ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 sierpnia 2020

REZYDENT 2. (fragment 9.)

Zapytała mnie, dlaczego dopiero teraz zdecydowałem się napisać o sobie, tak prawdziwie o sobie i to niemal od samego poczęcia, więc wytłumaczyłem jej, że w życiu człowieka nadchodzi taki czas, w którym czas przeszły zaczyna zastępować przyszłość. Zmieszała się i zanim zorientowałem się, że powiedziałem coś nie tak, ona upuściła kilka łez, które szybciutko wytarła kawałkiem szmatki do odkurzania mebli albo do czyszczenia szyb. Że też ona zawsze musi mieć coś właściwego pod ręką, jeśli nie słowo, jakąś ripostę, to ten kawałek szmatki z przeznaczeniem do otarcia z oczu łez. Potem powiedziała do mnie poważnie, że nie jestem taki stary, ona to wie, bo jesteśmy prawie równolatkami, a skoro tak jest, to ona też musiałaby się nazwać starą, a nie chce, i wtedy zupełnie przyparła mnie do muru mówiąc:

- Myślałam, że nasza przyszłość… - urwała w tym miejscu, a ja wiedziałem dlaczego; była śmielsza ode mnie, jak kluczyłem, opowiadałem o nas „na okrągło”, a ona naprawdę dążyła do powiedzenia mi wszystkiego, więc poczułem się zły na siebie, no dobrze, to nie tak, tłumaczyłem się, po prostu coś natchnęło mnie do wspomnień, może… na pewno dotąd nie byłem do tego gotowy, do opowiadania o sobie językiem literackim, nie pamiętnikarskim, nie sztambuchowym, a właśnie literackim, ale kiedy już zacząłem pisać, przyszła ta niemoc, tak jakby kazano mi pisać po ciemku lewą ręką.

- Więc pisz, pisz jak najwięcej, zobaczysz, że się uda – mówiła przed kilkoma miesiącami, w zeszłym roku, kiedy zaczynałem – tylko powiedz mi, dlaczego nazwałeś tę książkę „Wielki sen”?

Wtedy nie odpowiedziałem na jej pytanie, ale teraz, kiedy przywiozła z sobą rękopis, kiedy chcąc nie chcąc musiało dojść do rozmowy na ten temat, odpowiedziałem, że kiedyś w dzieciństwie, miałem taki wielki sen o swojej przyszłości, sen jako marzenie w zasięgu ręki i sen jako prognoza upadku.

- Bałem się, rozumiesz, tego snu, który nawiedził mnie trzykrotnie, przesypywał przede mną ziarna piasku jak w klepsydrze, z jednego kopczyka i na drugą i na odwrót, bałem się go, ponieważ podczas przesypywania się piasku słyszałem głos, który mówił mi o życiu jakie mam przed sobą, mówił tak wiele, spokojnym tonem, lecz trzykrotnie nie dotarł w swojej opowieści do tego, co mnie na końcu czeka, do śmierci… budziłem się za każdym razem zlany potem.

- Obudziłeś się? – położyła otwartą dłoń na mojej głowie, po czym zsunęła ją na czoło - było mokre i chłodne. – Widzisz, lekarstwa zaczęły działać. Nie ma już gorączki. – To było o mnie. Rzuciła te słowa w stronę mego ojca, który już ześlizgiwał się z łóżka, wielkiego łóżka, po tamtej jego stronie. Ojciec z reguły wstawał najwcześniej, ale dzisiaj to ja zbudziłem najpierw matkę.

- Połóż się jeszcze – matka do mnie – aha, no to biegnij do łazienki, umyj potem ręce i wracaj do sypialni. Musisz się jeszcze przemęczyć ten jeden czy dwa dni.

- Ty też się połóż – to był głos babki. Pojawiła się w otwartych drzwiach swego pokoju, gdy tylko usłyszała głosy w dochodzące z naszego. – Jak będziecie szli do pracy, wezmę Adasia do siebie. I nie martwcie się.

To była moja druga poważna choroba. Pierwszą - odrę przeleżałem u dziadków ze strony matki. Prawdę powiedziawszy pierwszym i najodleglejszym moim wspomnieniem z dzieciństwa była ta odra. A co to się stało teraz. Był to marzec lub kwiecień. Przeziębiłem się porządnie, albo to grypa? Wtedy tego nie odróżniano, albo to tylko mi się tak zdawało. Matka sprowadziła do domu doktora. Przebadał mnie, zaordynował leki, ale bańki przede wszystkim. No i na drugi dzień położono mi bańki, co wraz z lekami doprowadziło do zbicia temperatury.

Jakoś przysnęło mi się, ale zdaje się, że matka zmieniła mi przedtem piżamę, taka była mokra. Spałem więc suchutki, z dłuższym oddechem, nie myśląc o niczym. Jeszcze wtedy nie śniłem nic, dopiero kiedy rodzice poszli do pracy. Już tam babuleńka pichciła coś na kuchni, zapewne jajecznicę, może jakieś kanapki, robiła herbatę, a kaflowa kuchnia (rozpalił z pewnością dziadek) już o tej tak wczesnej porze dnia była ciepła. Ja oczywiście nie mogłem tego poranka, gdy dosypiałem nieprzespaną noc, sprawdzić co się dzieje w kuchni, ale gdy byłem zdrowy, wstawałem wcześniej z babcią przed rodzicami. Ponieważ był to marzec lub kwiecień o tej wczesnej porze dnia dziadek nie miał prawa być gdzie indziej niż w ogródku, a gdy matka z ojcem wyszli do pracy, w domu pozostałem ja. Przebudziłem się na chwilę, kiedy babka dała mi do wypicia ciepłego mleka z masłem i miodem. Wypiłem z niechęcią i jakby przez sen. Babcia wzięła mnie do siebie, do swojego łóżka i zasnąłem ponownie, i właśnie wtedy to się stało.

Nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć. Obraz senny jaki powstał w mojej głowie był zbyt dojrzały na mnie, chłopca podówczas sześcioletniego, znającego jeszcze zbyt mało słów dla opisania znaczenia tych ziaren piasku przesypujących się pomiędzy kopczykami usytuowanymi naprzeciwko mojego wzroku. Temu przesypywaniu się żółciutkich mikroziarenek towarzyszył głos, jakby lektora dokumentalnego filmu tłumaczącego osobliwe zjawisko przyrodnicze.

Każde ziarenko piasku to ułamek podarowanego ci czasu. Twoje życie składa się z takich ziarenek i kiedy przesypią się wszystkie zakończysz swój żywot. Jak widzisz w chwili obecnej piasku w lewym kupczyku ubywa powoli, powolutku po prawej stronie wznosi żółty wzgórek, lecz przyjdzie czas, gdy przesypywanie się piasku przyspieszy i pomimo starań nie uchronisz się przed przemijaniem; możesz co najwyżej nabrać powietrza do płuc i  spróbować jednym długim dmuchnięciem wstrzymać na jakiś czas tę wędrówkę ziarnek piasku pomiędzy kopczykami.

Nic z tych słów nie zrozumiałem poza tym, że zabolało mnie poczucie nieuchronności przemijania czasu… nie, wtedy jeszcze tak nie myślałem; te myśli przylgnęły do mnie dopiero w chwili, gdy identyczny obraz senny pojawił się za parę lat po raz trzeci. Obudziłem się dopiero przed południem ponownie zlany potem, ale moja choroba ustąpiła jak ręką odjął.

 [30.08.2020, Szczecin]

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (35) o czasie

 

Czas jest wielkim moim przeciwnikiem, można powiedzieć, że zawsze się z nim barowałem i zwykle przegrywałem przez ippon. Weźmy na ten przykład czas wakacji, ferii wszelakich, dni zamalowywanych na czerwono. Kiedy startowały te dni przepiękne, wolne jak syrenka pod górę, to się ten czas lekceważyło... co tam się martwić, ileż to jeszcze dni do końca. A potem czas mijał, rozchodził się jak pieniądze i doszło się do połowy okresu szczęścia, a kiedy już po połowie to z górki, i to jakiej. Pewnie wielu z nas ma podobne wrażenie, że dany człowiekowi czas, zwłaszcza ten najpogodniejszy, przemija szybciutko jak najdłuższa żmija, u mnie jednak ta utrata czasu stała się obsesją do tego stopnia, że przestawałem się cieszyć tym czasem, co mam: dobrnąłem do połowy ferii czy wakacji - to koniec, przestawałem się cieszyć ze świąt, bo zaraz przeminą, wyliczałem wręcz, którego dnia przypadnie połowa. Po części wynika to także z tego, że nigdy nie potrafiłem odpoczywać, zawsze myślałem o czymś innym, co nie powinno być przedmiotem myślenia w czasie kanikuły. Nawet teraz kiedy siedzę w chałupie od miesięcy i jest kończące się lato, nawet teraz odczuwam dyskomfort z tego powodu, że środek wakacji przypadający powiedzmy na 22-25 lipca dawno już minął. Najgorsze, że zawsze tak miałem, no może z małym wyjątkiem okresu kiedy byłem dyrektorem szkoły. A powód jest prosty - w wakacje i ferie byłem zarobiony i odpoczywałem minimalnie. Kiedyś nawet sporządziłem dla własnych potrzeb taką notatkę, w której wypisałem sobie czym się zajmowałem podczas tych "wolnych" dni i wyszło mi naprawdę nieciekawie... chyba tylko raz podczas wakacji miałem dziesięć dni obok siebie wolnego. A te dni ostatnie jak szybko biegną! Niewytłumaczalnie szybko i odwrotnie proporcjonalnie do tempa z jakim się po chałupie najczęściej poruszam, choć na czterech. A jeszcze doszła do tego ta dolegliwość z uchem, jakieś tam przeziębienie towarzyszące, także towarzyszący kłopotom nożnym i sercowym wyskok wysokiego cukru, po czym bywam senny jak nigdy. Starość nie wesołość! Próbuję się pozbierać, ale marnie mi to idzie. Może tak być musi, bo w końcu ileż to lat można żyć na tym świecie? Niech sobie teraz inni pożyją, niech oni czas doganiają, niech się namęczą, niech się wezmą za łby z czasem, niech doświadczą radości życia z kaczyńskim i jego bandą oszołomów, a jak im się nie spodoba, niech w przeciwieństwie do mnie, przyspieszą czas rządów bezprawia i głupoty, bo ufam głęboko, że kiedyś przecież ta ciemnota minie... podobnie jak mijają tegoroczne wirusowe wakacje.

[30.08.2020, Toruń]

28 sierpnia 2020

ZAPISKI... (34) z Hrabalem w roli głównej


Nie mogłem się nie odnieść do tego krótkiego, zamieszczonego poniżej, fragmentu opowiadania Bohumila Hrabala "Koń o trzech nogach na torze wyścigowym". Zanim przejdę do meritum, kilka słów informacji.

