ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 czerwca 2022

POWRÓT

 



POWRÓT


Stary stał na kwadratowym holu, na który opuszczały się schody z pierwszego piętra. Zbiegali nimi młodzi ludzie, bardzo młodzi, niosący na ramionach torby lub plecaki. Mogłoby się wydawać, że wszyscy oni wyjeżdżają na jakąś wycieczkę, gdyż ich ruchy nie były powolne, tak jakby z jakąś pasją szykowali się na dawno wyczekiwaną wyprawę i teraz realizowali swoje plany i zamysły. Przebiegali obok niego, pozdrawiali się nawzajem. W końcu, zanim opuścili pomieszczenie internatu, każdemu z nich zadawał pytanie, dokąd zmierza. Chętnie udzielali mu odpowiedzi. Radość w tych młodych oczach rozbłyskiwała po całej sali, puszczała nawet zajączki na parterowy, zacieniony korytarz budynku.

W pewnym momencie gdy większość, jak się wydaje, nastolatków zbiegła już na dół, jeden z chłopców podszedł do starego i na jego pytanie, gdzie się udaje, odparł, że do tamtego liceum, tyle że nie wie, jak tam dojść.

Stary wyszedł wobec tego z nim przed budynek, a po chwili znaleźli się na ruchliwej ulicy miasteczka.

- Pójdziesz cały czas prosto aż do kościelnego placu, a potem skręcisz w prawo. Liceum będziesz miał po lewo po przejściu dwustu metrów. Nie sposób nie zauważyć albo… - tu stary przerwał i zdecydował, że pójdzie razem z młodym, a przy okazji odwiedzi szkołę.

Młody prawdopodobnie się ucieszył i jak to w snach bywa, po niewielkiej chwili znaleźli się obaj przed frontowymi drzwiami szkoły, do której wchodziło się szerokim, równo położonym chodnikiem otoczonym z obu stron szpalerem niskich lip.

Stary był oczywiście ciekaw, jak wygląda jego szkoła, którą opuścił ponad czterdzieści lat temu, interesowała go jego pomieszczenie klasowe i zastanawiał się, czy jest jeszcze pianino, na którym grywał jego wychowawca.

Kiedy dochodzili do drzwi wejściowych, stary puścił młodego przodem. Dostali się na dziedziniec, którego wyglądu stary nie pamiętał albo też nie istniał on za jego lat młodzieńczych. Stały tu teraz stoliki w liczbie czterech lub pięciu; przy każdym z nich krzesełko, na którym zasiadał mężczyzna lub kobieta. Na blacie każdego ze stołów leżały jakieś karty, dokumenty, może to były podania przyjęcia do klas.

Stary był zdekoncentrowany, co starał się nieudolnie zresztą ukryć, ale odważnie zakrzyknął do siedzących za stołami:

- Absolwent przyprowadza absolwenta!

Wypchnął przy okazji młodego, wskazując mu wzrokiem, aby podszedł do jednego ze stolików. Ten wykonał bezsłowne polecenie i stanął twarzą w twarz z mężczyzną zasiadającym na krześle przy stoliku znajdującym się najbardziej na lewo. Wszczęli cichą rozmowę.

Stary obrócił głowę w prawą stronę, gdzie korytarzem można było dotrzeć do jego muzycznej klasopracowni, a za nią do sali języka ojczystego, następnie spojrzał na jedną z kobiet siedzących za stolikiem.

- Czy sala muzyczna znajduje się zaraz po prawej jak przed laty? - zapytał.

- Co pan tu w ogóle robi? - odpowiedziała pytaniem kobieta w średnim wieku. - Jak się pan w ogóle tu znalazł? Nie ma tu żadnej muzycznej sali. To jest szkoła.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z budynku. Opuścił teren szkoły i już za bramą, na chodniku, zaczekał na młodego.

- Zapisałem się – usłyszał od młodego, kiedy ten dołączył do starego.

- No to wracamy – powiedział stary. - Nic tu po mnie.


[30.06.2022, Toruń]


ODKURZONE - MLEKO

 

Johannes Vermeer (1632 - 1675)
"Mleczarka"

MLEKO


    Studnie były dwie. W tej starszej nie uświadczyłeś betonowych kręgów. Spojrzałeś w dół - kamienie naokoło błyszczącego oczka wody.  Ze starej studni jej nie czerpano. Kobieta dwa razy dziennie, rankiem i pod wieczór, upuszczała na sznurze bańki z mlekiem. Bańki były dwie, zamykane ryglowanym dekielkiem, aluminiowe. W dzień upalny chłodne mleko jak znalazł. Pijesz skwaszone do obiadu.

    Mężczyzna wyciąga bańkę z zsiadłym mlekiem, rozlewa je do dużej misy. Właściwie to nabiera z bańki chochlą po kawałku, bo zsiadłe mleko daje się nożem kroić.

    W drugiej bańce jest mleko prosto od krowy. Tym popijasz drożdżowe ciasto, albo pajdę chleba z masłem i domowej roboty dżemem. W ogóle to świeże mleko jest do ciast, do klusek; wątróbkę się w nim moczy i tak do popicia, a i koty za pełną miskę, do nóg się łaszą; psy mniej.

    Czasami przyjdzie jaki miastowy, aby kupić dwa, trzy litry. A pewnie, że najsmaczniejsze jest takie ciepłe, zaraz po dojeniu, ale miastowy nie ma czasu, aby zjawić się w porę, więc trzeba mleko schłodzić, a w studni najlepiej.

    A jak maleńka przyszła na świat i kiedy matce pokarmu zabrakło, to trzeba było prawie dwie ćwiartki dziennie odlać; jedną z wieczornego, a drugą z porannego udoju. Maleńka pachniała mlekiem, w którym czuć było zapach łąki. Rosła przepięknie, pulchniutka, z dołeczkami w policzkach; rosła zdrowo i pięła się w górę na coraz to silniejszych nóżkach. A kiedy sięgała już rączkami do tablicy, aby napisać na niej „mleko”, piła już kakao, to prawdziwe i ziołowe, i przyzdabiała sobie wargi czekoladowym budyniem.

