(1)
Przychodził
tu przez wiele lat na kremówki i kawę. Czasami zamawiał tokaj albo porto. Lubił
słodycze, choć kawę pił zawsze bez cukru i najciemniejszą z możliwych. Jego
stolik był okrągły i ustawiony był w rogu prostokątnej sali, przy oknie
zasuniętym w jednej trzeciej haftowaną firanką, przez co światło wnikało do
pomieszczenia z oporem, chyba, że zbliżała się czternasta. W lipcu około
czternastej promienie słoneczne robiły prawdziwe spustoszenie z jego wzrokiem.
Każdy
wiedział, że profesor K. kiedy tylko miał przerwę w wykładach i mógł się
wydostać z uczelni, przychodził właśnie do tej kawiarenki na starówce na
słodkości. Czasami tylko stołował się w barze mlecznym, czym wzbudzał
zdziwienie studentów, którym jakoś starszy, dystyngowany pan źle wpisywał się w
parną scenerię lokalu przeznaczonego raczej dla młodych ludzi o wątłych,
przetartych portfelach. W kawiarence, przytulnej i przyciemnionej, z
dziesiątkami szkiców oprawionych w ramki na ścianach, obecność profesora K.
nikogo nie dziwiła i przydawała jedynie blasku lokalowi prowadzonego przez
rodzinę Kalitów od kilkudziesięciu lat.
Siedząc
przy kawie i ciasteczkach K. obserwował przychodzących tu ludzi – turystów,
studentów, licealistów, starsze zazwyczaj pary, podobnie jak on zauroczone
ciepłą atmosferą tego miejsca.
Do
stolika, przy którym siedział przypisane były dwa krzesła z wiklinowym
oparciem. Bardzo rzadko to drugie krzesło było zajęte, choć zdarzało się, że
profesor dzielił je z jakimś pracownikiem uniwersytetu, w celu odbycia rozmowy,
pilnej, takiej, której mury uczelni przeszkadzają w skupieniu się na temacie
konwersacji.
Dzisiaj,
a był to piękny, upalny, lipcowy dzień – okres urlopu dla profesora, przy jego
stoliku usiadła drobna szatynka w zwiewnej błękitnej sukience w drobniutkie
groszki, sukience z pewnością grzeszącej nieznajomością współczesnej mody, albo
też założonej na przekór obowiązującym trendom. Profesor mógłby przysiąc, że w
podobnej sukience zwieńczonej szerokim, nieco usztywnionym kloszem widywał na
błoniach swoją przyszłą żonę. To były wczesne lata sześćdziesiąte, odległe tak
bardzo, choć żywe i teraz, po ujrzeniu drobnej szatynki siedzącej na jego
miejscu, odżywały jeszcze bardziej, wywołując zarówno najcieplejsze wspomnienia
jak i też niepokój. Wchodząc do pomieszczenia, automatycznie skierował się do
swojego miejsca, a wzrokiem badał je, jak detektyw szukający potwierdzenia dla
dopiero co narodzonej teorii na temat potencjalnego podejrzanego o zabójstwo.
Pani Helenka stojąca za ladą smutnym wzrokiem spojrzała w stronę profesora, to
znów z pewną nutką złości w oczach przyszpiliła siedzącą na przy stoliku młodą
damę. Profesor pokiwał dobrodusznie głową, krzyknął niemal: „dzień dobry, pani
Helenko” i zaraz dodał: „to co zawsze, moja droga”.
Podchodził
do swego stolika nieskrępowany, choć powoli, można rzec, po omacku i
zastanawiał się nad tym, czy ta młoda osóbka, która wdarła się na jego
terytorium, zrobiła to przypadkowo, czy też intencjonalnie siadła tam, gdzie on
siadywał od lat.
- Proszę
bardzo, nich pan usiądzie – przemówiła dziewczyna – jeśli chce pan zająć
miejsce, które zajęłam, bardzo proszę, odstąpię je panu.
- „Jej
wielkoduszność nie zna granic” – pomyślał – „a i owszem, jeżeli pani pozwoli,
siądą na pani miejscu” – powiedział nie siląc się na fałszywą skromność.
