ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

19 października 2019

PIESKI MAŁE DWA

To my: Masza (z lewej) i Adelka.




Na pierwszy rzut oka bardzo podobne do siebie. Masza jest yoreczką, Adelka też należy do serii yoreczków, lecz w rodowodzie ma napisane, że jest "biewerką a la pom pon". To młoda rasa, ale z tych dwóch moich pociech młodszą jest Masza.
Obie panny są oczywiście kochane jednakowo, aczkolwiek ich charaktery są zgoła odmienne. Charakter Maszy nie jest zbytnio skomplikowany - to takie żywe srebro, strażniczka domu, bystra obserwatorka wszystkiego, co się wydarza w domu i poza nim. Jakim prawem, zdaje się myśleć młodsza z panien, jacyś ludzie wałęsają się przed domem, nie opodal balkoniku - trzeba zatem zwrócić im uwagę namiętnym szczekaniem - "widzę was, gdzie mi tu łazicie pod oknem!". Jednakowoż kiedy na uwięzi spaceruje wokół bloku, każdy przechodzący obok niej jest jej przyjacielem, z każdym chce się przywitać, i to bez szczekania, z nieukrywaną radością w oczach. Masza jest miłośniczką futbolu, czy może szerzej - piłki w każdej postaci. Technicznie doskonała jak Messi, szybka jak Ronaldo, broni jak Buffon.
Ta nasza pociecha jest prostolinijna - zmęczona zabawą wskoczy na kanapę, zwinie się w kłębek i usypia. Jak w telewizorze zobaczy jakiegoś zwierzaka, obszczekuje go, choć potrafi też uciec, gdy wymiary stworzenia z ekranu znacznie przewyższają jej gabaryty. Ale generalnie rzecz ujmując Masza jest psiną śmiałą z elementami ADHD.
Na jej tle Adelka, pewnie jako starsza, jest stateczniejsza, bardziej wrażliwa i uczuciowa, mniej śmiała. Ma zmienny  charakter ta nasza starsza panna - od euforii po psi smuteczek. Bardzo przeżywa nieobecność kogoś z dorosłych (ludzi) w domu. Czuje się najlepiej, gdy wszyscy są obecni. Nie wiem dlaczego, ale na wymówienie mojego imienia reaguje donośnym szczekaniem, którym przywołuje mnie do osoby, która wymieniła moje imię. Adelka nie interesuje się futbolem; ma swoje szmaciane i gumowe zabawki, którymi bawi się z domownikami. Oczywiście nie ma mowy, aby rzucać piłeczkę Maszy, a nie bawić się jednocześnie np. gumową kością z Adelką. Zdaje się, że nasza biewerka jest deczko rozpieszczona; niejednokrotnie wywoływała mnie szczekaniem, aby nakarmić ją suchą karmą (chrupkami) i rad nie rad wsuwam jej do pyszczka po jednym "groszku". Adelka jest świetną "słuchaczką". Wielokroć rozmawiamy sobie o psich problemach; reaguje uważnym spojrzeniem, wtrąca do rozmowy swoje "uuum, uuuaaa", a nasze rozmowy najczęściej dotyczą kontaktów pomiędzy obiema suczkami.
- Gdzie TO masz? - pytam. (TYM jest najczęściej świński ryjek, który sobie gryzła i schowała albo i nie schowała przed bystrą Maszą)
Odpowiada groźnym spojrzeniem skierowanym w stronę smakołyku. Jeżeli jednak zapomniała zabezpieczyć ryjka przed młodszą złodziejką, wyraża sie mniej więcej w ten sposób:
- Uuuu aaaa mmmm.
Wtedy pouczam, czy przypominam jej po belfersku:
- A widzisz, mówiłem ci, żebyś TEGO pilnowała.
I następuje reakcja Adelki - szczekanie.
Co ono oznacza? Otóż przywołuje mnie, abym odebrał Maszy skradzionego przez nią ryjka.
Zresztą obie panny ustawicznie zabierają sobie, a ty ryjki, a to jakieś fikuśne jęzory czy smakowe pałeczki. Masza - bystrzejsza z reguły odbiera Adelce pożywienie siłą; Adelka z kolei, jako stworzenie usposobione pacyfistycznie, cierpliwie czeka, aż obgryzanie, dajmy na to ryjka, znudzi się Maszy - wtedy, wykorzystując nieuwagę "siostrzyczki" podstępnie porywa zdobycz. A ja bezustannie dziwię się temu, dlaczego obie psiny, którym daje się identyczny smakołyk, zawsze uważają, że ten, który "mamle" "siostrzyczka" jest smaczniejszy od tego, który dostała. 
Przy miskach z "mokrym" jedzeniem panuje natomiast zgoda, no chyba że jedna z panien zrezygnuje ze jedzenia całej porcji, wtedy głodniejsza sięga po to, co w misce koleżanki zostało.
Ale najlepiej obu suczkom smakuje to, co akurat jemy, choć dla tych raz nie każdy ludzki posiłek służy ich zdrowiu... ale jak tu nie zlitować się nad losem głodomorów, które żebrzą wyszczekując (Masza) lub skomląc (Adelka). Ciekawe jest to, że tak Masza jak i Adelka znajdują przyjemność w jedzeniu surowej kapusty, kalafiorów, ogórków, rzodkiewek, czasami bananów i jabłek.
Obie panny mają oczywiście własne "domki", ale zazwyczaj śpią  z domownikami; niestety często śpią w/na nogach, przez co nie za bardzo ma się możliwość "przewracania się" z boku na bok podczas snu. O ile Masza po odruchowym odkopnięciu położy się w innym miejscu łóżka, o tyle wybita ze snu Adelka potrafi warknąć groźnie.
W każdym bądź razie trudno sobie wyobrazić życia bez tych dwu istot, które, i piszę to bez cienia przesady, nie tylko umilają nam życie, ale też przewyższają inteligencją wielu ludzi... zwłaszcza polityków.

[19.10.2019, Dobrzelin]

17 października 2019

BIBLIOTEKA

Powiedzmy, że w celach popularyzatorskich.
Obejrzałem dwukrotnie i muszę przyznać, że film odpowiada rzeczywistości, no i w końcu jest to miejsce, gdzie rzadko, bo rzadko, ale przebywam. Lubię zapach książek, atmosferę biblioteki. 
... i jeszcze jedno... jak to się czasy zmieniają... miejsca, ale nade wszystko nazwy... a i książki; prócz tradycyjnych po ich elektroniczne wersje.
Zachęcam do obejrzenia...


[17.10.2019, Dobrzelin]