    Matka co jakiś czas, zwłaszcza wtedy, gdy mieli trzy krowy, robiła z mleka śmietanę i masło; robiła też twaróg i co czwartek jeździła do miasta na targ. Mleko wlewała do butelek, podobnież śmietanę; twaróg zawijała w lnianą szmatkę, a masło w łopianowy liść.

    A kiedy dotykam ustami twego ciała, w każdym jego zakątku czai się zapach mleka, więc podążam wyżej, obejmuję, naciskam, pieszczę… i tak bardzo cieszę się, że jestem ssakiem.


[30.06.2022, Toruń]

28 czerwca 2022

FILMY (13) JERZY KAWALEROWICZ - AUSTERIA


Jesień. Wybucha wojna. W małym galicyjskim miasteczku niepokój. Żydzi postanawiają uciekać. Na miejsce odpoczynku wybierają austerię należącą do starego Żyda Taga. Przed karczmę zajeżdżają dwa wozy, na których uciekają chasydzi z rodzinami oraz cadyk z Żydaczowa. Po odjeździe Żydów Tag zamyka bramę i drzwi karczmy. W przypadku pojawienia się Kozaków planuje ukryć synową i wnuczkę w piwnicy. Do karczmy przyjeżdżają węgierscy huzarzy, którzy odłączyli się od swego regimentu. Gdy Tag zaprasza jednego z nich do austerii, padają strzały. Węgier chroni się w karczmie. Słychać odgłosy toczącej się bitwy. W austerii pojawia się przerażony Bum. Prosi o pomoc dla ukochanej Asi. Dziewczyna umiera na jego rękach po postrzale jaki dostała podczas ucieczki z ukochanym.

Do karczmy wracają także mieszkańcy miasteczka, którym nie udało się uciec przed Kozakami, m.in. rodzice Asi, kantor syn kantora, Apfelgrun i Pritsch. Wracają również chasydzi. Tag prosi obecnych o godne przyjęcie cadyka.

W karczmie chasydzi śpiewają psalmy, klaszczą i tańczą. Tag napomina ich, że to czas żałoby:

Tymczasem chasydzi w swym tańcu są coraz bardziej zapamiętali. Nie reagują na błagania Taga, by przestali, bo radość nie licuje z tragedią, która rozgrywa się tuż obok. […]

Film Jerzego Kawalerowicza według prozy Juliana Stryjkowskiego wprowadza widza w świat, który odszedł bezpowrotnie. Jest nim kultura Żydów polskich – społeczności oryginalnej i hermetycznej, posiadającej własną filozofię, obyczaje i religię. „Austeria” to jeden z piękniejszych wizualnie polskich filmów ze świetną grą aktorską Franciszka Pieczki, Wojciecha Pszoniaka, Szymona Szurmieja czy Ewy Domańskiej.

Końcowa, tragiczna scena, w której następuje rzeź chasydów zdaje się być symboliczna zapowiedzią holokaustu.

AUSTERIA

Film fabularny

Rok produkcji: 1982

Premiera: 1983. 03. 28

Lokacje: Przedbórz (ul. Cmentarna, łąki przy ul. Krakowskiej), Odrzywół (rynek)

Reżyseria - Jerzy Kawalerowicz

Scenariusz - Tadeusz Konwicki, Jerzy Kawalerowicz, Julian Stryjkowski

Zdjęcia - Zygmunt Samosiuk

Obsada aktorska”

Franciszek Pieczka - karczmarz Tag

Wojciech Pszoniak - Rudy Josełe

Jan Szurmiej - kantor, syn kantora

Ewa Domańska - Asia

Wojciech Standełło - cadyk

Liliana Głąbczyńska - służąca Jewdocha

Szymon Szurmiej - fotograf Anszel Wilf, ojciec Asi

Gołda Tencer - Blanka Wilf, żona Anszela

Marek Wilk - Bum Kramer

Zofia Bajuk - Mina, synowa Taga

Izabela Wieczorek - Lolka, wnuczka Taga

Seweryn Dalecki - Kramer, ojciec Buma

Mirosława Lombardo - Sabina Kramerowa, matka Buma

Stanisław Igar - Apfelgrün

Zofia Saretok - baronowa

Leszek Kubanek - ksiądz

Ernestyna Winnicka - żona cadyka

Feliks Szajnert - Gerson

Mieczysław Bram - Wohl

Jan Hencz - Pritsch

Szymon Herman - Sołowiejczyk

Herman Lercher - rabin

Aleksander (Olek) Mincer - chasyd "Najmłodszy"

Henryk Rajfer - chasyd "Młodzieniec"

Michał Szwejlich - chasyd "Stary"

Edward Żentara - chasyd "Złoty"

Krzysztof Kupiec - chasyd "Wysoki"

Helena Kowalska - Sołowiejczykowa

Gerard Ojeda - huzar Istvan

Michał Białkowicz - chasyd "Gruby"

Adam Czarka - chasyd "Garbaty"

Jerzy Walczak - chasyd "Najmniejszy"

Renata Berger - żona Rudego Josełe

Ewa Gierlińska - żona "Złotego"

Iwona Hofman - żona "Najmniejszego"

Alicja Malinowska - żona "Wysokiego"

Stefania Staszewska - żona "Starego"

Elżbieta Strzałkowska - żona "Chudego"

Helena Szurmiej - żona "Garbatego"

Etl Szyc - Róża Kramer, siostra Buma

Marek Węglarski - chasyd "Kulawy"

Jerzy Celiński - Kozak

Ryszard Jabłoński - syn Wohla

Kilka kadrów z filmu "Austeria"









[28.06.2022, Toruń]

ODKURZONE - REZYDENT (2)

 

Julian Fałat (1853 - 1929"
"Śnieg"

2.