1) W opowiadaniu o tym dosyć oryginalnym tytule Hrabal nawiązuje do okoliczności poprzedzających zburzenie muru berlińskiego, a były one m.in. takie, że przed zjednoczeniem Niemiec ambasada RFN w Pradze była miejscem ucieczek Niemców Wschodnich; stąd "dedeerowcy" przedostawali się do Zachodnich Niemiec.

2) Kersk, czy po czesku - Kersko to niewielka miejscowość w gminie Hradištko, w powiecie Nymburk w Czechach. Tam właśnie pośród leśnej zieleni Bohumil Hrabal miał swój letni domek, w którym pisał swoje utwory... nie tylko w lecie,

3) Autor "Postrzyżyn" był namiętnym miłośnikiem kotów.

A teraz ten fragment opowiadania wybrany przeze mnie z uwagi na niezwykłe, Hrabalowo-Haškowe poczucie humoru (Hrabal zresztą bardzo sobie cenił autora opowieści o Szwejku).

"Miła Kwiecieńko, codziennie jeżdżę do Kerska, codziennie wczuwam się w sytuacje mas pracujących, bo do Kerska i z Kerska jeżdżę autobusem. A kiedy przyjeżdżam, to tak jak po dywanie wychodzi mi naprzeciw po kolorowych liściach sześć kotów... i fikają koziołki, i patrzą na mnie leżąc do góry łapkami, leżą na grzbietach i ta ciepła wietrzna jesień igra z nimi... a potem odprowadzają mnie przez białą furtkę do stołu... a wczoraj ktoś mi dorzucił przez płot jeszcze dwa, tak że mam już teraz dwanaście kotów na utrzymaniu, a zaczynałem, Kwiecieńko, na wiosnę, od trzech, a teraz tyle ich tu mam, i teraz nie mam już siły, aby je kazać zastrzelić, i teraz jestem zupełnie w takiej samej sytuacji jak pan ambasador Republiki Federalnej, kiedy nagle na początku tego miesiąca wprowadziło mu się do ogrodu najpierw kilkuset wschodnich Niemców, a potem już tysiąc, przez pewien zaś czas w ambasadzie były chyba ze cztery tysiące, a następne tysiące rozlokowały się za płotem i na ulicy Wołoskiej... chciałem więc wysłać do pana ambasadora Republiki Federalnej telegram, żeby nic sobie z tego nie robił, że ja mam w ogrodzie dwanaście kotów i wcale z tego powodu nie wpadam w rozpacz..."

Tyle tekst będący odzwierciedleniem specyficznego literackiego czeskiego humoru, chociaż należy w tym miejscu dodać, że lubiący odwiedzać praskie piwiarnie Hrabal, udawał się do nich z kajetem, w którym notował co ciekawsze, a nie pozbawione humoru wypowiedzi Prażan posilających się Velkopopovickym Kozelem, Krušovickym Světlém, czy Dačickým výčepním světlém.

Na koniec kilka obrazków:

- Bohumil Hrabal w swoim letnim domku w Kersku


- Przystanek tuż obok letniego domu Hrabala. Tutaj wysiadał z autobusu autor "Zbyt głośnej samotności" i czekały na niego koty. Te dwa jeszcze na niego czekają...


- letni dom Hrabala w Kersku



Dla zainteresowanych... poniżej link do garsteczki informacji o znakomitym czeskim pisarzu
https://czytajpl.pl/2019/02/04/bohumil-hrabal-ciekawostki-o-wybitnym-czeskim-pisarzu/

[28.08.2020, Toruń]

26 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (33)

 1.

Z zaszłości. Mieliśmy niedawno mistrzostwa świata w snookerze. Dyskretnie obserwowałem zmagania najlepszych snookerzystów świata rozgrywających swoje pojedynki aż do finału bez publiczności. Faworytem byli Judd Trump, Neil Robertson i Mark Selby, tymczasem wygrał mój i nie tylko mój ulubieniec, niesamowity Ronnie O'Sullivan pokonując w finale świetnego Kyrena Wilsona i tym samym sięgnął po szósty tytuł mistrza świata, wbijając przy tym najwięcej (12) turniejowych brejków stupunktowych. Niespodziankami na plus byli norweski snookerzysta Kurt Maflin, pogromca Higginsa i Szkot Anthony McGill, półfinalista. Zawiedli Higgins, Robertson i jeden z moich faworytów, Mark Allen z Irlandii Północnej preferujący atrakcyjną ofensywną grę podobną w stylu do snookera O'Sullivana, Trumpa, K.Wilsona i Higginsa. Ale nie wszyscy mogą być mistrzami. Bałem się o wynik półfinału Selby - O'Sullivan, bo ten pierwszy potrafi grać z sześciokrotnym mistrzem świata, który swego czasu wyraził się, i słusznie, niepochlebnie o grze Selby'ego, który preferuje styl wybitnie defensywny i mało atrakcyjny dla widzów, aczkolwiek gra naprawdę świetnie, jeśli mu się na to pozwoli. Osobiście wolę grę przegrywającego Sullivana od gry zwycięskiego Selby'ego. Dla snookera to dobrze, że w półfinale zwyciężył Ronnie. A co do finalisty, Kyrena Wilsona, to chociaż przegrał wysoko z "Rakietą", grał na mistrzowskim turnieju świetnie i, jak sądzę, przyszłość snookera będzie w najbliższych latach należała do niego, Judda Trumpa i, mam wciąż taką nadzieję, że i do Marka Allena.