IDĄC (6) szkic

Wyszedłem potem. Nagle. Wtedy akurat wieże kościelne rzuciły przepastny cień na wejście do cukierni. Szukałem słońca. Niechby było niziutkie, wypłoszone, kalekie, ale niech trwa, do wieczora, nade mną, nad miastem. Połomski zastanawiał się nad tym, dlaczego  dopiero przed rokiem zdecydowałem się na ślub; wcześniej byłem dochodzącym "staronarzeczonym", bywałem w bibliotece, a jakże, a nawet zajmowałem się Bartkiem, który rósł w tempie mojego starzenia się, czyli szybko.
- Mistrzu Lesławie, przecież pan zna moją historię. W rok po wydaniu moich opowiadań, wywalono mnie ze szkoły, za tę, jak mówili na nią - gęś, za którą się wstawiłem, niszcząc przy tym autorytet szkoły... a potem zszedłem na psy, głównie przez wódę, pan przecież wie - tak powiedziałem Połomskiego.
- Nie wracajmy do tego, nie wracajmy - to Połomskiego słowa.
- I ja wracać nie chcę, ale się nie udaje.
Lubię chodzić. Lubię iść dokądkolwiek. Zawsze lubiłem. Kiedyś ścigałem się idąc. Ale wtedy była meta.
- Powiem panu, Lesławie, nie, ciężko mi będzie przejść na ty, jeszcze nie teraz, powiem panu, że ta kobieta miała i ma w sobie jakąś dziwną moc. Nie wiem, czy wszystkie kobiety są takie, nie zastanawiałem się nad tym, ale ona, Barbara, to nie tylko to, że mnie wtedy odnalazła, odkryła jako kogoś innego, pisarza, którym być może chciałem być na poważnie, to nie tylko, panie Lesławie, to, że zaciągnęła mnie na ten wieczór literacki, a potem przymusiła do wzięcia udziału w konkursie, który ostatecznie wygrałem, mistrzu, ona wyciągnęła za zmierzwione, wypadające już i cuchnące włosy z bagna, dosłownie, była akurat na spacerze w parku, z Bartkiem, ileż on miał wtedy lat? pewnie cztery. Później dowiedziałem się, że to ten chłopak mnie zauważył, oddalił się od matki, dzieciaki tak mają, nie usiedzą na miejscu, w dodatku w parku, nie upilnujesz, podszedł do ławki na której spałem, była niedziela, cieplej niż dziś, ale równie słonecznie, przyuważył mnie więc, Barbara podbiegła, była zaskoczona, że tym śpiącym w niedzielne przedpołudnie na ławce w parku byłem akurat ja. Proszę sobie wyobrazić, że przedtem, przez cały rok nie widywaliśmy się, a było to spowodowane tą moją sprawą w szkole. Zaraz jak mnie zwolnili, wyjechałem do rodziny na wieś, rodzice przecież odumarli mi tak wcześnie, u stryja czułem się jak pierworodny marnotrawny syn. Popracowałem wtedy w gospodarstwie, ale ciągnęło mnie do miasta, do domu, ale domu już wtedy nie miałem. Mieszkałem przecież przy internacie, wymówili mi; wcześniej z siostrą spieniężyliśmy po śmierci matki, potem ojca ich rodzinne mieszkanie. Siostra była na dorobku, usamodzielniała się, więc pieniądze ze sprzedaży przeznaczone były dla niej, a ja, no cóż, miałem ten pokój z kuchnią przy internacie, wystarczyło mi, nie wyobrażałem sobie, że mogę stracić dach nad głową. Tak i po powrocie od wujostwa, osiedliłem się na ogródkach działkowych, zacząłem pić. jak ja przeżyłem zimę, sam nie wiem, za dużo wtedy piłem, aby zapamiętać... ale wiosna tamtego roku przyszła wcześnie i była nadzwyczaj łagodna, a lato było upalne, tak było gorąco, że zmieniłem ogródki działkowe na park, zawsze to miasto, blisko do monopolowych, a i dobrze dusze ratowały mnie, gdy cierpiałem po przepicie, tak, panie Lesławie, wśród tych, którzy pomagali wtedy bezdomnemu kloszardowi, byli także moi wychowankowie. Prawda, że uciekałem od nich, wstyd, ogromny wstyd, ale wypity alkohol stępiał poczucie wstydu. 
Zdaje się, że w tym momencie rozmowy piłem już z Połomskim trzecią filiżankę kawy. Ściszyłem głos, bo w cukierni pojawili się ci po sumie.
- Wywlokła mnie z tego parku. Nie potrafię dziś nazwać tego uczucia, które wychynęło z mojej cuchnącej alkoholem duszy, nie potrafię odtworzyć wyrazu twarzy Barbary, nie przypominam sobie jej słów; bardziej pamiętam wzrok tego malca; przyglądał mi się z taką ciekawością w oczach, jakby zobaczył śmiesznie stąpającego za właścicielem wielbłąda. Barbara przygotowała mi kąpiel, ubrała w damski szlafrok, nie miała kawałeczka męskiego stroju, widocznie opróżniła szafę z jego garderoby... nie chcę teraz mówić o nim. Nie rozmawialiśmy wiele, jedliśmy obiad, właściwie ona jadła, ja żarłem, potem poszedłem spać, zasnąłem natychmiast, a wydawać by się mogło, że po przespaniu całej nocy i ćwierci dnia powinienem być wyspany. Przywróciła mnie do życia, rozumie pan?
Tak mówiłem.
Szedłem dalej. Kto zgadnie dokąd? Jasne, na ogródki działkowe. W pewnej chwili pomyślałem o tym czyby nie odnaleźć mojego domku, w którym przepędziłem... nie, nie pójdę tam. Chcę iść do domu, do domu, jak dziecko.
(...)

[17.10.2019, Dobrzelin]

16 października 2019

NA NITCE BABIEGO LATA

Czy mój przypadek jest charakterystyczny? Z pewnością cechuje go powtarzalność, zbyt wielka powtarzalność. W końcu przecież można nie wytrzymać. Trzyma mnie przy życiu parę rzeczy, parę spraw, mikroskopijne grono ludzi, ale spostrzegam, że sznur parszywieje, przypomina już nić babiego lata. Jak to się może skończyć? Trochę byłoby szkoda urwać się z tak cienkiej nici, ale nieznane są wyroki.
Póki co jem na potęgę. Sześć do ośmiu posiłków dziennie. Jem praktycznie cały czas. Posiłków na dzień więcej niż papierosów. Oczywiście, że to nie pomaga; podobnie zresztą nie pomagają papierosy, ani też bezsensowne gapienie się na "Ojca Mateusza", na te dziesięciokrotnie widziane już odcinki. Polityka pomimo ostatniego wpisu na kawiarence zeszła na plan dalszy. Mam ją gdzieś. Światełkiem w tunelu jak dotąd były książki. A teraz czytanie mnie męczy, pisanie zresztą też, nie mówiąc już o wstawaniu z łóżka. Przesypiałbym teraz noce i dnie, tydzień, miesiąc, może do końca.
Sen to mój jedyny przyjaciel. Dzięki temu, że chodzę jak obłąkany na jakichś uspokajających prochach, nie mam sił na wyrzucenie z siebie tego, co mnie boli.
Miałem wysączyć opowieść o naszych suczkach, które dają odrobinę wytchnienia, ale nie mam siły pisać. Zaraz zresztą po napisaniu tych kilkudziesięciu zdań, walnę się na łóżko.
Boję się, że tym razem nie zdołam się wyrwać z tych stalowych ramion rezygnacji i zobojętnienia i stanę się takim samochodowym gadżetem - pieskiem kiwającym pociesznie główką.
Po prostu wyjścia nie ma.

[16.10.2019, Dobrzelin]