Czeka mnie jeszcze jedna kawa i jakaś słodka, przyschnięta, wydobyta z chlebaka bułka z serem. Tym razem zamykam okno i dostrzegam za nim dynamiczną zmianę aury. Mgła ustaje, a jej miejsce zajmuje pierwszy tej zimy śnieg, a właściwie pierwsze śnieżynki wirujące w powietrzu bezładnie, jakby szukały miejsca, gdzie mogłyby spocząć i nie być zwiewane przez lada mocniejszy podmuch wiatru. W trakcie parzenia kawy porządkuję i niezdarnie przykrywam legowisko, przenoszę się do gabinetu, który mieści w sobie kozetkę, ławę, fotel i biurko, a otoczony jest półkami wypełnionymi książkami z „przerwami” na otwór okienny i drzwiowy. Na kozetce zwykłem przyjmować gości, lecz nie jest ona psychoanalityczna, lecz taka, na której zwykle dwoje ludzi siedzi w pewnym od siebie oddaleniu, dla zachowania obopólnego bezpieczeństwa – mówimy o spotkaniu dwojga ludzi, nic więcej i nic ponadto. Obok równolegle ustawiona ława, wystarczająco niewygodna do spożywania posiłków, z wyjątkiem picia kawy lub napojów z niewielką zawartością alkoholu. Rozmawia się tam, czasami pali papierosy, ale rzadko. Przy biurku się siada, ilekroć chce się coś napisać albo przeczytać, czasami też porozmawiać z jaką nową osobą, wobec której na początek należałoby zchować większy dystans od tego, który przynależy starym I młodym znajimym. Fotel to najwygodniejszy mebel w całym mieszkaniu. Niejednokrotnie bywa on zastępczym łóżkiem, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma się sił przejść do sypialni lub, zdarzyło się to parę razy, gdy wypadało użyczyć własnego łoża, samemu korzystając z fotela zwróconego frontem do kozetki, aby pokusić się o przespanie nocy. O półkach z książkami można napisać tyle, że przytłaczają i pomniejszają powierzchnię pomieszczenia, wymuszając jego przytulność i wyciszając je, jakby miało służyć do dokonywania nagrań. O książkach na półkach można z kolei powiedzieć tyle, że na tle ogólnego bezładu i nieporządku pozostają w zwartym wojskowym szyku, chociaż wielokroć zmieniałem ich położenie względem siebie, wymieniając czasami poszczególne elementy tej układanki, jakbym wciąż poszukiwał dla swojego papierowego wojska właściwej reprezentacji do przemarszu na defiladzie.

Wszedłem zatem do gabinetu ze słodką bułką w ręce i konsumując wysuszoną konsystencję nieświeżego produktu podążałem wzrokiem za pyszniącymi się złotymi i posrebrzanymi napisami grzbietami wolumenów, aby pod wpływem impulsu pochwycić wolną ręką księgę, przejść z nią do biurka i zagłębić w nią wzrok, tak jak zagłębiałem swoje zęby w czerstwą bułkę.

Ech, pożarłbym te księgi; pożerałem je dawniej, zaspokajając głód i teraz mam na nie ochotę, zwłaszcza teraz, kiedy tylko one mi zostały.

Zasiadłem więc przy biurku. Jem i czytam, czytam i piję kawę, piję kawę i zerkam w niewielkie okno, za którym trwa już prawdziwa zamieć. Niewiele mi zostało poza książkami. W nich są moi przyjaciele – roztkliwiam się nad sobą – to efekt rozmowy z Niną. Jeśli tylko moja z nią rozmowa staje się oschła, cyniczna nawet, tym bardziej opadam z sił, wracając do swoich przyjaciół, z którymi taki jest problem, że nie ożywają do końca; jedynie wypełniają wyobraźnię. Różnica pomiędzy mną a Niną jest taka, że ona, choć niebezpiecznie młodsza ode mnie, mieni się (jest nią w istocie) znakomicie zapowiadającym naukowcem, krytykiem literackim i recenzentem, podczas gdy ja, choć w literackiej branży tkwię po uszy od wielu lat, ja nie potrafię się wypowiadać na temat klasyki literackiej i obecnej „konkurencji” inaczej, niźli tylko emocjonalnie. Dlatego też rozmawiam o książkach personifikując ich byt, już sam w sobie doskonały, rozmawiam z nimi, czasami się kłócę, a czasem wręcz odrzucam precz, każąc im cierpieć w kącie katusze obojętności.

Czytam więc i niepostrzeżenie na biurku znajduje się, pewnie skądś przyniesiona, flaszeczka szkockiej mieszanki whisky, z której toczę miodowo-ziołowy płyn do pękatej szklaneczki, a z niej bezpośrednio płuczę nim gardło. To prawda, że nieodpowiednia to pora na whisky, ale piję ją przecież z jednym z przyjaciół z półki, którym popsułem szyk wojska gotującego się do defilady. Ta szklaneczka, co parę akapitów opróżniana, przynosi mi ulgę, lecz tylko do pewnego momentu, do chwili, kiedy przypomniałem sobie o ojcu Jacku.

To z całą pewnością nie było dziełem przypadku, że akurat w chwili opróżniania szklaneczki pomyślałem o ojcu Jacku, przypominając sobie, że umawialiśmy się na spotkanie przy okazji wizyty w miasteczku, jaką złożył i czas jakiś jeszcze pozostanie, niemal do świąt. Adwentowe sprawy go rzuciły w te strony i miał się udzielać w konfesjonale, jak i też przygotować bożonarodzeniową szopkę z żywymi zwierzętami, przynajmniej w fazie luźnego projektu. Cóż, brat Jacek jest franciszkaninem, a to do czegoś zobowiązuje. Nigdym nie przypuszczał, że sama myśl o nim sprokuruje pukanie do drzwi i, a po ich otwarciu, stanę oko w oko z zakonnikiem, jego rubaszną posturą, Hemingwayowskim zarostem i uśmiechem tak szerokim, że ledwo się w wejściowych ościeżach pomieścił.