2. 

Czytam akurat "Listy do Kwiecieńki" Bohumila Hrabala, czyli tomik składający się dwóch zbiorów opowiadań - "Listopadowy huragan" i "Podziemne rzeczki" uznawany przez krytyków za szczytowe osiągnięcie w twórczości autora "Pociągów pod specjalnym nadzorem". Trudno się z tym nie zgodzić, aczkolwiek wcześniejsze opowiadania i powieści Hrabala dostarczają również niezapomnianych wzruszeń. A kim była Kwiecieńka? Kwiecieńka to amerykańska bohemistka - April Clifford, której miała niepowtarzalną okazję zetknąć się ze sławnym czeskim prozaikiem. Poniżej wklejam dwa fragmenty z opowiadania "Publiczne samobójstwo". Pierwszy z nich obrazuje szczególny stosunek autora do przyrody, tu akurat nie do ulubionych kotów, a gołębi. I jakże szczególne brzmi odniesienie się do słynnego gołąbka pokoju Pabla Picasso.

"Droga Kwiecieńko, piszę do pani z metropolii, gdzie było w zwyczaju, że po placach kręciły się i gruchały zastępy gołąbków i gołębic, a ludzie fotografowali się z nimi, karmili je i tak dalej... Te nasze place stanowiły nawet coś w rodzaju dowodu na to, że mamy gołębi charakter....Ale teraz już tak nie jest, już przed jakimś czasem stwierdziłem, że spotykam ludzi, którzy mają na sobie jakby służbowy strój, mundur pracowników ogrodów zoologicznych, wyglądali jak gnomy albo pensjonariusze od czubków i wszyscy, chyba po to, aby ich nikt nie rozpoznał, nosili okulary, ogromne nienaturalne okulary o szkłach jak dwa jogurty. To oni w godzinach porannych szli po ulicach i rozrzucali zatrute ziarna albo chwytali gołębie w sieci, takie siatki mieliśmy jako dzieci na motyle. Często spotykałem tych zwyrodnialców już z łupem, ze zdobyczą, mieli taką rybacką sieć i każda była pełna wykręconych gołębich skrzydeł, przez oka wystawały bezbronne czerwone nóżki i w każdej z tych sieci były jedna lub dwie pary przerażonych gołębich oczu, tych pięknych oczu... I nikt się temu nie przeciwstawiał, wszyscy byli przerażeni tymi ludzkimi potworami, które uchodziły z tym swoim łupem... setki niewinnych gołębich oczu... A przy tym co roku w maju, podczas wszystkich uroczystości, podczas wszystkich dziecięcych zabaw na placach i w parkach kultury i odpoczynku, wszędzie powiewały błękitne chorągwie z białą gołębicą, tak jak ją dla ruchu pokoju namalował Pablo Picasso."

Już na samym początku drugiego fragmentu tego samego opowiadania odnajdujemy pełne ironii odniesienie się do oficjalnych powodów śmierci cenionego przez Hrabala Sergiusza Jesienina. W dalszej części czytamy o pewnym spostrzeżeniu, jakiego doświadczył autor, a rzecz dotyczy stosunku jaki mają Rosjanie do wielkich poetów. 

"Pokłonimy się Jesieninowi, który zastrzelił się, a na wszelki wypadek jeszcze się na dodatek powiesił w hotelu „Angleterre”... opowiem pani, Kwiecieńko, to, co słyszałem, że kiedy podczas drugiej wojny światowej pod niemiecką kanonadą zaczął palić się również i ten hotel, to najpierw pospieszono gasić ten sakralny hotel, a dopiero potem gmachy administracji państwowej... Kwiecieńko, Rosjanie tak kochają swoich rapsodów, swoich poetów... kiedy zabrali mnie na uroczysty wieczór, a potem w milczeniu wyszliśmy na dwór, to tam między domami moi rosyjscy gospodarze zdjęli mi czapkę i złożyli ręce...

― O co chodzi? ― pytam.

A oni ze wzruszeniem mi odpowiedzieli, że tu jeździł na sankach Puszkin..."


[26.08.2020, Toruń]

25 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (32) wynalezione w sieci

1.

Tak się jakoś złożyło, że razem z Adelką pogorszył się nasz stan zdrowia i, co ciekawe, dotyczyło to uszu u obu egzemplarzy. Jeśli chodzi o Duśkę konieczna była wizyta u weterynarza. Ja do weterynarza nie pojechałem - leczę się prawdziwymi lekami. Na razie niewiele to pomaga, i stałem się przygłuchy jak pień. Ciekawe, że dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że jestem stary i poniekąd zniedołężniały. Trudno. 

2.

Wyszperałem w internecie takie oto zdjęcie. Pochodzi ono ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Kutnie, ale i... moich rodzinnych - to ciekawa historia. Otóż gdy byłem dyrektorem szkoły, prawdopodobnie wtedy, gdy wespół z Muzeum Regionalnym w Kutnie organizowaliśmy tygodniową imprezę plenerową gościłem z wizytą u mojego przyjaciela, dyrektora tegoż muzeum. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na jednej ze ścian zobaczyłem zdjęcie zrobione na centralnym placu Kutna przed magistratem, zdjęcie związane z wizytą jaką złożył w tym mieście generał Józef Haller. Widać na nim pana generała salutującego wobec mieszkańców miasta. Obok, w wojskowej czapce pan starosta kutnowski. Moją uwagę zwróciła natomiast kobieta w kapeluszu a la Pola Negri. To moja babcia, matka ojca, Marianna. Identyczne zdjęcie, jedno z niewielu tak zabytkowych przechowywane jest w zbiorach rodzinnych. Powiedziałem o swoim spostrzeżeniu przyjacielowi - dyrektorowi Muzeum Regionalnego w Kutnie i w ten sposób tajemnica anonimowej kobiety radującej się zapewne z możliwości spotkania sławnego generała, została rozwikłana.