15 października 2019

MAMY TO Z GŁOWY

Garść refleksji powyborczych.
1. Wynik wyborów do przewidzenia, pis zwyciężył, choć większość wyborców głosowała na komitety opozycyjne;
2. Koalicja Obywatelska ze Schetyną na czele nie ma sensu;
3. Platforma Obywatelska walnie przyczyniła się do kolejnego zwycięstwa wyborczego pisu: wyborcy zapamiętali podniesienie wieku emerytalnego, którego miało nie być; zapamiętali też "umowy śmieciowe", które przecież do emerytury się nie liczą; co bystrzejsi zauważyli, że dla zrównoważenia deficytu budżetowego podebrano sporą część środków z OFE i podczas ośmioletniego okresu sprawowania władzy nie docenili tego, że narastają różnice w dochodach pomiędzy tzw. klasą średnią a osobami najmniej zarabiającymi - myślę, że to była prawdziwa przyczyna uprzedniej porażki PO i wystąpiła ona również w ostatnich wyborach;
4. pis rządzi 4 lata a Koalicja Obywatelska ogłasza swój program na circa 2 miesiące przed wyborami;
5. W moim okręgu wyborczym KO (SLD, PO z Zielonymi i PSL/Kukiz) wystawia do senatu kandydata, który musiał przegrać (brak ludzi???);
6. Przypominany sobie, w jaki sposób pis potraktował nauczycieli? Jak niechlujną reformę edukacji przeprowadził? Na pis głosowało ponad 61% osób z wykształceniem podstawowym;
7. Wyniki wyborów potwierdzają, że w społeczeństwie konsumpcyjnym, które sprzężone jest z kapitalistycznymi wartościami, liczą się pieniądze i tylko pieniądze; nie można się dziwić temu, że głównie dzięki programom socjalnym pis zyskuje większość;
8. (w powiązaniu z 6 i 7) Sensowna i słuszna kampania środowisk demokratycznych na rzecz obrony Konstytucji, wolności i demokracji  (także agitacyjne spoty znanych postaci kultury) przeszła mimo oczu i uszu ludzi, dla których celem nadrzędnym zaspokojenie podstawowych, materialnych potrzeb; dla ludzi o niskim wykształceniu kwestia np. zadłużania się państwa wskutek rozdawnictwa środków pieniężnych wydaje się być mało istotna; myślę, że zdecydowanej większości elektoratu pisu towarzyszyła maksyma: "wszyscy kradli, kradną i będą kradli, ale jedynie pis dzieli się z nami";
9. Niestety w ostatnich trzydziestu latach, od czasu transformacji ustrojowej następował w Polsce systematyczny proces "zdziczenia" obyczajów, wolność słowa traktowana była jako wolność mówienia czegokolwiek bez odpowiedzialności za słowa i w końcu ta "nowomowa" zadomowiła się na najwyższych szczeblach władzy, w parlamencie, w rządzie; także w tradycyjnych mediach, internecie, a ostatnio również w kościele. Plugawy język dyskusji stał się językiem Polaków. Nie ma zatem nic dziwnego, że wyborcom pisu nie przeszkadzały język nienawiści i groźby kaczyńskiego, kłamstwa morawieckiego czy też chamskie odzywki pawłowiczowej. 
10. Wielkim sukcesem pisu było przekształcenie mediów publicznych w rozgłośnie partyjne i wyznaniowe, emitujące programy wzorujące się na propagandzie stalinizmu; w tym miejscu pewien wtręt - nie wiem, czy kto zwrócił uwagę na fakt, że spora część wyborców, nie tylko głosujących na pis, interesuje się sportem. I trzeba przyznać, że nasycenie sportem nastąpiło dopiero w partyjnej pisowskiej telewizji, co wcześniej, za wielu poprzednich rządów było niemożliwe - wydarzenia sportowe były reglamentowane.
11. Światełkiem w tunelu wydaje się być wynik Lewicy, na szczęście zjednoczonej, gdyż tylko w takiej postaci, pomimo istniejących różnic pomiędzy trzema kontrahentami wchodzącymi w jej skład, Lewica może mieć w kolejnym wyborczym rozdaniu większy wpływ na procesy społeczno-polityczno-gospodarcze w naszym kraju.
12. Fakt, że Konfederacja zdobyła mandaty poselskie, smuci może najbardziej, ilość oddanych na nią głosów budzi niepokój,
13. Zaskoczył mnie dobry wynik PSL-u, który mimo poważnego ubytku głosujących na ludowców rolników, znalazł się w sejmie.
Podsumowanie.
Wyniki wyborów są dla mnie rozczarowujące, choć, jak napisałem wyżej, przewidywalne. Zarzucam pisowskiemu elektoratowi krótkowzroczność, naiwność i niedostrzeganie cynizmu i kłamstw polityków tej partii. Nie mogę zrozumieć, jak można się godzić na dyktaturę, która nigdy i nigdzie nie stała za człowiekiem, nie mogę zrozumieć ludzi, którzy łykają kiełbasę wyborczą jak pelikany płotki. Ale cóż, nic na tym świecie nie trwa wiecznie, pis w końcu kiedyś upadnie, bo żadna władza nie trwa wiecznie. Nadejdzie czas, kiedy co światlejsi wyborcy partii wodza narodu zrozumieją, że złapano ich w pułapkę.
Z drugiej strony nie potępiam bezgranicznie wyborców pisu - może dali się zmanipulować... ale może być i tak, że opozycja antypisowska  nie dostarczyła tym ludziom wystarczających argumentów, aby mogli suchą stopą przejść na ich stronę.

[15.10.2019, Dobrzelin]