- Szczęść Boże! - wykrzykuje na powitanie i zamaszystym krokiem przestępuje próg mojego nieuprzątniętego domostwa. – Przyjmiesz mnie? – pyta zuchwale, wiedząc, że nie mam takich sił, woli i chęci, aby go precz wyrzucić za drzwi. Robimy niedźwiedzia, bo znamy się od lat, jeszcze wtedy, gdy strój zakonny mógł być dla niego zamgloną wizją, a dzisiaj ten habit powleczony jest tumanem śnieżynek, które otrzepuję zeń w trakcie powitania. Nawet nie wiem, jakimi słowy go powitałem. Natychmiast zaciągam go do gabinetu, a jakże, na to naczelne miejsce na kozetce. Zaraz też robię kawę, dla niego delikatną, z mleczkiem. On tymczasem, jak to ma w zwyczaju, rozgląda się po pokoju, coś tam mówi do mnie, czego nie słyszę i koniecznie zagląda mi do papierzysk na biurku pozostawionych w bezładzie. On jako jeden z bardzo niewielu, ma do tego prawo. Czas mija, mija, powracam z tacą; na tacy i kawa dla nas dwóch i wypełnione w dwóch trzecich kieliszki koniaku.

- Co piszesz? – pyta.

Siadamy obok siebie, lecz w pewnej odległości potrzebnej na swobodne korzystanie z ławy.

- Załamało mi się pisanie – odpowiadam szczerze. – Muszę znów iść na miasto, aby pobudzić apetyt na kolejne słowa.

- Jak zwykle Bóg będzie z tobą, więc martwić się nie musisz. Bóg widzi, jak cię urządzili.

- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Nie znoszę litości – odpowiadam.

- Ja nie litość przynoszę, lecz otuchę – jakby homilijnym słowem mnie przekonuje, abym mu pozwolił zatroskać się moją osobą.

Wpadamy w świetny nastrój, co jest typowe dla starych przyjaciół.

- A ja pokrzepię cię koniakiem – podaję mu w rękę kielich w dwóch trzecich wypełniony trunkiem - więc wypijmy – roześmiałem się – tylko bez toastów, proszę.

- Niech tak będzie. Wiedz, przyjacielu, że tylko dzięki tobie nie stałem się abstynentem – odpowiada, choć nie bardzo mu wierzę, gdyż znam go jako specjalistę – degustatora win włoskich I francuskich.

Wypiliśmy więc.

- A cóż tam u ciebie, Jacku?

- Zaprosili mnie parafianie, a może to ja się wprosiłem na przedświąteczne rekolekcje, więc jestem i teraz przyszedłem do ciebie. A ty nic mi nie napisałeś o sobie, o swoich trudnych sprawach… . Musieli mi donieść o nich obcy ludzie. Ładnie to tak?

- Zbierałem się, zbierałem i … wiesz jak to jest ze mną. Nie na telefon to rozmowa, a gdybyś częściej korzystał z elektronicznej poczty, pewnie napisałbym parę słów więcej. Ale chyba nie jest na to czas. Jeszcze nie chcę. Chce teraz nacieszyć się tobą.

Nie wiem, skąd odezwała się we mnie taka spontaniczność. Pewnie whisky zmieszane z koniakiem (koniak wybrałem z powodu ojca Jacka), kawa, no i ten telefon od Niny. Wszystko to powracało mnie do życia zbyt szybko, aż się tego bałem. A z bratem Jackiem, który wciąż tylko dla mnie Jackiem pozostawał, rozmawialiśmy ekumenicznie i po świecku, ciągnąc dysputy na tematy publicznie dostępne i te konfesyjne, zamknięte przed innymi, a czasami przed samym sobą (a dotyczyło to nas obu).

Dzisiejsza wizyta, z konieczności skrócona do minimum słów, w dodatku prędkich, pozostawiła nas niezaspokojonych rozmową. Byłem gotów nawet się rozgniewać na przyjaciela, właśnie dlatego, że wpadł do mnie na tak krótko. Przekonywałem go aby został, on zaś trwał przy swojej decyzji nieporuszony.

- Zadzwonię – powiada - i umówimy się na któryś dzień stycznia. Jestem strasznie zajęty i na dzisiaj musisz mi wystarczyć, że cię widzę, a kiedy się spotkamy, zapewniam cię, że nie zrezygnuję rezygnował z dotarcia do szczegółów „twojej sprawy”.

Ja z kolei zrezygnowałem z dociekania powodów i planów rocznego wyjazdu mego zakonnika do Afryki, wyjazdu, do którego był już niemal spakowany, choć miało to nastąpić w połowie lutego. Na koniec dostałem zaproszenie na dzień poprzedzający Wigilię na plebanię. Dzień ten proboszcz wyznaczył z tego powodu, że po przedwigilijnej nocy ojciec Jacek powracał do klasztoru, aby spędzić tam święta, ostatnie święta przed wyjazdem.

Pożegnaliśmy się niespełnieni, bez satysfakcji, choć z nadzieją na skonsumowanie kolejnego spotkania, dłuższego, z możliwością ofiarowania Jackowi noclegu, w miłej i pogodnej atmosferze.


[28.06.2022, Toruń]

27 czerwca 2022

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (744 – 745). PRZYJACIELE. UPAŁ.

 



744.

Gołębie – mam na myśli „moją” parę, pojawiają się często, choć ptakom też upał dokucza, więc wystawiłem salaterkę z wodą. Regularnie odwiedzają mnie kawka i sroki, ale te są znacznie ostrożniejsze i jak dotąd nie dają sobie zrobić zdjęcia.