3.

Kolejne zdjęcie, które przypadkowo odnalazłem w sieci pochodzi z 2009 roku. Zrobione zostało w Pradze, zdaje się w lutym, z okazji wręczenia dyplomów szkołom - laureatom konkursu w ramach programu eTwinning.


Program eTwinning w warsztacie nauczyciela przedmiotów ścisłych ...

W notce dotyczącej tego konkretnego zdjęcia napisano:

Laureat 2009 - kategoria wiekowa 16-19 lat

Projekt „The Pizza Business across Europe” realizowany w Zespole Szkół Agroprzedsiębiorczości im. M. Rataja w Mieczysławowie; koordynatorem projektu był Pan Andrzej Pogorzelski; partnerem projektu były szkoły z Portugalii, Węgier, Rumunii, Włoch, Łotwy; nagrodą był 5 dniowy obóz w Grecji.

Faktycznie jestem obecny na tym zdjęciu, nadto wrobiono mnie w dziękczynną laudację zrealizowanego projektu i samego programu eTwinning. Na obozie nie byłem, bo akurat odbywał się on w czasie matur, a jako dyrektor szkoły średniej nie mogłem sobie pozwolić na luksus wylegiwania się na greckich plażach w połowie maja. A najbardziej ucieszyło mnie to, że spotkanie laureatów (były 4 wiekowe kategorie laureatów) odbyło się właśnie w pięknej Pradze, jedynie szkoda, że w lutym.

[25.08.2020, Wolin]



24 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (31)

Najpierw wklejam tekst pewnej kobiety opublikowany na fejsbuku i jakże harmonizujący z przykrymi wydarzeniami ostatnich tygodni i miesięcy. Kontekst przytoczonego tekstu jest oczywisty - dotyczy nagonki na środowisko osób LGBT jaka rozpętała się szczególnie mocno podczas kampanii prezydenckiej.

"Kilka dni temu podjechałam na stację benzynową. Mimo gorąca nie zdjęłam kasku i zaczęłam tankować. Z tyłu usłyszałam rozmowę dwóch facetów, która brzmiała mniej więcej tak: “Ku..wa jaki wielki ten motor, chyba jakiś japoński. Patrz, to jest chyba laska, bo ma cycki.” Gdy zdjęłam kask, przestali gadać, a ja poszłam zapłacić. Niestety, kiedy wróciłam, panowie dalej stali przy moim motocyklu. “Ty, ile waży ten twój motor?” Odpowiedziałam, że sporo, ale nie potrzeba mi dużej siły, żeby na nim jeździć. Gdy wsiadłam na motocykl, padło następne zdanie: “Na pewno jesteś lesbą, bo tylko lesby lubią takie męskie zabawki..." “Może ci pomalujemy ten motorek w tęczę...?” Jeżdżę już prawie 20 lat, spotykam się z różnymi komentarzami, najczęściej bardzo miłymi, ale z sugestią wymalowania tęczy po raz pierwszy. I nie, nie zmyślam, jeden z nich miał koszulkę z motywem Powstania Warszawskiego 😢. Ogólnie rzecz biorąc “Z twarzy podobni zupełnie do nikogo". “No już, spie...alaj do domu i poskarż się drugiej lesbie, że nikt was nie lubi.” Powiem Wam, że pierwszy raz poczułam to, co mogą czuć tysiące ludzi w Polsce. Nienawiść obcych ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzą, ale którzy w 5 minut zbudowali sobie w swoich tępych łbach opinię na mój temat. Jakiś starszy pan powiedział “Dajcie tej kobiecie spokój”. “Jakiej kobiecie? Widzi pan tu jakąś kobietę? Przecież to lesba”. Specjalnie ani razu nie zaprzeczyłam, bo nawet gdybym była, to ch…j im do tego i  nie byłby to dla mnie powód do wstydu. Wstyd to przynoszą tacy pseudo-patrioci z ptasimi móżdżkami. Wspaniałe nam się społeczeństwo kształtuje...szkoda słów. Zazwyczaj w takich sytuacjach jestem mocno pyskata i wyskoczyłabym z jakimś tekstem o małym ….tasie czy problemami z poczuciem męskości, ale tym razem jakoś dziwnie mnie zatkało i nie powiedziałam już nic. Jedynie jak odjeżdżałam i byłam na ulicy, to pokazałam im środkowy palec, bo wiedziałam, że nadal się gapią, a światła zmieniły się na zielono. Tak, byli chyba trochę podchmieleni. I ten Znak Polski Walczącej na koszulce jednego z tych palantów… Co się z nami wszystkimi dzieje? Spirala nienawiści jest już tak nakręcona, że chyba nie da się tego wszystkiego odkręcić… Zmieniamy się na gorsze jako społeczeństwo. Ja to chyba żyję we własnej bańce, bo otoczona jestem ludźmi o podobnych poglądach i jak spotykam na drodze takich gości, to zawsze mnie to dziwi…ale chyba nie powinno. Włączam wiadomości w TVP i czuję od pierwszej minuty, że wszystko jest zmanipulowane. Jak Holecka zaczyna czytać i machać głową i jedzie po wszystkich tylko nie po świętych z PiSu, to mam wrażenie, że to kukiełka, ktoś jej tą głową musi machać. I potem zdaję sobie sprawę, że jest druga strona społeczeństwa, która łyka to wszystko z zadowoleniem i dumą, a mnie wsadziliby do kategorii „lewaczka”. Zapewne ze wzruszeniem oglądali zdjęcia ze ślubu prezesa telewizji i zrozumieli, że w tym przypadku rozwód kościelny na pewno się należał. Mieli też łzy w oczach, gdy arcybiskup Głódź zakładał mu na palec pierścień za odmianę oblicza telewizji polskiej. Tego, że ten sam facet powiedział, że ciemny lud to kupi nie są nawet świadomi. Ja patrząc na te same wiadomości pomyślałam sobie, że dwóch diabłów się spotkało, tyle że jeden w garniturze, a drugi w białej, pozłacanej szacie … Aż mnie ciarki przeszły. Ja nie jestem żadną lewaczką. Co więcej, od dzieciństwa uważam się za patriotkę, bo tak mnie wychowali. I właśnie dlatego przeraża mnie to, co się dzieje w Polsce i jakoś nie mogę zapomnieć o tym spotkaniu na stacji….. A gdyby byli bardziej agresywni, tuż po jakichś demonstracjach w centrum Warszawy, nie byłoby kamer ani żadnych świadków i zamiast gadać, dostałabym od nich wpi…dol za bycie „lesbą”, bo tak już się działo w Polsce… Albo gorzej, wyjęliby kija z samochodu i zniszczyli mi mojego ukochanego Road Kinga 😱😱😱Robi się źle, i to za aprobatą rządzących. Jak ktoś tego nie widzi, to jest ślepy. A jak ktoś się z tego cieszy i uważa, że zmiana jest na lepsze, to jest........................dobra, koniec, ten tekst i tak już jest za długi."