Nastąpiło
przegrupowanie wojsk i już po chwili siedzieli naprzeciwko siebie: ona przy
herbacie i maślanej bułeczce pociągniętej czekoladowym musem; on pogodny,
czekający na swoje historyczne danie, wpasowujący się w delikatną twardość
wiklinowego oparcia krzesła.
- Tak
jakbym panią znał – zaczął rozmowę niespodziewanie dla samego siebie – albo też
przypomina mi pani kogoś.
-
Słyszałam, że jest pan bystrym obserwatorem – zauważyła.
- Tak o
mnie mówią? Więc zna mnie pani – uśmiechnął się – ja raczej widząc panią,
zobaczyłem fragment z mojej własnej przeszłości.
„ No cóż”
– myślał – „w moim wieku nie się czego wstydzić i nazywać po imieniu wrażenia,
jakie się ma pod wpływem nagłego, niespodziewanie docierającego do zmysłów
bodźca”.
- A ja
dwa razy byłam na pana wykładach, choć nie jest pan moim profesorem –
powiedziała z niejaką pewnością w głosie i zaraz, jeszcze odważniej dodała – a
szkoda, wielka szkoda.
- Z ust
tak młodej osoby miło mi to słyszeć.
- Z
miejsca poczułam do pana sympatię. To dziwne, prawda?
-
Sympatię do mnie, czy do mojego wykładu? – K. próbował dowiedzieć się czegoś
więcej i miał spore szanse na to, gdyż dziewczyna zdawała się być bezpośrednia.
- Jedno z
drugim idzie w parze – spojrzała na niego łaskocząc jego próżność. Sądziła
bowiem, że każdy mężczyzna, bez względu na wiek, nawet, gdy jest profesorem,
bywa próżny. Zresztą, prawdą mówiąc, dotyczy to również jej i kobiet w ogóle.
-
Powinienem jeszcze raz pani podziękować za miłe słowa – kontynuował – ale muszę
przyznać, że często ludzie młodzi ulegają pierwszemu wrażeniu. Wydaje im się,
że napotkali na swojej drodze życia kogoś bardzo ważnego, tymczasem po bliższym
poznaniu okazuje się, że osoba obdarzona nadmiernym, niewspółmiernym do swoich
zasług szacunkiem, nie jest tą osobą, jaką chciałoby się mieć za wzór na dalsze
życie.
- Pozwoli
pan, że zostanę przy swoim zdaniu, choć nie ukrywam, że w tym, co pan mówi jest
wiele racji. Widzi pan, ja nie boję się mieć swojego zdania i jestem odważna na
swój sposób.
-
Zauważam to.
- I wcale
nie przypadkowo zajęłam pana miejsce.
-
Rozpatrywałem taką ewentualność.
- Gdybym
usiadła gdzie indziej, pan zapewne nie zauważyłby mnie i nie doszłoby do tej
rozmowy.
- Nawet
jeśli - wspomniała pani, że jestem bystrym obserwatorem?
- Nawet
wtedy. Kiedy zobaczył pan mnie przy tym stoliku, musiało to pana zaintrygować.
- Ma pani
rację, zaintrygowało. Zwłaszcza, że …- jego głos nagle zapadł się w strefę
przeznaczoną dla absolutnej ciszy -… przypomina mi pani moją byłą żonę. To
znaczy taką, jaką była będąc nieopierzonym jeszcze, choć już pięknym
kaczątkiem.
- A to ci
dopiero – roześmiała się – tego nie przewidziałam.
Wtedy
pani Helena wniosła na tacy musującą ciepłą parą „kolumbijkę” i ubraną w
chrupiącą, francuską obwolutę napoleonkę.
- To samo
dla tej uroczej osóbki, pani Helenko – poprosił bezceremonialnie, puszczając
niewidoczne oko do właścicielki lokalu. Ona doskonale znała zwyczaje profesora
i rozpoznała ten znak, mówiący o tym, że K. zaakceptował obecność przy jego
stoliku dzisiejszego gościa mimo tego, że nie był nim wykładowca uniwersytecki,
redaktor czy też jakaś ważna osobistość, z którą wypadało się spotkać w służbowych
sprawach poza uczelnią.
- Widzę,
że rozporządził pan moim menu – powiedziała akceptująco, a po chwili dodała –
jak pan zauważył nie oponowałam i to tylko z tego powodu, że podzielam pana
kulinarny gust. Zaznaczam jednak, że płacę za siebie sama.