Poniżej Adelka ze swoją ulubienicą – misiem. Ja mówię na tę zabawkę miś, chociaż nie jest to niedźwiadek pluszowy. Całe utrapienie jest z tym Adelki misiem, bo po posiłku bierze do pyszczka tego swojego ulubieńca i wędruje z nim po całym pomieszczniu. Czy to chce się nim pochwalić? Albo też czasami wymusza zabawę w aportowanie misia lub przeciąganie go na swoją stronę, czemu towarzyszy niezwykle głośno brzmiące warczenie panny Adeli, warczenie, podczas którego nie ma miejsca na ugryzienie, gdyż piesełka jest suczką wielce pacyfistyczną.




745.

Teraz chyba każdy wie, dlaczego nie pałam miłością do upałów, choć większość z tych „każdych” chciałaby spędzić wakacje gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Owszem, można to polubić, gdy w hotelu działa klimatyzacja albo nad samym morzem, gdzie morska bryza delikatnie chłodzi i osusza z potu gorące ciała, ale przejdźmy się kilkadziesiąt kroków w głąb lądu, do miasteczka, kawiarni – tam grzeje aż strach pomyśleć, że można w tym klimacie żyć komuś z północy, a nawet z centralnej Europy. Ja zdecydowanie bardziej lubię nieco chłodniejsze miejsca.

W mieście nie ma po co wychodzić na dwór (lub na pole) między dziesiątą a osiemnastą, chyba że akurat wody gazowanej brakło, zimnego piwa lub lodów. Siedzę ja sobie w pokoiku, gdzie prawe skrzydło okna otwarte na oścież, a z drugiej strony otwarte drzwi balkonowe, więc przewiew murowany. Na balkonie pościel – to akurat miłe, bo nieciężka kołderka i poduszki po kąpieli słonecznej ważą jeszcze mniej i nocą śpi się lepiej.


[27.06.2022, Toruń]

26 czerwca 2022

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 52. POGADUSZKI

 

Dmitrij Spiros [uzb. - mex] 
"Rzeka Sekwana. Deszczowy dzień."


ROZDZIAŁ 52. POGADUSZKI

[w którym cztery miłe panie, znalazłszy się w kawiarence po obfitym deszczu, jaki spadł w Różanowie, rozprawiały o wygranym przez pana Korfantego konkursie na stanowisko dyrektora domu kultury, po czym temat rozmowy przeniósł się na panią Teresę Trojanowską, którą rozpytywały panie o charakter jej związku z panem leśniczym.]


Niemiłosiernie lunęło, choć dotąd popołudnie skrzyło się ciętym ostrzem słońca na tle soczystego błękitu nieba. Jedynie pani Krach miała parasolkę, pod baldachim której próbowały się dostać trzy pozostałe panie - byle tylko przez ryneczek przeskoczyć suchą stópką, byle przebiec uliczkę i już, już dostać się w końcu do kawiarenki.

Najpierwsza w drzwiach znalazła się pani Teresa Trojanowska - bibliotekarka, z tak szerokim uśmiechem na twarzy, jakby jakieś przymierze z deszczyskiem zawarła. Następnie próg kawiarenki przekroczyła pani Janeczka Szydełkowa, a tuż po niej pani Zofia Koteńko. Ta uchylone drzwi wejściowe podtrzymywała, albowiem żona pana radcy, Jadwiga, nie mgła sobie poradzić ze złożeniem parasolki. W końcu jednak złośliwy przedmiot ustąpił niewieściej konsekwencji i wszystkie cztery panie do kawiarnianej sali gęsim truchtem i obyczajem weszły i zaanektowały dla siebie pierwszy z brzegu stolik.

Tutaj panie, otrzepały wierzchnią odzież z deszczowej powodzi i zamówiły natychmiast kawę (z wyjątkiem pani Teresy, która zażyczyła dla siebie zieloną herbatkę), a Kawiarennik nie chcąc, aby cztery miłe panie nie popadły w jakie przeziębienie po wodnej kąpieli i czym prędzej zaspokoił pań żądania, wnosząc na tacy gorące, buchające parą napoje.

- A może tak po jakim ciasteczku? - nieśmiało zaproponował.

Nastąpiła ta przecudna, właściwa niewieściej nacji, przedłużająca się w nieskończoność chwila milczącego zastanowienia, refleksją zwana. I wreszcie…

- No co, kobiety, weźmiemy po napoleonce? - z takim zapytaniem zwróciła się do sąsiadek pani Janeczka, a te, tym razem w przykładnej zgodzie zgodziły się na tę odrobinę słodkiego szaleństwa.

Pan Adam za chwilę z napoleońskimi wypiekami się pojawił, a wzrok jego natrafił na spojrzenie pani Zofii, która zdradzała nim chęć przekazania Kawiarennikowi pewnego komunikatu. Ten jednak panią Zofię uprzedził.

- A tak, oczywiście, wiem już o tym. Pan profesor w samo południe zadzwonił do mnie, informując o tym, że pan Korfanty konkurs wygrał.

- Jak to się wieści po mieście szybko rozchodzą - zmartwiła się uśmiechnięta całym swym obliczem pani Zofia. - Znaczy się prysła bańka tajemnicy i niepokoju.

Pan Adam pokłonił się paniom, albowiem w tej samej chwili do kawiarenki weszły dwie, w stosownym wieku pary, które należało przecież znakomicie obsłużyć, gdyż to on właśnie pełnił dzisiaj kelnerską służbę na sali, próbując ze wszystkim nadążyć, co tego popołudnia nie było sprawą łatwą.

- Cieszę się bardzo, moje panie, że pan Korfanty konkurs na dyrektora domu kultury wygrał, ponoć w cuglach - przemówiła pani Zofia. - A moja radość wynika z tego powodu, że z panem Korfantym wcześniej rozmawiałam i poznałam dokumentnie jego koncepcję. To bardzo oryginalny człowiek i jego pomysły oceniam pozytywnie.

