Kwestia druga dotyczy najjaśniejszego rządu. Pan premier, który nie jest idiotą, zapewne wie, że zarobki Polaków nie są zadowalające dla pracujących (nie mówimy tu, rzecz jasna, o zarobkach ministrów). Pan premier wie, że bezrobotnych to nam się namnożyło, oj namnożyło i gdyby nie te wyjazdy za chlebem do troche bardziej cywilizowanych państw, miałby pan premier większy problem niż ten jaki ma z opozycją. Rząd pana premiera nie zasypia jednak gruszek w popiele i kombinuje a permutuje. Jednym z pomysłów rządu było wymyślenie ciała działającego na polu marketingu. Takim pięknym ciałem jest Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych, która z kolei umyśliła sobie spot reklamowy skierowany do potencjanych inwestorów, zachęcający obcy kapitał do inwestowania w naszym kraju, gdyż koszty pracy u nas są jedne z najniższych w Europie. W przetłumaczeniu na język rodzimy reklama brzmi tak: "Inwestujcie u nas!  Nie stracicie na tym, dając minimalną pensję robolom". Rządowa agencja promująca Polskę negatywnie (sic!). Podejrzewam, że zatrudnia okołoidiotów. A przy okazji... może ktoś nie wie, ale w Rzeczpospolitej godzinowa stawka za pracę może wynosić 3-4 złotych. Pomińmy już tę najniższą. Cztery złote za godzinę pracy oznacza, że polski robol, aby otrzymać najniższe wynagordzenie, musi pracować 10 godzin dziennie przez 30 dni, razem z sobotami i niedzielami. To kolejny sukces III RP i powód do chluby w roku jubileuszowej wolności.
I tym optymistycznym akcentem dochodzimy do punktu trzeciego.
Pan poseł Obrotowego..., wróć, Polskiego Stronnictwa Ludowego, wielce szanowny - tu ukłon niski, a może i pad na twarz w siermiędze albo w jakim worku pokutnym - szlachetny - wszystkimi swoimi kończynami głosować będę za Tobą, Zbawicielu - Pan Poseł - ach, drży moje serce - Mieczysław Łuczak ubolewa nad losem bezrobotnych tak bardzo, że ... wybaczcie, łzy pociekły z ócz moich rzęsite, przeto sięgnąłem po wacik dla otarcia... Pan Mieczysław Łuczak, niech pochwalone będzie imię Jego, proponuje, aby jeśli Jego Czcigodną Postać wyborcy ponownie do Parlamentu nie wybiorą, jeśli nie wybiorą innych Sejmowych Braci w Biedzie, to ustanowione powinno być prawo, aby tymże bezrobotnym Posłom zafundować 4 tysiące zasiłku, aby mogli przeżyć do pierwszego.
Niestety głosowanie na człowieka 25-lecia zakończone. Taki kandydat... taka sława!!!

07 czerwca 2014

Nałóg albo miasteczko o brzasku

Przychodzi do człowieka i po łbie tarmosi, resztki włosów wyrywa, byleby tylko jakąś opowieść w słowa ubrać ku pamięci świata, którego nie da się zawrócić ze złej drogi. Tak to jest, kiedy się jest zarażony, uzależniony (jak od tej herbaty mocnej, o mahoniowej barwie) od słów. Przychodzi zatem takie ni to, ni owo, podburza pamięć i pisać każe, wręcz zmusza. Mówisz do tego, co przyszło, żeby dało w końcu pospać, bo dzień niewesoły był jak, ostatnio, dzięsiątki innych dni, i pora na ciebie, oj pora, starzejesz się, a sen najpierwszym lekarstwem...
Nic nie pomaga. Opisz miasteczko, a ściślej, opisz jak się budzi ze snu, przecież pamiętasz.
A jakże pamiętam, odpowiadam, tyle, że u mnie to zaraz wychodzi taka opowieść, która nie spełnia wymogów kroniki czy pamiętnika. Zawsze coś dołożę, coś zmyślę, lecz klimat, rozumiesz, klimat ten sam, niepowtarzalny.
Nalegało toto, naprosiło i w końcu przypomniałem sobie o "Prowincji", której pierwszy rozdział namalowałem byłem taką farbą:

Już po czwartej budzi się ptactwo otrzepując skrzydła z nocnej mgły. Najbardziej krzykliwe są wtedy wróble, których odwieczne zamiłowanie do stadnego życia potrafi skutecznie zakłócić wczesnoporanny odpoczynek każdemu mieszkańcowi naszego miasteczka, choć pora przedświtu, jak żadna inna, przydusza oczy do snu jak kłoda padłego drzewa i wciska potargane, spocone włosy w głąb poduszek. Kiedy jednak ktoś taki jak ja wstanie przedwcześnie, rozbiwszy mechanizm dobowego zegara, otworzy okno, pragnąc nasycić nozdrza lepkim powietrzem świtania, znajduje w odgłosach ptasich przekomarzań gwar targowiska w godzinach największych zakupów i ów "ludzki" hałas staje się mu bliższy do zniesienia. A kiedy błyśnie czerwona lampa słońca, dopieroż rozgardiasz wszelkiego stworzenia poczyna instrumenty swe stroić. Nie tylko już ptaki ale i psów przygodne gangi,  i koty - samotniki zapowiadają miastu nowy dzień. Dawniej dodawałem do tego muzycznego krajobrazu odgłosy dobywające się z obór, chlewików i stajni. Konie, krowy, prosięta, kaczki i kury - cały ten zadomowiony zwierzyniec przechowywany tak w centralnej części miasteczka, jak i też rozpostarty po peryferyjnych podwórkach nieuchronnie przywodził na myśl fakt, że Żytowo od niepamiętnych czasów pachniało wiejską przygodą, zwłaszcza w jarmarki i dni targowe. Dzisiaj budzące się do życia miasteczko rozbrzmiewa stopniowo i powoli rechotem silników samochodowych i motocykli, odgłosami pierwszych przechodniów, ich prędkimi rozmowami, kaszlnięciami, stąpnięciami uczynionymi na chodnikowych płytach, aby w końcu dostroić ów gwar do coraz to hałaśliwszych zawołań natury.
Tego dnia wstałem wcześnie, przed piątą, zerwawszy się z łóżka natychmiast po przebudzeniu, mając świadomość, że każda minuta dłużej spędzona w pościeli doprowadzi jedynie do napływu kolejnej, niepożądanej fali snu. Nie chciałem do tego dopuścić, gdyż lubiłem być świadkiem letnich przebudzeń słońca, nawet jeśli miało mnie to kosztować poczuciem senności za dnia, z koniecznością zażywania popołudniowych drzemek. Zamiast przemywania oczu w zimnej wodzie podszedłem do okna i otwarłem je na oścież. Wilgotny oddech przedświtu orzeźwił mnie mocnym chluśnięciem w twarz. Patrzyłem na kamieniczki po drugiej stronie ulicy. Odnowione łagodną, pastelową, kremową farbą spały jeszcze pogodnym snem otoczone kurtyną nie do końca przezroczystego powietrza. Niewielkie, dwuskrzydłowe okna zaciągnięte firankami podpowiadały, że domownicy śnią jeszcze nocne obrazy podświadomego życia, tak ciepłe, jak ciepłym zdawał się być pastelowy kolor posesji jakie zajmowali. Zwykle w takich sytuacjach, o tak wczesnej porze niedorosłego dnia poddawałem się myślom  wirującym w takt pulsującego zimnego powietrza. Gdyby ktoś przypadkiem budząc spokój porannej ciszy w jakiej tkwiłem, pomimo ptasich kląskań, gdyby ktoś zapytał mnie o czym myślę, wychylając poza krawędź gzymsu, nie potrafiłbym udzielić właściwej odpowiedzi. Być może moje poranne wstawanie mieściło się nadal w granicach snu, a sen nigdy nie bywa w pełni świadomym zwierciadłem życia. Możliwe, że miałem satysfakcję z bycia strażnikiem miasta, wartownikiem, któremu przypadł zaszczyt ochrony osób i mienia podczas ostatniej zmiany warty. Kto kiedykolwiek pełnił służbę wartowniczą na krawędzi nocy i dnia, ten wie jak odpowiedzialną wypełnia się funkcję właśnie wtedy, gdy najtrwalszy sen dopada znienacka w czasie, gdy rodzi się jasność grzebiąca nieokreślone cienie i mroki zastygłych budowli miasta. Być może pomyślałem wtedy, że powierzenie