W pisowskiej Polsce jest źle. Źle było od samego początku transformacji ustrojowej, szczególnie na samym początku, gdy w kraju zaczęła dominować gra indywidualno-zespołowa, w którą uprzednio nie grywano... chodzi o wolną amerykankę. Później było różnie, wcale nie różowo, ale po dojściu pisu do władzy nasz kraj zaczął przypominać faszyzującą republikę bananową, z ludnością podzieloną przez zaściankowego prezesa na dobrych - wyznawców pisu i złych - pozostałych. dzięki prezesowi i innym mamy więc demokrację parlamentarną zmierzającą prostymi krokami ku faszystowskiej dyktaturze sprzęgniętej z największym beneficjentem okresu transformacji - kościołem katolickim.
Każda dyktatura żywi się swoimi rzeczywistymi, ale najczęściej urojonymi wrogami. Wrogiem ekipy kaczyńskiego są, generalnie mówiąc, ludzie wykształceni, wyposażeni w wiedzę, która nie pozwala im godzić się na szalone hasła i pomysły władzy. Wrogami są zatem sędziowie, nauczyciele, lekarze, także przedsiębiorcy wysoko kwalifikowani pracobiorcy, ludzie młodzi i tacy, którzy swoją aktywność nie utożsamiają z należeniem do jedynie słusznej partii. Oprócz tych realnych wrogów, dyktatura pisowska ma wrogów urojonych - życzeniowych. Są nimi uchodźcy, muzułmanie, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Francuzi i inne nacje krajów należących do UE; wrogowie to także sama Unia Europejska, Parlament i Trybunał Sprawiedliwości. Dzisiaj kolej na środowisko LGBT, czy jak tłumaczył pan prezydent - ideologię LGBT, ale że ideologię trudno zamknąć w więzieniu, zatrzymać kilkanaście godzin na "dołku", ukarać mandatami czy też zapodać do sądu... ale że z ideologią trudno to wszystko zrobić, przeto prowadzi się policyjną, polityczną i medialną nagonkę na ludzi.
Poza Węgrami Orbana jesteśmy jedynym krajem, który prowadzi przy pomocy policji i kościoła katolickiego ideologiczną wojnę z osobami LGBT. Pisowski prawicowy obóz rządowy posługując się prostymi kłamstwami, wykorzystując niewiedzę i zakorzenioną w kołtuńskim widzeniu świata niechęć do inności swego elektoratu podsuwa Polakom infantylne rozwiązania - musimy eliminować LGBT, bo zagraża naszej narodowej kulturze, tradycji i religii. To prymitywne rozumowanie ma swoich nienawistnych twórców, wywodzących się z kręgu kościoła katolickiego. Większość polskich biskupów z jędraszewskim na czele nie dość, że postępują akurat wbrew chrześcijańskiej doktrynie miłości, lecz wręcz utrwalają w swoich i wiernych sercach nienawiść. Nic więc dziwnego, że mając takie poparcie pisowcy wzniecają inkwizycyjne praktyki przeciwko dziś ludziom LGBT, jutro każdej innej mniejszości. Nic zatem dziwnego, że mając takie poparcie kościoła katolickiego pan prezydent duda nie uważa osoby LGBT za ludzi.
Oto jedna z istotnych przyczyn, dla której odszedłem na zawsze z kościoła katolickiego. Niestety straciłem wiarę w to, że z takimi ludźmi jak jędraszewski i zdecydowana większość innych biskupów, kościół katolicki w Polsce będzie w stanie się podźwignąć z mroków średniowiecza, w których się znalazł. Są oczywiście w kościele katolickim w Polsce jednostki, które ceniłem i cenię, jednakowoż nie one dominują, więc trudno liczyć na to w świątyniach katolickich zapanuje miłość do ludzi.
Czym skończy się to napuszczanie na innych, na myślących inaczej, kochających inaczej, wyznających inne niż pis wartości? Nie wiem, ale może doprowadzić do najgorszego, do tego, o czym w przepięknym przemówieniu z okazji 75 rocznicy wyzwolenia nazistowskiego obozu zagłady Auschwitz - Birkenau mówił Marian Turski. A mówił między innymi:

"Mój przyjaciel, prezydent Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego Roman Kent, który przemawiał w tym miejscu pięć lat temu w czasie poprzedniego jubileuszu, nie mógł tu dziś przylecieć. Wymyślił 11. przykazanie, które jest doświadczeniem Shoah, Holokaustu, strasznej epoki pogardy. Brzmi tak: nie bądź obojętny.

I to chciałbym powiedzieć mojej córce, to chciałbym powiedzieć moim wnukom. Rówieśnikom mojej córki, moich wnuków, gdziekolwiek mieszkają: w Polsce, w Izraelu, w Ameryce, w Europie Zachodniej, w Europie Wschodniej. To bardzo ważne. Nie bądźcie obojętni, jeżeli widzicie kłamstwa historyczne. Nie bądźcie obojętni, kiedy widzicie, że przeszłość jest naciągana do aktualnych potrzeb polityki. Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana. Istotą demokracji jest to, że większość rządzi, ale demokracja na tym polega, że prawa mniejszości muszą być chronione. Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek władza narusza przyjęte umowy społeczne, już istniejące. Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przekazanie: nie bądź obojętny.

Bo jeżeli będziesz, to nawet się nie obejrzycie, jak na was, na waszych potomków jakieś Auschwitz nagle spadnie z nieba."

[24.08.2020, Szczecin]

22 sierpnia 2020

REZYDENT 2 (fragment 8.)

 

Wyjątkowo nie gryzły komary, a może było jeszcze za wcześnie na nie, co oczywiście ani mnie, ani Teresę nie martwiło, gdy wybraliśmy się na przechadzkę wczesną nocą po ubitej, a częściowo wyasfaltowanej drodze ciągnącej się od leśniczówki w stronę dalekiej stąd wioski. Formułka „wczesna noc” bywa myląca zwłaszcza w kilka dni po najkrótszej nocy – godzina dziesiąta, a ledwie słońce poszło w las pozostawiając po sobie wielką purpurową jaskrawość, jeszcze dzienna poświata nie dopuszczała ciemności, więc nasz spacer podleśną drogą, chociaż z zachodniej strony zastawionej kurtyną ciemnozielonego lasu, nie był mimo wszystko przeszkodą dla naszych oczu, które starały się dostrzec jak najwięcej w urokliwym krajobrazie po jednej stronie lasu, po drugiej zaś ścielącego się po lekkiej pochyłości wzgórza fioletowo kwitnącego łubinu. Nie będę ukrywał, że ta nasza przechadzka miała coś wspólnego z niegdysiejszymi randkowymi spacerami zakochanych w sobie, bądź też jedynie zauroczonych sobą nastolatków, a można to było poznać po okrojonej rozmowie, jaka towarzyszyła peregrynacji, tak jakby obie strony krępowało dzielenie się wypowiadanymi myślami, jakby konieczny był jeszcze trening w operowaniu słownictwem, co w przypadku ludzi młodych dałoby się jeszcze wytłumaczyć choćby brakiem doświadczenia, lecz w naszym wypadku - ludzi uzbrojonych w wiek taka niemoc tkwiąca w rozmowie nastrajała pesymistycznie. Ale krok za krokiem nasz nastrój poprawiał się; może wskutek opowiedzianej przeze mnie anegdoty, może króciutkiej, zaczerpniętej z życia opowiastki Teresy… w końcu wpadliśmy w wir rozmowy przypominającej tamte, miejskie i sąsiedzkie, które były przecież tak liczne, zwłaszcza od czasu, gdy pogubiłem się jako pisarz, można powiedzieć – odszedłem na przedwczesną emeryturę. Właśnie wtedy narodziły się moje z Teresą rozmowy; ona bezwzględna realistka potrafiła sprowadzić na ziemię moje nieopanowanie i fantazję, a jednocześnie wspierała mnie i pocieszała - miałem być na tyle młody i dynamiczny, że odwrócenie „złych tendencji w moim życiu” było kwestią czasu, że na pewno jeszcze się podniosę, tyle że potrzebny mi jest wypoczynek. Oczywiście nie wierzyłem w zapewnienia Teresy o możliwości odwrócenia złych tendencji, jakie dopadły mnie ostatnimi czasy, ale doceniałem te jej próby wyciszania problemów serdeczną rozmową, podczas której faktycznie zapominałem jak wywalano mnie z uczelni, jak pozbawiano mnie możliwości nauczania języka ojczystego w klasie maturalnej, jak doprowadzono do rezygnacji ze stowarzyszenia i, co chyba najgorsze, jak i w jaki sposób wydawnictwo, z którym współpracowałem od lat odrzuciło wydrukowanie mojej ostatniej powieści. Teresa bardzo mi wtedy pomogła. Stała się moim doradcą, spowiednikiem i psychoanalitykiem w jednej osobie. Dzięki niej przetrwałem najgorsze dni, ale i odzyskałem apetyt w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo jeszcze w listopadzie ubiegłego roku, gdy tkwiłem w stuporze niemożliwości zrobienia z sobą czegokolwiek, Teresa zaczęła karmić mnie nie tylko słowem… dochodziłem do siebie. Nie powiem, Nina, moja studentka – pisała pracę magisterską, której byłem promotorem – także miała swoje zasługi w mojej twórczej i życiowej rekonwalescencji, ale Teresa była chronologicznie pierwszą osobą jaka wyciągnęła do mnie pomocną dłoń… jak wiele kobieta może znaczyć w życiu mężczyzny, jak wiele…