- Mówisz, Zosieńko, że jest ci ten wybór na rękę. Ja wiem o nim niewiele - westchnęła pani Janeczka - ale skoro tak mówisz, to znaczy, że masz rację stawiając na pana Korfantego.

- Ale że też zrezygnowałaś z zasiadania w komisji podczas konkursu - zdziwiła się pani Jadwiga, żona pana radcy.

- Nie mogłam, kochana, mówię ci, że nie mogłam. Przecież prywatnie optowałam za tą kandydaturą i mogłabym być nieobiektywna, ale cieszy mnie to, że pomimo tych przedkonkursowych zawirowań, pan Korfanty wygrał.

- Ja koleżankom powiem tyle - wtrąciła się do rozmowy pani Teresa - że pan burmistrz miał ciężki orzech do zgryzienia, bo podsuwano mu z różnych stron wielu kandydatów i w końcu, czy to nie mógł, czy to nie chciał zawieść poszczególnych popleczników, zdecydował się nie popierać nikogo z nich. Podobno na dzień przed konkursem zebrał całą komisję i powiedział im, żeby na nikogo się nie oglądali, a sądzili każdego kandydata według kryteriów merytorycznych.

- Przecież tak być powinno zawsze - stwierdziła pani Jadwiga.

- Ty wiesz, ja wiem, wszystkie wiemy - odmieniła przez osoby pani Zofia - ale nie bądźmy naiwne. Takie sprawy w naszym wiecie zwykle załatwia się zgoła inaczej.

- I takim oto sposobem - zauważyła pani Janeczka Szydełko - nadmiar kandydatów poprawił szanse na zwycięstwo panu Korfantemu. Jak też on się ubiera, moje kochane. Artysta w każdym calu - dodała skwapliwie.

- No cóż - westchnęła pani Zofia - i tacy się zdarzają. A teraz, moje panie, zajmijmy się merytorycznie napoleonkami.

A jakże, pojadły sobie i nawet o kolejną porcję poprosiły, dzióbnęły sobie też po kieliszeczku likierku, rzecz jasna dla poprawy trawienia, a przy tej słodkiej uczcie rozmawiały.

Pani Zofia zdała relację z pana Korfantego planów, z których bardzo do serca sobie wzięła to, że nowy dyrektor postawił na teatr a także na kurs tańca towarzyskiego. Pani Janeczka, pana mecenasa Szydełko połowica, ucieszyła się, że pod patronatem domu kultury rozwinie się idea plenerowych atrakcji. Pani Jadwiga Krach z kolei wdzięczna była temu, że pan Korfanty całkiem poważnie o otwarciu uniwersytetu trzeciego wieku myśli, natomiast pani Teresa, bibliotekarka, pozytywnie wyraziła się na temat planów goszczenia w mieście poczytnych pisarzy i poetów, tudzież organizowania cennych wycieczek kulturoznawczych.

Na zakończenie tej przemiłej i merytorycznej rozmowy, jaką raczyły się panie, głos zabrała pani Zofia, stwierdzając, że …

- Powinnyśmy kibicować panu Korfantemu w jego planach, a także zaciągnąć go czym prędzej do naszego towarzystwa, które zasiada w kawiarence, bo będzie to z pożytkiem dla stron obu.

A po kolejnym kieliszeczku ziołowego likieru przemiłe panie nie debatowały już na temat pana Korfantego śmiałych planów, lecz skupiły się nad wdzięczną postacią pani Teresy Trojanowskiej.

- Powiedzże nam, kochana, kiedyż zaprosisz do kawiarni pana leśniczego? - zapytała pani Zofia.

- O, to, to właśnie. Kiedy ujrzymy tego, co uległ wreszcie kobiecie? - dodała pytająco pani Janeczka.

- Czy to poważne uczucie? - uzupełniła ankietę pytań pani Jadwiga.

Biedna pani Teresa, choć tak nie do końca, bo wzmocniona siłą damskiego alkoholu, musiała wreszcie przyznać, że sprawy z panem leśniczym wyglądają bardzo poważnie, czego by się po sobie, a także po nim, nigdy nie spodziewała, ba, nadto przebiegają w arcyszybkim tempie, co jest już wręcz niewytłumaczalne, aby w takim wieku… w takim wieku…

- Moja droga - spostponowała pani Zofia - toż ja z panem doktorem, co dzisiaj użycza mi swego nazwiska, o całe wieki starsza jestem od ciebie…

- No właśnie, pani Zosieńko - weszła w słowo pani Zofii Teresa - no właśnie… jak u państwa te małżeńskie sprawy się przedstawiają… znaczy się nie mam na myśli, no wie pani… tak ogólnie zapytuję

- Tak ogólnie, pani Teresko, to narzekać nie mam prawa. Pasujemy do siebie, to człowiek ze złota… ale… licho nie śpi, w pewnych ryzach trzymać trzeba. Myślicie o małżeństwie?

Pani Teresa przeciągle westchnęła, a co takie westchnienie oznacza… trzy siedzące przy stoliku z panią Trojanowską panie odgadły w mig.

I chyba każdy rozpoznałby znaczenie tego westchnienia.


[pomysł i napisanie tego rozdziału miało miejsce dnia 17.04.2016 roku w Beauvais we Francji]


[26.06.2022, Toruń] 

STAROPOLSKA (9)


Alakant, alkant, alikant, wino hiszpańskie czerwone, tak nazwane od miasta hiszpańskiego Alicante słodkie i cierpkie. W uchwale o podatku czopowym z r. 1588 znajdujemy: „Wina, które morzem przychodzą: francuskie, włoskie, hiszpańskie, Pinioły, Alakanty, Rywuły, Seki, Madery, Ozoje, Kanary i inne, które gdy bo miasta, abo miasteczka przywiozą, od każdej baryły płacić mają po gr. 24, czego Poborca i Urząd miejski fideliter dojzrzeć będą powinni“.