mi zadania ochrony snu obywateli naszego miasteczka uczyniłoby mnie najszczęśliwszym z ludzi. I dalej - jeśli kiedykolwiek wcześniej żyłem jako człowiek pod inną postacią, musiałem być strażnikiem bram miejskich, i to tym, któremu przydzielano zawsze zadanie jakie wypełnia władca kurnika. Kim innym jeszcze być mogłem? Poruszam się na skrzydłach wyobraźni. Siewcą           i oraczem, nauczycielem, mnichem, poetą, żeglarzem, i kim tam jeszcze. Nowa potargana myśl - czy nie jest tak, że czasami uświadamiamy sobie ów szczególny pociąg do osoby, która osiąga w życiu nasze pragnienia, podczas gdy my jesteśmy jedynie tego świadkami i cicho, czasem bezwiednie, kibicujemy tej osobie? Rodzimy w sobie uczucia od zawiści po uwielbienie. Milczymy jednak nie chcąc zdradzić się z własnej słabości albo też bałwochwalczo godzimy się na przebywanie w cieniu zjawiska, którego nie staliśmy się podmiotem. Czym wytłumaczyć tylokrotne zauroczenia postaciami z przeszłości, których losy przeżywamy w dwójnasób, niejednokrotnie gubimy się w ich życiorysie, myślimy ich myślami, działamy w sposób wyznaczony ich czynami. Może jest tak, że Stwórca w swej dobroci podzielił człowieka na części, umożliwiając mu czynienie tego wszystkiego, co mieści się w jego pragnieniach. Rozdzielił człowieka               i porozrzucał cząstki swego potomka po świecie w czasie i przestrzeni, aby nie ustawano w poszukiwaniach brakujących atomów swego jestestwa. Stąd gonimy jedno za drugim, dobre za dobrem, zło za złem, mieszamy nasze kody, a każdy         z nas jak magnes przyciąga i odpycha zarazem naszego brata i siostrę, nie zawsze wiedząc dlaczego to czyni. To bardzo prawdopodobne, że tylko jeden jest człowiek na ziemi, lecz pomnożony miliardami lustrzanych odbić, ułomnych krzywizną szklanych tafli, ustawionych na ścianach wyimaginowanej przestrzeni w formie kulistej rotundy. Tyle nas jest ile kątów spojrzeń, ile odległości między nami, ile woli do połączenia się z naszą zagubioną we wszechświecie resztką. Wciąż rodzimy się nowi, wystarczy wzrokiem zaczerpnąć ku nieskończoności odbicia. Lecz zło jest w nas i będzie dopóki nie odepchniemy na skraj konstelacji naszych dysydentów, póki nie uwierzymy, że tak jak można żyć bez ręki czy nogi, można istnieć nie spełnionym do końca, pozbawionym magnetycznej siły przyciągającej zło. Lepiej nie mieć złego brata niż pozwolić, aby jakiś szaleniec rozbił głową całą strukturę zwierciadła.
Zbiegam z omszałego, ociekającego dżdżem gzymsu wyobraźni. Znów staję nad miastem. Z okna poddasza witam wschód słońca, lecz paradoksalnie, przyjmując na twarz soczyste promienie słoneczne, moje ciało drży od narastającego chłodu. Wiem, że minie jakiś czas, aż dreszcze przejdą niepostrzeżenie. Schodzę wzrokiem niżej, na ziemię, na ulicę pokrytą granatową płaszczyzną asfaltu, która przykrywa dawniejsze kostki trotuaru, śliskie podczas deszczu i wydające snopy iskier przy zetknięciu z podkowami końskich kopyt. Słyszę pierwsze, należące do ludzi odgłosy dnia. Na którejś z przecznic przemyka samochód, potem drugi i trzeci. Słyszę wyraźnie ciężki dieslowski rechot jednego z silników i odgaduję, że grubo przed szóstą do sklepiku Bartelskich przywieźli pieczywo z piekarni, która zresztą również do nich należy, lecz usytuowana jest na zachodnich rubieżach miasta. Już przed szóstą w sklepiku Bartelskich jest gwar i jeżeli chcecie skosztować ciepłych, chrupiących bułeczek, by później posmarować je w domu masłem i zaciągnąć dżemem, popić to świeżym mlekiem (również od Bartelskich), jeżeli chcecie usłyszeć pierwszy raz tego dnia ludzkie gadanie, odebrać pierwszy komentarz dotyczący wczorajszych wydarzeń w mieście, kraju i na świecie, musicie koniecznie zjawić się tutaj przed szóstą. Ktoś powiedział, że jeśli jest coś równie trwałego w mieście jak sięgająca niskich chmur wieża kościelna, to jest tym stary Bartelski ze swoją rodziną i całym ich "kramem", który prowadzą od niepamiętnych czasów. O nich wszystkich zdałoby się kiedy oddzielna książkę napisać.