13 października 2019

IDĄC (5) szkic

Połomskiemu chodziło głównie o to, jak czuję się w nowej roli ojca i męża. Niby nie ma nic dziwnego w tym, że mężczyzna zawiera związek małżeński w wieku 57 lat; niby nikt dzisiaj nie dziwi się, że wybranką mężczyzny jest kobieta młodsza od niego o 19 lat, jak i też nie powinno nikogo dziwić, że mężczyzna w dniu ślubu staje się ojcem jedenastoletniego chłopca. Niby.
Ale we wspomnianym przypadku, który jest dodatkowo moim wyczuć można pewien rodzaj niezrozumienia wynikającego stąd, że ten mój przypadek należy do grupy mimo wszystko nietypowych, tak zresztą jak całe moje życie. Proszę sobie uzmysłowić jak pokrętna była i jest moja biografia okresu dorosłości: od dobrze zapowiadającego się (znów to określenie) chodziarza, poprzez pracę na stanowisku nauczyciela wychowawcy internatu i to w szkole specjalnej, dalej poprzez epizod literacki, następnie depresję i (nazwijmy to po imieniu) załamanie psychiczne, i jeszcze dalej - poszukiwanie sensu życia w robotach publicznych; innymi słowy: odnajdywanie szczęścia w pracach typowych dla niewykwalifikowanego robotnika, a w końcu nagły zwrot akcji w stronę biblioteki, a raczej bibliotekarki po przejściach. 
Połomski zwrócił się do mnie z zapytaniem (przypominam, chodziło o to, jak się czuję w roli męża i ojca) dopiero w rok po zaistnieniu tego jakże odmiennego dla mnie stanu, bo mistrza cukiernika nie interesowały plotki, które oczywiście rozsiewane były po wszystkich niemalże ulicach, zaułkach i placach niewielkiego w końcu miasteczka. Ktoś tam wymieniał moje nazwisko odwołując się pamięcią do uprawianej przeze mnie dyscypliny sportu (omal nie zakwalifikowałem się do kadry olimpijskiej w chodzie na 50 kilometrów), ktoś inny zauważał mnie w kontekście zawodu jaki wykonywałem, jeszcze inny widywał mnie zapijaczonego, leżącego przez całą noc na ławce w parku; bywały też osoby zainteresowane moim obecnym życiem, a wiązali je z krótką, acz intensywną karierą na polu literackim. No cóż, skoro przez całe swoje dorosłe życie dawałem pretekst do interesowania się moją osobą, to nic dziwnego, że powstawały na mój temat plotki; te oczywiście wchodziły także do cukierni Połomskiego i siadały przy stolikach skubiąc łyżeczką napoleonkę. 
Mistrzu, zacznę od tego, że najpewniej od momentu pierwszego spotkania  z Barbarą odbytego może na miesiąc, dwa przed moim pierwszym i ostatnim wieczorem autorskim, poczułem do tej kobiety sympatię znacznie przewyższającą to, co było udziałem moich uczuć w kontaktach z kobietami, z którymi łączyło mnie dotąd cokolwiek: praca, czas wolny, towarzyskie spotkania i imprezy, a wcześniej okres studiów. Było to zauroczenie? może zakochanie? możliwe, że podziw dla intensywności jej pracy w bibliotece? Wtedy zwróciłem uwagę na taki niewinny szczegół, występujący niejako w opozycji do zakochania: Barbara kiedy ją poznałem miała lat dwadzieścia dziewięć, a już od czterech była dyrektorką biblioteki. Dlaczego nie zwróciłem uwagi na jej urodę? A może zwróciłem; była stosunkowo niską, bardzo zadbaną blondynką o lazurowych, jak mi się wtedy wydawało, oczach, krótko przyciętych włosach, wydatnych, krągłych piersiach, aksamitnym głosie, ale nade wszystko zahipnotyzowała mnie swoją energią i stanowczością ubraną w suknię wyrozumiałości i tolerancji, potrafiącą podczas rozmowy utrzymywać wysublimowany parytet pomiędzy tym, co mówiła i tym, co ja mówiłem do niej. Oczywiście nasza pierwsza rozmowa kluczyła wokół głównego tematu spotkania, a  mianowicie jej propozycji zorganizowania wieczoru autorskiego związanego z publikacją mojego tomiku opowiadań. Jak mnie odnalazła? Cztery egzemplarze opowiadań przekazał do biblioteki wydawca (byłem zbyt onieśmielony, aby osobiście dostarczyć do działu dla dorosłych czytelników woluminów przeznaczonych do dla biblioteki); na tylnej stronie miękkiej okładki wydawca zamieścił moją krótką notkę biograficzną - było więc wiadome, że urodziłem się i mieszkam w Gronowie, ściślej na jego peryferiach. Musiała to sprawdzić. Ale najzabawniejsze było to, że chociaż należałem do stałych, a nawet pilnych czytelników biblioteki, nigdy wcześniej nie spotkałem Barbary. Ona miała oczywiście swój gabinet, a że szczególnie pasjonowała ją praca nad digitalizacją czasopism i publikacjami lokalnymi, oprócz gabinetu jej naturalnym środowiskiem pracy było biblioteczne archiwum i dział regionaliów. Tam można ją było spotkać najczęściej, ale że do obowiązków dyrektorskich zalicza się również reprezentowanie swojej placówki w na zewnątrz, kontakty z instytucjami kultury, literatami, artystami i mediami, Barbara krążyła pomiędzy biblioteką a miejskim domem kultury, nie unikała spotkań z lokalnymi władzami, korzystała też zaproszeń innych bibliotek i instytucji właściwie w całym kraju, jak i też była osobą, która po uprzednich uzgodnieniach finalizowała spotkania z pisarzami, także z aktorami, reżyserami i dziennikarzami znanych czasopism. 
Do mnie, panie Lesławie, miała najbliżej. Może dlatego zwiodła mnie na pokuszenie osobiście, telefonując do mojej szkoły. Przełączono ją do internatu, gdzie akurat miałem dyżur i tak od słowa do słowa, umówiliśmy się na spotkanie w bibliotece.
Ujął mnie z jednej strony jej profesjonalizm; z drugiej strony okazywana mi życzliwość, do której nie byłem przyzwyczajony w kontaktach z moją panią dyrektor ze szkoły. Przyjęła mnie w taki sposób, że poczynałem wątpić w to, że widzimy się pierwszy raz w życiu: kawa, jakieś ciasto domowej roboty, a nawet kieliszek koniaku. Nie ukrywam, że choć serdeczność wydobywała się naturalnym potokiem słów z jej ust, że atmosfera jaką wytworzyła w swoim niewielkim, acz z gustem urządzonym gabinecie wzbudzała zaufanie, powodując to, że mój oddech nie przyspieszał, a ciśnienie krwi nie przekraczało opisanej przez medycynę normy, czułem się nieco skrępowany podejmując rękawicę rozmowy, a było to dla mnie ważne choćby z tego powodu, że jako wytwórca słowa pisanego, chciałem być równie sprawny w mowie. Po kilkunastu wstępnych zdaniach, które pomiędzy sobą wymieniliśmy, dostrzegła moje zakłopotanie i aby oddać mi pole, na którym, jak przewidywała, czuć się będę najlepiej, skierowała rozmowę w stronę moich opowiadań (zauważyłem, że przeczytała je z uwagą). Istotnie poczułem się lepiej. Chyba przed nikim nie spowiadałem się tak wyczerpująco ze swoich przemienionych w fikcję spostrzeżeń. Jakkolwiek polemizowała z niektórymi przedstawionymi w tomiku obrazami, w większości przypadków przyznawała mi rację, niektórymi była zauroczona, a w odniesieniu do jednego z opowiadań stwierdziła, że w gruncie rzeczy jest to opowieść o niej.
Mistrzu, ja wiem, że to zabrzmi dziwnie, melodramatycznie, może i nawet śmiesznie zważywszy na fakt, że liczyłem sobie wtedy 48 lat, a jest to wiek na tyle dojrzały, aby zatarła się w nim pamięć o puchu niedorosłości, który nie sposobi skrzydeł ptaka do lotu, drogi panie Lesławie, ja... ona, Barbara zaczarowała mnie wtedy, zakochałem się w niej od pierwszego, starokawalerskiego wejrzenia.
(...)

[12.10.2019, Dobrzelin]

12 października 2019

DROBIAZGI (5)

1.
Nie jestem szczególnym entuzjastą współczesnej polskiej prozy, w tym pisanej przez kobiety... może to przez syndrom pani Manueli Gretkowskiej, której książki mnie denerwują. Książki jeszcze jednej znanej i uwielbianej polskiej pisarki mnie denerwują (zapomniałem jej nazwiska). Natomiast pani Sylwia Chutnik - dlaczego nie? A pani Olga Tokarczuk? Pani Olga Tokarczuk została właśnie uhonorowana Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury za rok 2018. Myślę, że zasłużenie. Pani Olga jest osobą inteligentną i, co nie zdarza się tak często, potrafi opowiadać o swoim pisarstwie, co też warte jest podkreślenia.
2.
Już sobota. Nareszcie wytchnienie od polityki, od tej brudnej i napastliwej kampanii wyborczej, jaką zafundował nam wódz narodu i jego poplecznicy. Zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób będzie wyglądać po wyborach "piętnatyzacja" niepokornych. Całe szczęście, że nie należę do elity. Moje miejsce to mikrokosmos.
3.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, okoliczności, dodajmy, bardzo przykrych, w najbliższą niedzielę pojawię się jednak przy urnie wyborczej, wezmę dwie karty do głosowania i na każdej z nich postawię po jednym krzyżyku, a następnie wrzucę do urny. Wiem na kogo nie będę głosował. To bardzo łatwy wybór.

[12.10.2019, Dobrzelin]