Alba, z łac. albus — biały. Biała, długa, obszerna szata płócienna, zwana inaczej po łacinie Camisia albo Tunica talaris, koszula po kostki, którą kapłan, do odprawiania mszy św. wychodzący, jako ubior liturgiczny pod ornat przywdziewa. Biskupi i kapłani w krajach południowych nosili ją nawet po za kościołem. Alba przypominać ma ową białą szatę, jaką był Chrystus od Heroda odziany, a zatem czystość i niewinność, która być powinna główną ozdobą prawdziwych sług Chrystusowych zawsze, a nadewszystko gdy przystępują do ołtarza. „Ubiel mnie Panie — mówi kapłan, wdziewając albę — i oczyść serce moje“. Dziś alba, wyłącznie w kościelnych obrzędach, służy za ubranie biskupom, kapłanom, djakonom i subdjakonom; powinna być lniana, biała, na zakończeniu u dołu może mieć koronki, hafty lub inne ozdoby, które jednak, jako części dodatkowe, nie powinny nigdy być większe niż płótno, część główną ubioru stanowiące. Niewolno też pod koronki podkładać tła czerwonego.


Albertus. Tak w wieku XVI i XVII nazywali Polacy żartobliwie niezgrabnego mężczyznę, drągala, tchórza, ciurę, co odpowiadało czysto polskiej nazwie Wojtas, Wojtyło. Trzy satyry wierszem drukowane p. t.:

1) Wyprawa plebańska Albertusa na wojnę (Kraków 1590),

2) Albertus Rotmistrz

3) Albertus z wojny,

których wiele wydań wyszło od r. 1596 do 1697, rozpowszechniły wziętość tego imienia w znaczeniu wyprawionego na wojnę księżego sługi. Kiedy w początkach panowania Zygmunta III nakazano, aby duchowni i plebani z posiadanych gruntów dostarczali łanowego żołnierza, księża uzbrajali swoich klechów czyli posługaczy kościelnych i wysyłali na plac ciągłej wojny z Tatarami, czyli, jak wówczas mówiono potocznie, „na Podole“. Klecha, uczący w szkółce parafjalnej dzieci wiejskie abecadła, chodzący co tydzień z kropidłem po wsi dla święcenia domostw i dobytku, stał się ulubioną postacią jako żołnierz w starej komedyi polskiej. Widzimy w tych krotochwilnych satyrach — powiada Chmielowski — kilka charakterystycznych epizodów: więc skąpego plebana, narzekającego na nowe prawo, które nakazywało duchownym dostawiać żołnierza z dóbr ziemskich, wyprawiającego swego klechę, Albertusa, dla uczynienia temu prawu zadość. Albertus dowodzi rotą żaków, ma chorągiew, na której namalowana beczka i kufel. Rumakowi jego już w Przemyślu ogon urznięto; ponieważ nie mógł na nim „dwu mil za dwa dni ujechać“, przeto, dla ulżenia mu ciężaru, szedł Albertus pieszo obok, kopją się wspierając, lecz i to nie pomogło; a tak był uzbrojeniem obciążony, że się nawet przeżegnać nie mógł. Po stracie rumaka sprzedaje rynsztunek koński i zbroję własną. W czasie utarczek wędrował sobie Albertus gdzie „na kantorję“ i dopóty tam pozostawał, póki wojsko nie spoczęło na leżach; wówczas porzuciwszy „kościelne nuty“, zjawiał się w obozie, żywił się i przysłuchiwał pilnie, co sobie żołnierze opowiadali, ażeby mieć potem materję do przechwałek. Gdy mu się nadarzyło trafić na potulnych chłopów, wybierał od nich jaja, serki, kury; przed mocniejszym zmykał i chował się w mysią jamę. Nauczył się grać w kości, śpiewać rozpustne piosenki, bo pobożnych, mianowicie „Bogarodzicy“, już dawno w wojsku nie śpiewano. Pleban zgorszony maksymami, wygłaszanemi przez Albertusa i jego postępkami, gdy ujrzał przy nim zrabowane rzeczy, musiał użyć całej wymowy swojej, aby go skłonić do pozostania przy kościele i przy szkółce. […] I Albertus został, bo istotnego animuszu żołnierskiego nie miał, — podobały mu się tylko swawole i życie próżniacze. W krotochwilach tu streszczonych, Albertus zawsze występuje w komicznej, często karykaturalnie wykrzywionej postaci, będąc szyderczem uosobieniem żołnierzy niezgrabnych, tchórzliwych, jakimi byli organiści i zakrystjanie. O Albertusie pisał K. Wł. Wójcicki w „Starych gawędach i obrazach“ (tom 3-ci w wydaniu warsz. z r. 1840). Znajdują się tam i dwie podobizny drzeworytów z XVI wieku: jedna przedstawia Albertusa wyjeżdżającego na wojnę, druga — powracającego z Podola. Barwnie skreślony artykuł p. n. „Albertus 1596—1625“ przez J. I. Kraszewskiego, pomieszczony był w „Powiastkach i obrazach historycznych“ (Wilno 1843 r.). J. Karłowicz przypuszcza, iż na wybór imienia dla głupiego i tchórzliwego bohatera, wpłynąć mogły wyrazy niemieckie dawniejsze i nowsze: albern, alber, niedorzeczny i Albertät, niedorzeczność.

