Julian Fałat (1853 - 1929"
"Śnieg"
2.
Czeka
mnie jeszcze jedna kawa i jakaś słodka, przyschnięta, wydobyta z
chlebaka bułka z serem. Tym razem zamykam okno i dostrzegam za nim
dynamiczną zmianę aury. Mgła ustaje, a jej miejsce zajmuje
pierwszy tej zimy śnieg, a właściwie pierwsze śnieżynki wirujące
w powietrzu bezładnie, jakby szukały miejsca, gdzie mogłyby
spocząć i nie być zwiewane przez lada mocniejszy podmuch wiatru. W
trakcie parzenia kawy porządkuję i niezdarnie przykrywam legowisko,
przenoszę się do gabinetu, który mieści w sobie kozetkę, ławę,
fotel i biurko, a otoczony jest półkami wypełnionymi książkami z
„przerwami” na otwór okienny i drzwiowy. Na kozetce zwykłem
przyjmować gości, lecz nie jest ona
psychoanalityczna, lecz taka, na której zwykle dwoje ludzi siedzi w
pewnym od siebie oddaleniu, dla zachowania obopólnego bezpieczeństwa
– mówimy o spotkaniu dwojga ludzi, nic więcej i
nic ponadto. Obok równolegle ustawiona ława, wystarczająco
niewygodna do spożywania posiłków, z wyjątkiem picia kawy lub
napojów z niewielką zawartością alkoholu. Rozmawia się tam,
czasami pali papierosy, ale rzadko. Przy biurku się siada, ilekroć
chce się coś napisać albo przeczytać, czasami też porozmawiać z
jaką nową osobą, wobec której na początek należałoby zchować
większy dystans od tego, który przynależy starym I młodym
znajimym. Fotel to najwygodniejszy mebel w całym mieszkaniu.
Niejednokrotnie bywa on zastępczym łóżkiem, zwłaszcza wtedy, gdy
nie ma się sił przejść do sypialni lub, zdarzyło się to parę
razy, gdy wypadało użyczyć własnego łoża, samemu korzystając z
fotela zwróconego frontem do kozetki, aby pokusić się o przespanie
nocy. O półkach z książkami można napisać tyle, że
przytłaczają i pomniejszają powierzchnię pomieszczenia,
wymuszając jego przytulność i wyciszając je, jakby miało służyć
do dokonywania nagrań. O książkach na półkach można z kolei
powiedzieć tyle, że na tle ogólnego bezładu i nieporządku
pozostają w zwartym
wojskowym
szyku, chociaż wielokroć zmieniałem ich położenie względem
siebie, wymieniając czasami poszczególne elementy tej układanki,
jakbym wciąż poszukiwał dla swojego papierowego wojska właściwej
reprezentacji do przemarszu na defiladzie.
Wszedłem
zatem do gabinetu ze słodką bułką w ręce i konsumując wysuszoną
konsystencję nieświeżego produktu podążałem wzrokiem za
pyszniącymi się złotymi i posrebrzanymi napisami grzbietami
wolumenów, aby pod wpływem impulsu pochwycić wolną ręką księgę,
przejść z nią do biurka i zagłębić w nią wzrok, tak jak
zagłębiałem swoje zęby w czerstwą bułkę.
Ech,
pożarłbym te księgi; pożerałem je dawniej, zaspokajając głód
i teraz mam na nie ochotę, zwłaszcza teraz, kiedy tylko one mi
zostały.
Zasiadłem
więc przy biurku. Jem i czytam, czytam i piję kawę, piję kawę i
zerkam w niewielkie okno, za którym trwa już prawdziwa zamieć.