11 października 2019

IDĄC (4) szkic

Miałem lat czterdzieści dziewięć, kiedy w lokalnym tygodniku w kąciku kulturalnym (zdrobnienie jak najbardziej właściwe) ukazał się sympatyczny artykuł, w którym dowiedziałem się o sobie, że jestem świetnie zapowiadającym się autorem małych form prozatorskich i że ta główna nagroda w konkursie literackim "Srebrne Pióro" należała mi się, jak mało komu, a to głównie z tego powodu, że jako jedyny potrafiłem oddać atmosferę życia w małym miasteczku, wydobywając je z wiecznego, jak mogło się wydawać, zapomnienia.
A zatem w wieku czterdziestu dziewięciu lat dobrze się zapowiadałem i na moje szczęście temu nobilitującemu mnie tekstowi, którego autorem był dyrektor domu kultury w naszym mieście nie towarzyszył naprędce stworzony konterfekt mojej twarzy, a okładka napisanej przeze mnie i oddanej pod osąd jury książki, bo wprawdzie w artykule nie użyto przymiotnika "młody" w powiązaniu z "dobrze zapowiadającym się", to wydaje mi się, że oba te określenia zwykły z sobą korespondować..
Ten "dobrze zapowiadający się" w czasie świętowania swego triumfu był zaledwie nauczycielem geografii i wychowawcą w internacie w szkole specjalnej usytuowanej na obrzeżach miasta. Tam zajmował się młodzieżą, o której mówiono: "trudna" i tam właśnie podczas nieprzespanych nocy na dyżurach począł strugać krótkie opowiadania, które po ponad rocznej pracy wydały obfity plon, który należało następnie poddać wnikliwej selekcji. Ta końcowa praca przysposabiająca dosyć swawolnie dokonany wybór tekstów do druku (to prawda, wpadłem na karkołomny pomysł wydania opowiadań) wymagała bystrych oczu i zaawansowanych umiejętności edytorskich, które to cechy narzuciły się same, a należały do sympatycznej pani informatyczki zatrudnionej w tej samej, specjalnej szkole. Musiałem się pewnie cieszyć jakimiś niedookreślonymi względami pani Doroty, przypadkiem równolatki, skoro bez oporów przystała na moją prośbę o doprowadzenie do porządku strzępów literackich, jakie wyszły spod dwu wskazujących palców moich obu rąk i już po miesiącu większość opowiadań było gotowych, dwa zmuszony byłem stylistycznie poprawić, a jedno wrzucić do kosza.
Wydawców dysponujących drukarnią nie szukałem po całym świecie i zadowoliłem się miastowym, z którym znałem się od czasów szkolnych, co jednak nie zwolniło mnie z zaciągnięcia kredytu na rozpowszechnienie mojego debiutanckiego dzieła. Pamiętam, że nakład liczył sobie 1025 egzemplarzy; to magiczne 25 było liczbą woluminów, które wydawca przeznaczył bezpośrednio do mojej dyspozycji i z tej właśnie liczby do dnia dzisiejszego zostały mi trzy absolutnie własne egzemplarze. Machina kolportażowa ruszyła z impetem, lecz tantiemy ze sprzedaży ledwie co zdołały zadowolić bankowe odsetki, pozostawiając na miejscu kapitał - jednym słowem zbiór opowiadań cieszył się taką akurat popularnością, jakiej oczekiwałem, czyli nieistotną. Jednakowoż wydawca poinformował mnie, że mimo wszystko w moim rodzinnym mieście zakupiono spoko tomików, co może nie było rzeczą nadzwyczajną, bo w końcu wśród mieszkańców Gronowa znajdują się przecież szaleni ciekawscy, którzy chcieli się dowiedzieć, cóż takiego miał do powiedzenia miał jeden z nich, obywateli miasta. Muszę przyznać, że dochodziły do mnie raczej przychylne głosy od ludzi, którzy przyznawali się do przeczytania opowiadań. Nie ukrywam, że cieszyło mnie to, ale i krępowało, zarówno w szkole, jak i też na tak zwanej ulicy. Nie dyskutowano o moim zbiorze opowiadań w sposób profesjonalny, ale przecież i ja nie uznawałem się za profesjonalistę, a w dodatku jako debiutant szczerze obawiałem się merytorycznych rozmów na temat swojej książki. 
Mniej więcej w pół roku po dostarczeniu publikacji na rynek wydawniczy nasza pani dyrektor miejskiej biblioteki (jeszcze nie pora na bliższe wyjaśnienie, kim ta osoba była i jest dla mnie) postanowiła zorganizować wieczór autorski ze mną. Byłem tą propozycji tyleż zdziwiony, co jej przeciwny. W naszej miejskiej bibliotece (Gronów to miasto powiatowe) odbywały się co miesiąc spotkania z artystami słowa pisanego; przeważnie jednak na te kameralne imprezy zapraszani byli twórcy cieszący się uznaniem w całym kraju, bądź też mający poważanie wśród kulturalnego establishmentu na szczeblu naszego województwa. Skąd zatem pomysł na organizację spotkania ze mną, nieznanym szerszemu ogółowi, w dodatku autorem jednej jedynej książkowej publikacji. Pani Barbara wytłumaczyła to w sposób niezwykle prosty:
- Pan jest stąd, z naszego miasta, oto powód.
Temu stwierdzeniu trudno było zaprzeczyć. Z obawą i niechęcią zgodziłem się, przyjąłem zaproszenie na wieczór autorski z samym sobą, a towarzyszył mi przed nim i w jego trakcie stres, w rozładowaniu którego odważnie pomogła mi pani dyrektor biblioteki. Pomimo tego wsparcia trzęsły mi się nogi, serce kołatało szybciej, nie ustawało drżenie rąk, głos mój nierzadko załamywał się, a najewidentniejszym potwierdzeniem mojego specyficznego stanu emocjonalnego, w jakim się znalazłem, był fakt, iż nie potrafię, choćby z grubsza, zdać relacji z tego wydarzenia; nie pamiętam pytań czytelników; podobnie nie udaje mi się odtworzyć z pamięci własnych odpowiedzi, jakich wtedy udzieliłem. Przypominam sobie tylko to, że atmosfera tego wieczoru była jak najbardziej przyjazna... no i że podpisałem kilka książek podarowanym mi przez panią Barbarę piórem - upamiętniającą spotkanie.
Zapamiętałem jeszcze jedno - już po spotkaniu, przy kawie, pani Barbara zainspirowała mnie takim oto spostrzeżeniem:
- Panie Adamie, za pół roku, we wrześniu, przypada kolejna edycja konkursu "Srebrne Pióro". Mam nadzieję, że pan do niego przystąpi.
Zbladłem.
(...)

[11.10.2019, Dobrzelin]