Mijają minuty a moja ulica zaczyna pobrzmiewać dźwiękami otwieranych okien, odgłosami rozmów przechodniów, którzy niepostrzeżenie pojawiają się w bramach kamieniczek, kierują się do sklepu Bartelskiego i jeszcze dalej, do warsztatów pracy, znajomych, rodziny. Przejeżdżają auta, rozróżniam marki samochodów i w większości rozpoznaję ich właścicieli. Kobieta z przeciwka wychodzi na spacer z psem, aby po przejściu kilkunastu kroków natknąć się na siwiutkiego jegomościa, schylającego dostojnie kapelusz na jej powitanie. Potem idą już razem, wpadają w wir towarzyskiej rozmowy; on - na temat jej pieska, ugrzecznionego, cichego i potulnego pekińczyka o śpiewnej nazwie Flo; ona - na temat pogody, pięknie wyprasowanej koszuli starego człowieka i jego butów, wiecznie mieniących się w słońcu i w deszczu. Z tej samej bramy przeciwległej kamieniczki wybiega po pewnym czasie czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w sportowy dres. Biegnie w przeciwległą do tamtych dwojga stronę, uliczką wyprowadzającą go na północny skraj miasta, skąd niedaleko już do pozostałości sosnowego lasu, w którym powietrze pachnie o każdej porze roku żywicą               i igliwiem. Mężczyzna okrąży ten las, zrobi kilka ćwiczeń gimnastycznych              z wykorzystaniem pni drzew, pospaceruje po utartych ścieżkach i wróci biegiem do miasteczka, zdążywszy jeszcze zrobić zakupy przed wieloma mieszkańcami ulicy, którzy o tej porze opłukują dopiero zasypane piaskiem snu oczy.
W oknach coraz więcej świateł, choć przy tak pogodnym poranku wkrótce zgasną, dając pierwszeństwo dziennemu światłu słońca. O tej porze powolne sylwetki ludzkie przechadzają się po pokojach, rozsuwają zasłony i firanki, witają się z tymi, co na ulicy wracają z zakupów, dostają się do kuchni, gdzie często nastawiają wodę na gaz, włączają radio, kopcą papierosy, przebierają się lub znikają w ciemnych łazienkach, aby obmyć twarz, załatwić potrzeby i pomyśleć o tym wszystkim co ich czeka dzisiaj. Gwiżdżą czajniki i trzeba by zrobić kawę lub herbatę, naszykować pieniądze na kupno chleba, którego akurat zabrakło, zbudzić męża, żonę, dziecko, pogawędzić z psem, który skomli za powietrzem, trawnikiem  i krzakiem.
Tuż przed szóstą przejeżdża ulicą miejski autobus zabierający z przystanków zaspanych ludzi zdążających na dworzec kolejowy, a stamtąd do pracy w większym mieście. Latem autobus posiada wiele wolnych miejsc, gdyż nie ma w nim młodzieży, która w roku szkolnym również korzysta z niego, aby dostać się do szkół poza Żytowem. Odprowadzam wzrokiem autobus, którym sam kiedyś jeździłem każdego niemal dnia i zastanawiam się dla ilu z tych ludzi przestanie on być potrzebny, co będzie się wiązało z ostatecznym zerwaniem więzi z naszym miastem.
Wreszcie o szóstej rozbrzmiewają kościelne dzwony i byłoby zgrozą pozostać o tej porze w łóżku, zwłaszcza w lecie, gdy każda minuta zbędnego snu powinna powodować wyrzuty sumienia. Miasto zaczyna żyć modlitwą w świątyni, zaczyna snuć opowieść o kolejnym dniu, która może kiedyś zostanie spisana przez kronikarza.