Niewiele mi zostało poza książkami. W nich są moi przyjaciele –
roztkliwiam się nad sobą – to efekt rozmowy z Niną. Jeśli tylko
moja z nią rozmowa staje się oschła, cyniczna nawet, tym bardziej
opadam z sił, wracając do swoich przyjaciół, z którymi taki jest
problem, że nie ożywają do końca; jedynie wypełniają
wyobraźnię. Różnica pomiędzy mną a Niną jest taka, że ona,
choć niebezpiecznie młodsza ode mnie, mieni się (jest nią w
istocie) znakomicie zapowiadającym naukowcem, krytykiem literackim i
recenzentem, podczas gdy ja, choć w literackiej branży tkwię po
uszy od wielu lat, ja nie potrafię się wypowiadać na temat klasyki
literackiej i obecnej „konkurencji” inaczej, niźli tylko
emocjonalnie. Dlatego też rozmawiam o książkach personifikując
ich byt, już sam w sobie doskonały, rozmawiam z nimi, czasami się
kłócę, a czasem wręcz odrzucam precz, każąc im cierpieć w
kącie katusze obojętności.
Czytam
więc i niepostrzeżenie na biurku znajduje się, pewnie skądś
przyniesiona, flaszeczka szkockiej mieszanki whisky, z której toczę
miodowo-ziołowy płyn do pękatej szklaneczki, a z niej bezpośrednio
płuczę nim gardło. To prawda, że nieodpowiednia to pora na
whisky, ale piję ją przecież z jednym z przyjaciół z półki,
którym popsułem szyk wojska gotującego się do defilady. Ta
szklaneczka, co parę akapitów opróżniana, przynosi mi ulgę, lecz
tylko do pewnego momentu, do chwili, kiedy przypomniałem sobie o
ojcu Jacku.
To
z całą pewnością nie było dziełem przypadku, że akurat w
chwili opróżniania szklaneczki pomyślałem o ojcu Jacku,
przypominając sobie, że umawialiśmy się na spotkanie przy okazji
wizyty w miasteczku, jaką złożył i czas jakiś jeszcze
pozostanie, niemal do świąt. Adwentowe sprawy go rzuciły w te
strony i miał się udzielać w konfesjonale, jak i też przygotować
bożonarodzeniową szopkę z żywymi zwierzętami, przynajmniej w
fazie luźnego projektu. Cóż, brat Jacek jest franciszkaninem, a to
do czegoś zobowiązuje. Nigdym nie przypuszczał, że sama myśl o
nim sprokuruje pukanie do drzwi i, a po ich otwarciu, stanę oko w
oko z zakonnikiem, jego rubaszną posturą, Hemingwayowskim zarostem
i uśmiechem tak szerokim, że ledwo się w wejściowych
ościeżach
pomieścił.
-
Szczęść Boże! - wykrzykuje na powitanie i zamaszystym krokiem
przestępuje próg mojego nieuprzątniętego domostwa. – Przyjmiesz
mnie? – pyta zuchwale, wiedząc, że nie mam takich sił, woli i
chęci, aby go precz wyrzucić za drzwi. Robimy niedźwiedzia, bo
znamy się od lat, jeszcze wtedy, gdy strój zakonny mógł być dla
niego zamgloną wizją, a dzisiaj ten habit powleczony jest tumanem
śnieżynek, które otrzepuję zeń w trakcie powitania. Nawet nie
wiem, jakimi słowy go powitałem. Natychmiast zaciągam go do
gabinetu, a jakże, na to naczelne miejsce na kozetce. Zaraz też
robię kawę, dla niego delikatną, z mleczkiem. On tymczasem, jak to
ma w zwyczaju, rozgląda się po pokoju, coś tam mówi do mnie,
czego nie słyszę i koniecznie zagląda mi do papierzysk na biurku
pozostawionych w bezładzie. On jako jeden z bardzo niewielu, ma do
tego prawo. Czas mija, mija, powracam z tacą; na tacy i kawa dla nas
dwóch i wypełnione w dwóch trzecich kieliszki koniaku.
-
Co piszesz? – pyta.
Siadamy
obok siebie, lecz w pewnej odległości potrzebnej na swobodne
korzystanie z ławy.