- Wydaje
mi się, że studencki budżet nie należy do skrojonych na miarę potrzeb kobiety
tak młodej jak pani.
- Dopiero
co otrzymałam premię za zdanie w terminie egzaminów, więc przypadkowo stać mnie
na zapłacenie za tę przyjemną dla podniebienia bombę kaloryczną. Ale przecież nie
o ciastkach będziemy rozmawiać.
-
Spodziewam się, że nie o ciastkach, choć niewiele wiedząc o pani, trudno mi
odgadnąć przyczynę, dla której zechciała pani spędzić ze mną część popołudnia.
- Ależ
wspomniałam już, że spodobał mi się pan .. jako profesor – zakończyła z premedytacją
zawieszając głos tuż przed zakończeniem myśli.
- Mam
nadzieję, że nie poprosi mnie pani teraz o autograf – uśmiechnął się do niej.
Bawiła go dotychczasowa konwersacja z osobą, która mogła być z powodzeniem najmłodszą
z jego pięciu córek, gdyby takie miał, lub, i to chyba właściwsze porównanie –
wnuczką.
- O nie,
taka pretensjonalna to nie jestem – udała lekkie oburzenie – jeżeli już miałabym od pana
czego oczekiwać, to rada, jakiej mógłby mi pan udzielić.
- W
kwestii? – zadał szybko pytanie.
- Ma pan
dynamiczne podejście do sprawy. Nie spodziewałam się. Myślałam, że zanim
przejdziemy do konkretów, porozmawiamy jeszcze chwilę, zanim pana i moja kawa
nie wystygnie.
-
Obiecuję, że ze swoja kawą nie będę się śpieszyć. Domyśliłem się, że jest pani
na tyle zdeterminowana, zajmując moje starożytne miejsce w tej kawiarni, że
pewnie, skoro pragnie pani uzyskać jakąś formę pomocy z mojej strony, to
klarowne przedstawienie sprawy, nie będzie niezręcznością z obu stron.
- To
prawda. Zależy mi na pana zdaniu, profesorze. Dopiła herbatę i usadowiła się wygodniej
na krześle i odsuwając się nieco od stolika spojrzała odważnie w oczy profesora
– Widzi pan, studiuję kulturoznawstwo, jestem, no można już tak powiedzieć, na
trzecim roku i nie tak dawno stwierdziłam, że historia sztuki fascynuje mnie
jeszcze bardziej, co nie pozostaje bez związku z pana dwoma wykładami na temat
poezji baroku, a zwłaszcza kulturowego tła wyrażonego przez malarzy
niderlandzkich tej epoki, którzy w tak niezwykle plastyczny sposób w scenach
rodzajowych charakteryzowali swoją epokę.
- Myślę,
że obie dziedziny nauki mają swoich zwolenników i mimo pozornej odległości,
wiele kontekstów je łączy. Wie pani, że to od niej samej zależeć będzie ostateczny
wybór. Ponadto, jeśli, w co nie wątpię, wkroczy pani na czwarty rok studiów, można
pomyśleć o drugim fakultecie, póki co skupiając się na kulturoznawstwie.
- Tez tak
myślę, choć coraz bardziej dochodzę do przekonania, że historia sztuki byłaby
dla mnie dziedziną, w której miałabym więcej do powiedzenia. Niech pan sobie
wyobrazi, że ekscytuje mnie właśnie malarstwo rodzajowe i portrety, a w szczególności
motyw otwartego okna.
- To
rzeczywiście ciekawe. Nie jestem specjalista od malarstwa, lecz musze przyznać,
że „otwarte okno” jest często obecne w malarstwie, nawet współczesnym.
-
Zastanawiał się pan, dlaczego?
- Sądzę,
że tego typu obrazowanie ma swoja symbolikę otwartości na świat i ludzi, a jednocześnie
coś w rodzaju tęsknoty za czymś, co znajduje się poza nami, na co możemy spoglądać,
być świadkiem pewnego zdarzenia i jedynie pośrednio w nim uczestniczyć.
- Trafnie
pan to sformułował – odparła nie bez podziwu – tak też i ja myślę.
Pani Helena,
niepostrzeżenie dla rozmawiających, wniosła na tacy napoleonkę z kawą „kolumbijką”.