Jan Matejko (1838 - 1893)
"Alchemik Sędziwój"

Alchemja - sztuka przeistaczania kruszców, dawniej Alchymja i Alchimja, wyraz złożony z przedimka arabskiego al i wyrazu greckiego chymeia, chemeia. Po arabsku nazwa tej nauki brzmi al-kimja i dla tego Polacy wymawiali pierwiej alchimja, zanim, pod wpływem greckiego chemeia, utrwaliła się w ich języku „alchemja“. Chymeia po grecku oznacza mieszaninę i dlatego alchemja jest nazwą dawnej chemii, t. j. Nauki średniowiecznej, której celem było wynalezienie sztuki przemiany kruszców nieszlachetnych w szlachetne, a przedewszystkiem sztuki robienia złota. Żadnej umiejętności nie poświęcali się ludzie w wiekach średnich z taką gorliwością, żadna nie była powodem tylu badań, szperań i sporów, ile alchemja. A choć nie wynaleźli tego czego wynaleść nie mogli, to jednak chemja winna swój początek alchemikom i wiele odkryć metalurgicznych również im zawdzięczano. Gdy klasztory średniowieczne były nie tylko domami modlitwy, ale także siedliskami prac naukowych i ogniskami kultury i oświaty, rzecz prosta, że i alchemją zatrudniali się niektórzy zakonnicy. W Polsce do wieku XVII wyrabiali oni podobno najlepszy proch strzelniczy, a Długosz przechował nam wiadomość, że w r. 1403 wybuchł w klasztorze o. o. dominikanów krakowskich pożar, podczas gdy kilku zakonników zajmowało się alchemją. Gdy współczesny Zygmuntowi III elektor saski Chrystjam uwięził alchemika Sethona, który utrzymywał, że posiada sztukę robienia złota i dręczył go torturami, aby wymódz wyjawienie tajemnicy, Polak Michał Sędziwój (urodzony w Sączu r. 1566) uwiózł Sethona z więzienia do Krakowa r. 1604, gdzie ten, wycieńczony torturami saskiemi, wkrótce umarł. Sędziwój żądał od Sethona przed śmiercią wyjawienia sekretu, lecz ten okazał się głuchym na jego prośby. Darował tylko Sędziwojowi uncję proszku, mającą 5,000 uncyj ołowiu przemienić na złoto. Sędziwój wdowę Sethona pojąwszy za małżonkę, aby z nią resztkę kamienia mądrości Setonowej odziedziczył, zaczął prowadzić życie zbytkowne. Zygmunt III, usłyszawszy o alchemiku, zawezwał go na zamek krakowski, gdzie, jak świadczy sekretarz Maryi Gonzagi, przemienił Sędziwój kilkakrotnie ołów w złoto. Cesarz Rudolf zawezwał go do Pragi, a otrzymawszy nieco cudownego proszku od Sędziwoja, własnoręcznie to samo uskutecznił. Na pamiątkę tego kazał cesarz w owej sali, gdzie zrobiono mniemane złoto, umieścić tablice z napisem: Faciat hoc quispiam alius, quod fecit Sendivogius Polonus. W Wirtembergii Sędziwój czas niejaki gościł na dworze elektora, wraz ze sługą swym Janem Bodowskim, przyjmowany z największymi honorami przez kurfirsta, który otoczył go przepychem, sadzał obok siebie jak udzielnego i równego sobie książęcia, aż nakoniec fałszywy adept Mühlenfels, zazdrosny sławy i przyjęcia Sędziwoja, schwytał go potajemnie i odebrawszy mu proszek jaki znalazł, osadził w lochu. Ponieważ żona Sędziwoja przypisywała uwięzienie męża Fryderykowi wirtemberskiemu, udała się przeto o ratunek do Zygmunta III i cesarza Rudolfa, którzy ostre noty elektorowi posłali. Gdy wyśledzono miejsce uwięzienia Sędziwoja, został tenże uwolniony, a elektor rozkazał Mühlenfelsa (r. 1607) powiesić na szubienicy, trzy razy wyższej niż zwykła i fałszywem złotem pozłacanej, z całą paradą, z jaką wówczas przestępnych alchemików wieszano. Sędziwój, obdarty ze swego skarbu, przez 18 lat później prowadził żywot nieznany, zapewne szukając na drodze badań utraconego cudownego kamienia. Mniszech wojewoda sandomierski i Mikołaj Wolski dawali mu pieniądze na doświadczenia, które atoli były płonnemi. Alchemik nasz stał się prostym szarlatanem, jakich i dzisiaj nie brakuje. Przemieniał niby w złoto pojedyńcze monety, które pozłacał złotem.


Aleluja, alleluja, haleluja, przyśpiew w pieśniach wielkanocnych, wzięty z języka hebrajskiego, w którym halelu-Jah znaczy dosłownie: „chwalcie Boga!“ Gdy na Wielkanoc ksiądz w czasie mszy pierwszy raz alleluja zaśpiewał, wszyscy obecni, uściskiem ręki, ukłonem głowy i cichym głosem winszowali sobie „wesołego alleluja“; podobnież spotykając się na ulicach i w domu. W liturgii alleluja znaczy pochwalny okrzyk radości, w uniesieniu religijnem wydany. Izraelici psalm z tym okrzykiem śpiewali przy obchodzie dorocznej pamiątki baranka wielkanocnego; stąd i u nas, na znak radości ze Zmartwychwstania Pańskiego, alleluja się powtarza. Niegdyś zamiast dzwonem, zwoływali się na modlitwę zakonnicy śpiewem alleluja. Kościół zatrzymał ten wyraz hebrajski w liturgii, podobnie jak greckie Kyrieeleison, dla pokazania, że jeden jest kościoł, powstały najpierw z Hebreów, a potem z Greków, nakoniec z Łacinników. W Polsce cały lud śpiewał zawsze w kościele alleluja na Wielkanoc, przejmując się uczuciem najwyższej radości religijnej.

Piśmiennictwo polskie posiada piękną pieśń Alleluja, napisaną przez M. Reja, z nutami, które są utworem Wacława Szamotulskiego. Pod nazwą Alleluja wychodził w Warszawie rocznik religijny r. 1840 — 1843, pod redakcją Adama Rogalskiego.


[26.06.2022, Toruń]