-
Załamało mi się pisanie – odpowiadam szczerze. – Muszę znów
iść na miasto, aby pobudzić apetyt na kolejne słowa.
-
Jak zwykle Bóg będzie z tobą, więc martwić się nie musisz. Bóg
widzi, jak cię urządzili.
-
I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Nie znoszę litości – odpowiadam.
-
Ja nie litość przynoszę, lecz otuchę – jakby homilijnym słowem
mnie przekonuje, abym mu pozwolił zatroskać się moją osobą.
Wpadamy
w świetny nastrój, co jest typowe dla starych przyjaciół.
-
A ja pokrzepię cię koniakiem – podaję mu w rękę kielich w
dwóch trzecich wypełniony trunkiem
- więc wypijmy – roześmiałem się – tylko bez toastów,
proszę.
-
Niech tak będzie. Wiedz, przyjacielu, że tylko dzięki tobie nie
stałem się abstynentem – odpowiada, choć nie bardzo mu wierzę,
gdyż znam go jako specjalistę – degustatora win włoskich I
francuskich.
Wypiliśmy
więc.
-
A cóż tam u ciebie, Jacku?
-
Zaprosili mnie parafianie, a może to ja się wprosiłem na
przedświąteczne rekolekcje, więc jestem i teraz przyszedłem do
ciebie. A ty nic mi nie napisałeś o sobie, o swoich trudnych
sprawach… . Musieli mi donieść o nich obcy ludzie. Ładnie to
tak?
-
Zbierałem się, zbierałem i … wiesz jak to jest ze mną. Nie na
telefon to rozmowa, a gdybyś częściej korzystał z elektronicznej
poczty, pewnie napisałbym parę słów więcej. Ale chyba nie jest
na to czas. Jeszcze nie chcę. Chce teraz nacieszyć się tobą.
Nie
wiem, skąd odezwała się we mnie taka spontaniczność. Pewnie
whisky zmieszane z koniakiem (koniak wybrałem z powodu ojca Jacka),
kawa, no i
ten telefon od Niny. Wszystko to powracało mnie do życia zbyt
szybko, aż się tego bałem. A z bratem Jackiem, który wciąż
tylko
dla mnie Jackiem pozostawał, rozmawialiśmy ekumenicznie i po
świecku, ciągnąc dysputy na tematy publicznie dostępne i te
konfesyjne, zamknięte przed innymi, a czasami przed samym sobą (a
dotyczyło to nas obu).
Dzisiejsza
wizyta, z konieczności skrócona do minimum słów, w dodatku
prędkich, pozostawiła nas niezaspokojonych rozmową. Byłem gotów
nawet się rozgniewać na przyjaciela, właśnie dlatego, że wpadł
do mnie na tak krótko. Przekonywałem go aby
został, on zaś trwał przy swojej decyzji nieporuszony.
-
Zadzwonię – powiada - i umówimy się na któryś dzień stycznia.
Jestem strasznie zajęty i na dzisiaj musisz mi wystarczyć, że cię
widzę, a kiedy się spotkamy, zapewniam cię, że nie zrezygnuję
rezygnował z dotarcia do szczegółów „twojej sprawy”.
Ja
z kolei zrezygnowałem z dociekania powodów i planów rocznego
wyjazdu mego zakonnika do Afryki, wyjazdu, do którego był już
niemal spakowany, choć miało to nastąpić w połowie lutego. Na
koniec dostałem zaproszenie na dzień poprzedzający Wigilię na
plebanię. Dzień ten proboszcz wyznaczył z tego powodu, że po
przedwigilijnej nocy ojciec Jacek powracał do klasztoru, aby spędzić
tam święta, ostatnie święta przed wyjazdem.
Pożegnaliśmy
się niespełnieni, bez satysfakcji, choć z nadzieją na
skonsumowanie kolejnego spotkania, dłuższego, z możliwością
ofiarowania Jackowi noclegu, w miłej i pogodnej atmosferze.
[28.06.2022, Toruń]