09 października 2019

IDĄC (3) szkic

I tak spijałem z kartek poszczególne litery, wyrazy i zdania, siedząc wciśnięty w kąt szklanego, jak mi się wydawało pomieszczenia, ludzie, nieliczni wprawdzie, wchodzili do tej oazy podniebiennej szczęśliwości, zaludniali stoliczki, bądź też wynosili z tego kramu cudowności wypełnione ciastami torebki i kartoniki, zwieńczone różowymi i czerwonymi kokardami; panna Połomska, ta trzeciopokoleniowa, wnosiła na tacach kolejne kompozycje słodyczy, i tylko jej ojciec, cukiernik, najwidoczniej doglądający pieczenia, pozostawał po tamtej stronie, w kuchennym zapleczu. 
Nareszcie wybiło południe na kukułczanym zegarze, nieliczni smakosze wypieków i kawy opuszczali cukierenkę, wyczuwało się, że godzina klienckiego szczytu nastąpi za cztery kwadranse po sumie.
Poprosiłem o jeszcze jedną kawę - sam nie wiem, jak doszło do opróżnienia filiżanki - i kiedy spodziewałem się, że ponownie zostanę obsłużony przez najmłodszą z rodu Połomskich, jej ojciec nie tylko że postawił przede mną kawę, to jeszcze przysiadł się do mnie, spojrzał na otwartego Cortazara i wszczął ze mną rozmowę. Spojrzałem wtedy na swoje ręce, niezbyt czyste, ze śladami wapna na przegubach. Nie żebym się tego widoku przeraził....
- Panie Adamie, mam do pana prośbę - zaczął nieśmiało Połomski.
Mój wzrok chwilę wcześniej oderwany od czytania, skierował się teraz na twarz cukiernika.
- Słucham pana, mistrzu.
Rzeczywiście tak się wyraziłem. Zawsze na początku rozmowy tytułowałem Połomskiego mistrzem, nie bez słuszności dla jego kulinarnych zasług.
- Potrzebuję na już dokonać wymiany całej instalacji centralnego ogrzewania w cukierni wraz z żeliwnymi żeberkami kaloryferów na cieńsze, miedziane - ciągnął. - Zakupiłem już cały materiał. Co pan na to? Te stare, żeliwne mają w sobie tyle kamiennego osadu, a tu zima za pasem. Podjąłby się pan?
- Hydraulicznym specem nie jestem, ale polecić panu kogoś mogę, ale tak na za tydzień dopiero, bo pan Janek nie skończył jeszcze roboty na tej naszej budowie - odparłem nieco zaskoczony ofertą Połomskiego.
- Pasuje. Myślę, że przez tydzień upał nie przejdzie w arktyczny chłód, więc zaczekam. A ile to zabierze majstrowi czasu?
Obrzuciłem cukierenkę wnikliwym spojrzeniem, dotykając nim szczególnie dolne partie ścian, o które wspierała się sieć rur i żeberek linii ciepłowniczej.
- Najwyżej dwa dni, nie więcej, ale najlepiej będzie, kiedy sam majster to określi. Przyprowadzę go jutro rano, jeśli pan pozwoli.
Połomski ucieszył się na tyle, że po wyrażeniu zgody, nie kontynuował już tego początkowego wątku rozmowy. Przeszliśmy łagodnym ściegiem do bieżących aspektów prowadzonego przez mistrza biznesu; nie narzekał na dochody, miał jednak świadomość, że cukiernia wkracza w okres jesienno-zimowej posuchy, którą pragnie właśnie przyhamować inwestycją w ogrzewanie.
- Cóż, panie Adamie, w jesienne słoty, a tym bardziej podczas mrozów klientelę można przyciągnąć nie tylko jakością wypieków, ale i ciepłem pomieszczenia. Kiedy przypadkowy przechodzień spojrzawszy w przeszkloną witrynę, dojrzy za nią gości konsumujących na miejscu, z samej choćby ciekawości zajrzy do środka - tłumaczył cukiernik i chociaż trudno było temu wywodowi nie przyznać racji, ośmieliłem się zauważyć, że...
- zapracowaliście sobie państwo przez tyle lat na dobre imię firmy, tak że taka troska o klientelę wydaje mi się aż przesadzona, ale ma pan rację.
- No cóż, panie Adamie, w dzisiejszych, ale nie tylko w dzisiejszych czasach troska o klienta to nie tylko dbałość o jakość produktów. Trzeba być menadżerem, choć akurat to moja żona w tym zagadnieniu przoduje, a ja przy niej sporo się nauczyłem.
- Zawsze podziwiałem pańską żonę. Niby kryje się w pańskim cieniu, ale sama swoimi pomysłami wnosi wiele do życia państwa firmy.
Miałem na myśli te rozliczne charytatywne akcje, w które angażowała cukiernię "Rożek Połomskich", konkursy kulinarne i kontakty z podmiejskim domem dziecka.
- Albowiem kobieta, zwłaszcza kochająca kobieta, kiedy posiada absolutne zaufanie życiowego partnera, jest zawsze jego trwałą podporą, bez której sukces czy to w biznesie, czy w życiu osobistym nie jest możliwy.
W tym miejscu nastąpiła niewielka przerwa w rozmowie, przerwa podczas której córka Połomskiego podała do naszego wspólnego stolika drugą kawę, przeznaczoną tym razem dla swego ojca.
- Pan, panie Adamie, zdaje się też miałby w tej kwestii wiele do powiedzenia - ciągnął Połomski i kiedy sądziłem, że przyjdzie mi już uczestniczyć w rozmowie na swój temat, cukiernik dodał:
- Bo niech pan sobie uzmysłowi jedną rzecz. Moim zadaniem w firmie są wypieki. Mam młodą pomocnicę, którą zatrudniamy na pół etatu, sprawdza się, nie powiem, uczy się szybko i mamy z niej pociechę. Moja żona dopilnowuje domu - w końcu przecież nie samymi słodkościami żyjemy, dba o wizerunek firmy, stoi za kontuarem, sprzedawczyni i kelnerka w jednym, a oprócz tego opiekuje się moją chorą, niemal sparaliżowaną matką, i to od wielu, wielu lat. I nigdy się nie zbuntowała, nigdy złego słowa nie powiedziała na los, jaki jej zgotowałem, może i nie najgorszy, ale na pewno nie tak atrakcyjny, jak należałoby się tego spodziewać. Wie pan, jak rzadko wyjeżdżaliśmy na wczasy? Wszystko - krótkie wyprawy, podczas których temat cukierni był naczelnym przedmiotem naszych rozmów. Powracaliśmy z takich wojaży właściwie niewypoczęci, ale mimo wszystko, albo nade wszystko szczęśliwi, że po krótkim oddechu zatęskniliśmy do pracy. Potem choroba mojej matki, a wcześniej śmierć ojca jeszcze bardziej przykuła nas do tych szklanych ścian, do kilkupokojowego mieszkania na górze, a nasza córka, choć wybrała ogólne wykształcenie, zdaje się coraz poważniej myśleć o dołączeniu do naszego rodzinnego przedsięwzięcia, o przejęciu go, gdy moje i żony zdrowie sił odmówi.
Uzmysłowiłem sobie wypowiedź Połomskiego w jednej chwili. Poniekąd zazdrościłem Połomskim ich determinacji, także życiowych wyrzeczeń spowodowanych żmudną pracą. Może taki właśnie scenariusz, jaki Połomscy realizowali był kwintesencję ich szczęście, a więc nie rozleglejsza sława, nie kufry ze złotem i perłami, nie podróże i pałace tworzą życie człowieka spełnionym. Jak owo życie miało się do mojego, odartego swego czasu z marzeń i wiekuistych planów? Czy miałem prawo uważać je za stracone bezpowrotnie?
- A pan niezmiennie z książką? - zagadnął cukiernik, zamykając w palcach przez chwilę książkę leżącą po lewicy mojej. - Cortazar. Nie czytałem. Może kiedyś mi pan opowie. Ale to może kiedyś, nie teraz. Teraz parę słów o panu... .
Poczułem się zaproszony do odpowiedzi.
(...)

[09.10.2019, Dobrzelin]


08 października 2019

IDĄC -2- (szkic)