06 czerwca 2014

Kto zabija jedno życie, zabija cały świat

A może tak...
"Inna Kukurudza urodziła się w 1966 roku. Miała męża i dwie córki. Lubiła poezję Omara Chajjama [średniowieczny poeta perski] i książki Paulo Coelho. Wierzyła, że dwie główne rzeczy, których ludzie potrzebują to dobroć i uczciwość.  Inna była piękną i miłą kobietą. Miała męża i dwie córki. Inna była jedną z 12 ofiar zabitych przez bombę kasetową, której użyła ukraińska armia nacjonalistyczna w ataku na miasto Ługańsk 2 czerwca tego roku.  
Jedyną zbrodnią Inny było to, że mieszkała w mieście, które nie chce się stać się częścią Unii Europejskiej."* 
Inna Kukurudza nie jest jedyną ofiarą toczącej się na wschodzie Ukrainy wojny. Nie jest też jedyną niewinną ofiarą wojen i konfliktów. Urasta jednak do rangi symbolu, gdyż dwa dni po tej bestialskiej tragedii uczynionej człowiekowi, w dniu tak zwanej wolności, na polskiej ziemi, pojawia się prezydent elekt Ukrainy, który zapowiada kontynuowanie tak zwanej akcji terrorystycznej w Donbasie, w której ginąć będą kolejni ludzie. Prezydent Ukrainy ma wsparcie miłującego wolność prezydenta Stanów Zjednoczonych, Baracka Obamy. Również polski prezydent, polski premier, polska elita polityczna wspiera akcję likwidacji tak zwanych separatystów, czyli ludzi, którzy nie wybrali prozachodniej wizji państwa, jakim jest Ukraina. Dlatego muszą oni ginąć; ci z bronią w ręku i ci bezbronni, którzy wspierają walczących powstańców, bądź też zupełnie bezstronni, pragnący tak niewiele i tak dużo - żyć.
Okazuje się, że dla kraju świętującego wolność i przemianę ustrojową, śmierć Inny Kukurudzy i innych ofiar armii ukraińskiej nie ma żadnego znaczenia. Polska elita polityczna cieszy się, że wydatki na zbrojenia zostaną podniesione do 2% PKB. Wspierający ukraiński rząd prezydent Obama oferuje Ukrainie pomoc wojskową w postaci sprzętu, który nie służy zabijaniu. Sugerowane są dostawy kamizelek kuloodpornych. Niestety, gdyby Inna Kukurudza miała taka kamizelkę, na niewiele by to się zdało, gdyż została ona trafiona odłamkiem bomby, czego nie przewidzieli konstruktorzy kamizelek. Niestety, gdyby Inna żyła, nie miałaby prawa nosić takiej kamizelki, bo będą one przeznaczone dla ochrony życia i zdrowia żołnierzy ukraińskich, nie zaś dla ludności cywilnej, do której ci żołnierze strzelają. Taką kamizelkę nosi pan prezydent Stanów Zjednoczonych. Pan prezydent USA porusza się samochodem kuloodpornym i posiada specjalną ochronę. To dlatego, że, jak to określił generał Polko, pan prezydent USA jest najważniejszą osobą na świecie. Panowie prezydenci: Komorowski i Poroszenko z całą pewnością są mniej ważni. Nie wiem, jak ważna była Inna Kukurudza. Prawdopodobnie nie była ważna z punktu widzenia trybuny, z której pan prezydent Obama tak pięknie się o Polakach wyrażał. 
W żydowskim talmudzie istnieje piękna fraza: „kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat”. Zapis ten widnieje na szacownym medalu "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata."
A może tak... kto zabija jedno życie, zabija cały świat, chciałoby się powiedzieć, wykrzyczeć... tylko przed kim?
Jedźmy, nikt nie woła.