Trawię to. Wyrwałem się z objęć Baśki. Ale tak na poważnie to wyjechała na niedzielę do matki. Sama. Beze mnie. Nie, nic z tych rzeczy, że ja nie chciałem, że ona chciała sama, jedynie z Bartkiem odwiedzić matkę. Tak wyszło i żadne z nas nie ma do siebie pretensji. A czy to nie wyjeżdżaliśmy do Borowa razem? Wyjeżdżaliśmy nieraz. Dzisiaj widocznie musiało być inaczej.
- Wypoczniesz przynajmniej. Cały tydzień pracowałeś od świtu do nocy - tłumaczyła.
I miała rację. Musieliśmy skończyć do mrozów tę robotę, bo klient raz że nalegał, a dwa - obiecał dołożyć parę stów na łebka, jeśli skończymy do pierwszego listopada. No i skończyliśmy. I mam pieniądze. Pierwszy raz od wielu tygodni na czas.
Początkowo myślałem, że uda mi się przespać całą noc z soboty na niedzielę i jeszcze zahaczyć o niedzielne południe. Nic z tych rzeczy. Noc nie zdołała przykleić do moich oczu snu. Spałem jak zając w okolicy grasujących lisów, wierciłem się, przekładałem poduszkę spod głowy wiele razy, wstawałem i po omacku, nie chcąc wybudzać śpiących, przechodziłem do kuchni, wyjmowałem z lodówki kiełbasę - właściwie urywałem ją kawałek po kawałku - jadłem, popijałem lekko gazowaną wodą o smaku lemonki, wracałem do łóżka, i znów nie mogłem się przytulić do snu.
- Nie możesz spać? - słyszałem jej głos.
Odpowiadałem, że już śpię, ale nie spałem, udawałem szykując się do kolejnej wędrówki do kuchni. Za trzecim razem zapaliłem papierosa, po czym chwyciłem Cortazara leżącego na taborecie w łazience. Bo ja lubię czytać w łazience. Dziwne? Dla mnie nie, bo lubię czytać o każdej porze i byle gdzie, a Cortazara szczególnie. Nie tylko zresztą Cortazara, ale jego miałem akurat w te ostatnie dni na oku, więc kartka po kartce... .
Co mogłem robić w niedzielne przedpołudnie? A, co warte podkreślenia, to niedzielne przedpołudnie 29 października było ewidentnie ciepłe, ciepłe niespotykanie. Schodząc na dół minąłem sąsiadkę, która miast odpowiedzenia na moje pozdrowienie, odparła z tą szalenie radosną nutką optymizmu w głosie:
- Panie Adamie, mamy spóźnione babie lato.
To teraz jest już wiadome, co stało się w dzisiejsze ciepłe, niedzielne przedpołudnie - wyszedłem na miasto. Moi pomknęli pewnie o siódmej rano, bo pociąg do Borowa odchodził ósma dwanaście. Pomknęli tak, że nie usłyszałem, kiedy wychodzili - prawdopodobnie miałem wtedy krótką przerwę w niespaniu, lecz pomimo tego, że nie słyszałem ich wyjścia; usłyszałem coś innego:
- Obiad masz w lodówce. Masz zjeść, pamiętaj.
Starałem się zapamiętać, ale po tej nocnej kiełbasie nie miałem apetytu na jakikolwiek posiłek. Wolałem wyjść na miasto i wygrzać się, tak, tak - wygrzać się w tym październikowym słońcu, które zawisło nad miastem jakby ktoś przywiązał je do kościelnej wieży.
Mówiłem sobie: przejdę się na rynek i wpadnę do cukierni, bo ja słodkości lubię, a w dodatku tę cukierenkę, w której chciałem się znaleźć jak najszybciej, otwierają już przed dziesiątą, kusząc w ten sposób ludzi wychodzących z kościoła po mszy o dziewiątej przeznaczonej dla młodzieży i dzieci. Sprytnie! Pomyśleć tylko, że ta cukiernia nie zmieniła swej lokalizacji od czterdziestu pięciu czy pięćdziesięciu lat. Ona istniała na przekór wszelkim zmianom, przełomom, kryzysom i transformacjom. Pamiętam ją w czasach dzieciństwa: niedziela - kościółek - złotówka na PCK potwierdzona przypięciem szpileczką do bluzeczki czerwonego znaczka na białym tle - wreszcie cukierenka z wuzetką, ptysiem lub karpatką. Dzisiaj cukierenką zawiaduje już trzecie pokolenie Połomskich; jej "wynalazca", zasłużony obywatel miasteczka spogląda na swoje dzieło z nielicznych dzisiaj, jasnych i pogodnych obłoczków.
Tak jak wcześniej powiedziałem, nie miałem apetytu, ale słodkości brak apetytu przeszkodzić nie może, więc pchnąłem radośnie szklane drzwi, podbiegłem do kontuaru, przywitany, a jakże, słodką miną najmłodszej z Połomskich, tej z czwartego już pokolenia (toż to jeszcze licealne dziecko!), zamówiłem zatem karpatkę o budyniowym nadzieniu i kawę. Matko Boska, jaką tu serwują kawę! Nie popłuczyny jakieś, nie włoski naparstek zagęszczonej cieczy, której nie starczy na łyk, gdy się jest spragnionym, ale taką porządną, prawdziwą, pachnącą ziarnami, rozchodzącą się po podniebieniu jak aksamitna haleczka po kuszących krągłością biodrach co bardziej urodziwych mieszczanek. Przysiadłem przy jednym z tych maciupkich okrągłych stoliczków, pamiętających lub przypominających lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku.
A ponieważ idąc na przechadzkę, nie rozstałem się z Cortazarem (trzymałem go, jak rzecze lud, za pazuchą), położyłem go na blacie stolika po swojej lewej stronie, otworzyłem księgę w miejscu jeszcze niedoczytanym, po czym sprawne dłonie najmłodszej z Połomskich ustawiły przede mną sławną kawę z niemniej słynnym ciasteczkiem.
(...)

[08.10.2019, Dobrzelin]

07 października 2019

IDĄC -1- (szkic)

Przechodzę  na drugą stronę ulicy. Asfalt błyszczy jeszcze po przedpołudniowym deszczu. Pod podeszwami jesiennych botków kobiety wychodzącej z pasmanterii mieszczącej się w suterenie jednej z kamienic szeleszczą niezdarnie odgarnięte spod klonów, zbrukane wilgocią liście. Kobieta podchodzi do krawężnika, ociera buty (wysokiej klasy, skrojone porządnie, z cholewkami powyżej smukłych kostek) i kieruje się w moją stronę. Nie poznaje mnie, a ja wcale jej tego nie ułatwiam, nawet odwracam głowę, przesuwam się mimo z oczami zwróconymi na piętro kamienicy usytuowanej po mojej lewej stronie - tam jakaś krzątanina na balkonie.
- Przykryj garnek, a najlepiej dociśnij przykrywkę połówką cegły... tam jest, rozejrzyj się.
To głos kobiety. Zwolniłem. Mężczyzna w szlafroku wykonuje dokładnie jej polecenie, potem zapala papierosa. Pozostanie na balkonie do czasu, aż poczuje w palcach żar peta.
Idę coraz wolniej, idę jakbym nie wiedział dokąd i w jakim celu. Włączyłem automatyczny chód. Nie przeszkadza mi nasączony wilgocią ziąb; pomaga pusty chodnik wyłożony w dalszej części mojej bezcelowej drogi nierównymi taflami betonowych płyt. Przemieszczam się w taki sposób, jakby nie zależało mi na dotarciu dokądkolwiek, ale przecież wiem, że Baśka na mnie czeka; może nawet bardziej niż na mnie, czeka na forsę, której nie targam z sobą, bo znów ten skurczybyk mi nie zapłacił. Miałem dostać w piątek, a nie wiem, czy otrzymam ją we wtorek. Baśka nie będzie tak długo czekała, ale o to mniejsza - sam nie mogę czekać; obiecałem Bartkowi kino, no i w końcu mieliśmy z Baśką zapełnić lodówkę.
Mogłem się oczywiście zbuntować o brak wypłaty tej kasy, ale pomyślałem sobie, że jeżeli zrobię awanturę, jak najbardziej słuszną, to może mi w ogóle nie zapłacić, bo wie, że jestem od niego zależny, zależny od jego pieniędzy i humoru. Niedobrze jest być od kogoś zależnym, ale nie mam wyjścia. Jeśli powiadam, że nie mam, to nie mam i nie pitol mi facecie z reklamy (przechodzę akurat obok plastykowej tablicy z przytwierdzonym do niej plakatem), że mogę wszystko, jeżeli będę miał chęci i zapał. Takie gadki możesz uskuteczniać dzieciom z podstawówki, pomyślałem patrząc się na roześmianą twarz faceta w przepisowo skrojonym ciemnobłękitnym garniturze.
Idę zatem dalej, donikąd, zahipnotyzowany bezsensownym tłumaczeniem się mojego szefa, majstra murarskiego, wyjaśniającego mi w sposób wyjątkowo obły, skąd wzięła się zwłoka w wypłaceniu mi tygodniówki. 
Na rogu Lipowej i Świętojańskiej widzę powtarzający się od wielu dni obrazek: wciśnięta w podproże bramy kobieta siedzi na wędkarskim krzesełku; przed nią kawałek brezentu, na którym spodziewa się ujrzeć monety z orzełkiem na piersi. Dzisiaj kobieta ubrana jest w ciepłą kurtkę, a z jej nóg zwisa wełniany pled, który ma ją chronić od chłodu. Czy chroni? Nie podejrzewam. Jest zbyt zimno i wilgotno, a zanosi się na to, że jeszcze przed wieczorem sponad miasta znikną niżowe, ocierające się o kościelną wieżę na rynku chmury, nadciągnie lepki północny wiatr i temperatura zbliży się do zera. Ileż można tak siedzieć w bezruchu, siedzieć i liczyć, że w sobotnie popołudnie ulice starej części miasta zaludnią się przechodniami? Widocznie cierpi na brak gotówki bardziej niż boi się narazić swój organizm na wyziębienie. Pamiętam, że przed paroma dniami rzuciłem monetę na jej brezentową tacę. Dzisiaj nie mam gotówki, nie mam na papierosy, w ogóle nie mam przy sobie złamanego grosza. Gdybym miał... mijam ją przyspieszając kroku - skłania głowę, zdaje się mnie pozdrawiać... gdybym miał, położyłbym na brezencie banknot, może dwa, ale wtedy powiedziałbym do niej: wstań i idź tam, gdzie na ciebie czekają... może dzieci, chora matka, a może twój niezaradny mąż, zapijaczony mężczyzna, który wysłał cię na żebry. Mimo wszystko otworzyłbym portfel i wysupłał parę banknotów. Ale że nie mam przy sobie grosza, cała ta moja hojność, gotowość do wyświadczenia przysługi tej kobiecie istnieje jedynie w teorii i może być postrzegana jako fantazja człowieka, któremu zachciało się współczuć komuś, kto wymaga przynajmniej doraźnej pomocy.
(...)

[07.10.2019, Dobrzelin]

05 października 2019

IDZIE WOJNA

Zapożyczone z jednego z portali na fejsbuku. Odezwał się jeden z prawdziwych polskich księży katolików, wielebny kneblewski.
Wielebny kneblewski opowiada się za wojną katolickich sług Chrystusa za... no, właśnie, dookreślić trudno, suponuję, że z każdym niekatolickiego wyznania, ateistami, słowem podejrzewam, że paroma miliardami ludzi.

"Emerytowany proboszcz Parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Bydgoszczy - ks. Roman Kneblewski wypowiedział się w czasie homilii na temat zagrożen, jakie jego zdaniem stoją przed chrześcijaństwem.
Fragmenty wystąpienia ks. Kneblewskiego:
Pan Jezus mówi "kto nie ma miecza - niech sprzeda płaszcz i kupi miecz". Pana Jezus to nie jest żadne "ciaciaracia ugłaskane". Pan Jezus potrafi wziąć bicz i przepędzać ze świątyni.
Trwa demoralizacja zorganizowana, deprawacja naszych dzieci i młodzieży. Deprawatorzy wchodzą już do przedszkoli i deprawują nasze dzieci. Nam nie wolno milczeć. Pacyfizm, taki pokój za wszelką cenę to jest herezja. Naszym zadaniem jest podejmować walkę. (...) Nie wolno nam być spokojnymi, kiedy dzieje się taka zorganizowana deprawacja, musimy się przeciwstawiać temu wchodzeniu deprawatorów do przedszkoli, szkół, jakimś cudacznym obrzydliwym - paradom, marszom. Naszym obowiązkiem jest podejmować walkę, powiedzieć basta, ani kroku dalej.
(...) Najbardziej prześladowaną grupą ze wszystkich ludzi w świecie są chrześcijanie. Nasi bracia chrześcijanie są masowo mordowani, torturowani, prześladowani. Głowy im się ucina, krzyżuje się ich, pali żywcem a my co? A my mamy się ujmować za jakimiś cudacznymi mniejszościami, a nie pamiętać o naszych prześladowanych braciach? To i dzisiaj tak jak ongdyś powinny być organizowane pielgrzymki zbrojne, krucjaty. Europa powinna posłać wojsko, żeby dać odpór temu prześladowaniu chrześcijan i tu nie ma żadnej przesady, a to, że w tej chwili nie jesteśmy zdolni do organizowania krucjat - to świadczy jak najgorzej o upodleniu, skundleniu naszej łacińskiej cywilizacji. Zamiast bronic naszych braci zgadzamy się na to, że Europa jest aktualnie podbijana przez wdzierające się masy muzułmanów, jak my daleko upadliśmy?!"

Jako "cudaczna mniejszość" i "heretyk - pacyfista", ku pokrzepieniu serc ludzi, którzy nigdy nie ulegną szatańskim pomysłom kaznodziei - prawdziwego Polaka katolika, dedykuję jedną z najdosadniejszych pacyfistycznych pieśni, jaką napisała Dolores O'Riordan, nieżyjącą już liderkę zaspołu The Cranberries.
(Ps. Dolores była irlandzką katoliczką; w piosence "Zombie" nawiązuje do toczącej się w Irlandii Północnej wojny domowej)



[05.10.2019, Dobrzelin]

02 października 2019

DROBIAZGI (4)

1.
Jesień przyszła nagle, zgodnie z rozkładem, ale stała się od razu niemiła, choć może nie dla grzybiarzy, bo grzyby obrodziły; to przez tę wilgoć i ciepłą aż do przedwczoraj temperaturę. Ale zaraz potem mocno zawiało, popadało, a teraz nasunęła się na zaokienny krajobraz jakaś wredna chmura; pociemniało i spadł deszcz. Zdaje się, że w tym roku okolice piątego października nie będą przypominać lata... szkoda.
Szkoda, bo ta kapryśna aura będzie mi towarzyszyła podczas tego krótkiego i przerywanego krajowymi wyjazdami urlopu. Mam nadzieję, że zdążę wstąpić do biblioteki po nowy zestaw książek.

2.
Korzystam z telewizji. Wczoraj obejrzałem po raz kolejny (tym razem nie do końca) "Plac Zbawiciela", jeden z tych niewielu arcydzieł polskiego kina wieku dwudziestego pierwszego. Ale jest to film straszliwie przygnębiający i z tego powodu nie obejrzałem go do końca. Dzisiaj z kolei obejrzałem "Pożegnania" Hasa według prozy Stanisława Dygata, ze znakomitą rolą nieodżałowanego Tadeusza Janczara; także z piosenką, jakże znaną, nieprzemijającą.

3.
Wybory za pasem. Niestety będę wtedy za granicą i nie zagłosuję, choć tym razem poszedłbym na pewno na wybory, aby dołożyć małą cegiełkę w celu odsunięcia pisiaków od władzy. Czy to się uda? Trudno powiedzieć, bo niektórzy Polacy odporni są na kłamstwa i język nienawiści. Za pięćset plus gotowi są przełknąć każdą obelgę, w każde kłamstwo uwierzą, no i mają wsparcie kościoła katolickiego, który broni swojej pozycji i kasy jak niepodległości. No cóż, wydaje się, że z bardzo wielu kościołów Bóg się wyprowadził, albo też został z nich wypędzony, a język nienawiści jakim operuje arcybiskup krakowski, ta jego żółć, w której po szyję jest zanurzony, póki co nie znajduje solidniejszej alternatywy wśród duchowieństwa myślącego nieco inaczej. W kontekście jędraszewskiego zastanawiałem się po wielokroć, jak można człowieka czy grupę ludzi nazwać zarazą, jak można popierać takie słowa, które nie tylko z naukami Chrystusa nie mają nic wspólnego, ale też nie po drodze im ze zwykłą przyzwoitością - oto wielka tajemnica polskiego katolicyzmu, który popełnia na naszych oczach samobójstwo, które nota bene sprzeczne jest z chrześcijańską wiarą.

[02.10.2019, Dobrzelin]

SAMOKRYTYKA

... czyli obrazkowa historia, jedna z tych, które wydarzyły się zupełnie niepotrzebnie i bez sensu.
(wszelkie podobieństwo do osób jeszcze żyjących jest uzasadnione)
1.

2.

3.

4.

No dobra, nie musi być worek ziemniaków.
Oddam w dobre ręce za:
- 8 ziemniaków,
- 2 duże pomidory,
- 1 kiszony ogórek,
- 1 ogórek ale nie szklarniowy, taki krótki z kolcami,
- 3 cebule,
- sporą łyżeczkę soli,
- krztynę pieprzu do smaku,
- pojemniczek jogurtu typu bałkańskiego...
... no...

[02.10.2019, Dobrzelin]