*Notka biograficzna Inny Kukurudzy w dowolnym tłumaczeniu z języka angielskiego, za pośrednictwem Jacka Cezarego; stamtąd też zaczerpnąłem zdjęcie kobiety.

05 czerwca 2014

Chandra

Stary pisarz kolejny tekst potraktował wciśnięciem opcji "zapisz", rezygnując z wariantu "publikuj". A tekst rodził się w bólu budowniczych piramid. Ta zakamuflowana, świadomie i przesadnie użyta fraza, aby ją rozwinąć ku zrozumieniu przez czytających miała dotknąć problemu, nad którym przechodzi sie do porządku. Otoż, patrząc na egipskie (choć nie tylko egipskie) piramidy doceniamy kulturowe znaczenie dla ludzkości tych budowli, pomijając budowniczych, ich wysiłek, trud, wszystkie te okoliczności, w jakich oceniając wielkość pomija się znikomość ludzi, którzy na tę wielkość zapracowali. Swoim życiem?
Tekst, póki co pozostanie w tej nowoczesnej komodzie-szufladzie-archiwum. Okazał się zbyt trudny dla starego pisarza.
Tak przy okazji, sam stary pisarz też jest pojęciem trudnym do ogarnięcia, lecz dla potrzeb tej i innych opowieści, należało go stworzyć. Podobnie stworzono Cicerone, wspierającą go damę, być może ważniejszą niż on sam, bo słowo znaczy więcej, gdy jest czytane.
Tak, tak, pisanie jest rzaczą prostą. Wystarczy wymóc na słowach posłuszność. Z czytaniem, to co innego...
Stary pisarz czyta właśnie "Poczwarkę" Terakowskiej i zamierza zrozumieć przesłanie. Nie dobiegł jeszcze do połowy, lecz myśli, że będzie to ważna książka na jego półce, opowieść wymagająca dystansu, aby nie popaść w destrukcję.
Staremu pisarzowi zabrakło dzisiaj porządnej, mocnej, granulowanej herbaty, tego najlepszego narkotyku na chandrę wynikającą z niemocy "twórczej" (cudzysłów świadomie użyty).
Wobec tego wcześniejszy tekst, złośliwie pozbawiony tytułu...

Ja jestem tutaj tylko tymczasowo przelotnie
odejdę zanim się spostrzeżesz
czemu wymierzasz mi policzek
każesz nadstawić drugi
nie rozumiem
dlaczego muszę zatrzasnąć drzwi
zamknąć za sobą pamięć
tak jakbym był złoczyńcą
ukrywającym swoje oblicze

poddaję swoje życie głębokiej analizie
spuszczam wzrok
i niczego nie rozumiem
albo rozumiem zbyt wiele
Przechodząc przez most
wyrzucam klucz do drzwi pamięci
choć zaschło mi w gardle
niczego nie żałuję.