Myślałem o tym, wspominałem te pierwsze dziewicze rozmowy z Teresą idąc teraz noga w nogę z moją opiekunką, moją cicerone, kobietą o pięknej dojrzałości, zawiłej przeszłości, ale nade wszystko serdecznej i pomocnej. W kontekście projektu z koloniami w tle jaki przekazał nam leśniczy Stachurski, ucieszyłem się, że Teresa przyłączyła się do przedsięwzięcia, jednakowoż nie miałem zielonego pojęcia w jaki sposób moja przyjaciółka ułoży sobie harmonogram własnego osobistego życia, aby połączyć go z obowiązkami czekającymi ją w leśniczówce. Rozmawialiśmy właśnie o tym. Wyczuwałem to, że Teresa naprędce próbuje rozwikłać problemy, z jakimi będzie musiała się zetknąć, dzieli się ze mną swoimi wątpliwościami, ale nie rezygnuje z podjętej już decyzji. Cieszyłem się z tego, że z powodu tych kolonii będziemy częściej widywać.


Ale kiedyśmy już wracali do leśniczówki (nagle mrok zgęstniał, a nad pociemniałe piętro sosnowego lasu, nad nasze głowy nadciągały lepkie, zamykające oczom dostęp do gwiazd chmury) zastanowiliśmy się nad tą drugą sprawą, którą przekazał nam Stachurski. Przypomnieliśmy sobie jego słowa:

- Wracam z Piotrem od Rudnickich. Zebraliśmy im rzepak z trzech hektarów. Rudnicki słabowity. Nogi, kręgosłup… do pracy w polu się nie nadaje. Oczy by chciały. Serce by oddał do tej roboty, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Posunął się w ostatnich czasach bardziej niż jego żona. Nie można mu zarzucić tego, że nie jest świadomy własnych ułomności, o, nie. Już przy drugim śniadaniu, kiedyśmy jeszcze nie zaczęli sprzątać rzepaku, ponowił swoją propozycję. Zapewniam was, że mówił to całkiem świadomie. Maryna jedynie potwierdzała kiwnięciami głowy. Chce przekazać tę ziemię za dożywocie. Mówię mu, że ponoć można to jakoś z notariuszem, z bankiem spółdzielczym czy innym, z państwem, załatwić. Nie jestem zorientowany. Nie wiem. On na to: - panie leśniczy, kiedy ja chciałbym Piotrowi. Akurat szkołę skończył, prawda? Formalnie jemu, bo to dobry chłopak i pracowity, ale, panie leśniczy, jak znam pana, to wiem, że Stachurscy to dobra i zgodna familia. Kogo szukać więcej, a my z Maryną nie pożyjemy na tyle długo, aby Piotruś musiał się latami męczyć.

Wściekłem się na te ostatnie słowa. Będziecie żyć tak długo, ile pasuje Bogu, oby w zdrowiu, mówię, ale panie Rudnicki, to nie taka prosta sprawa, to co innego niż żyć z dzierżawy, tak nawet lepiej, tak jak w tym roku ustaliliśmy – obrabiamy wasze pole, rozliczamy się, macie swój pieniądz, możecie zanieść go do banku, albo trzymać w skarpecie, ale tak wziąć ziemię za darmo, to ja nawet nie wiem czy tak można… no, z notariuszem to pewnie można…

I wtedy wtrącił się Piotr:

- Panie Rudnicki, a nie wyglądałoby to tak, że będę czekał na waszą śmierć, na wasz dom.

Rudnicki zaprzeczył.

- Piotrze, przecież my nikogo prócz was nie mamy… - to słowa Maryny Rudnickiej. Popłakała się.

- To prawda – ciągnął Stachurski – nie mają nikogo. Pani Teresa i ty, Adamie, nie jesteście zorientowani, więc wam powiem, że Rudniccy mieli syna… co tu gadać, nie udał im się, kombinator, ale żeby tylko to… do Anglii wyjechał, ileż to już lat temu… trzydzieści parę jak nic,  i tam go… kto wie jak to było… czy sam się, czy ktoś jego… na torowisku go znaleźli… tyle że od razu… na śmierć… tak więc Rudniccy nikogo nie mają, a Piotr jak tylko podrósł to chadzał do nich, na traktorze jeździł, pomagał im, choć wtedy oboje trzymali pion, pracowali jak każdy jeden w polu, a Piotr… on do tych spraw pierwszy, to i go polubili, i teraz na taki wpadli pomysł… a ja, moi drodzy, nie wiem, co o tym myśleć, bo z jednej strony to dla ciebie synu wielka szansa, aby życia nie zaczynać od zera, lecz z drugiej, jaka to odpowiedzialność… a i też jest strona trzecia: - co na wsi ludzie powiedzą?

Tak jak nie przegadaliśmy tej sprawy podczas i po kolacji, tak i teraz przed snem, wstępując w dębowe progi leśniczówki, ani Teresa, ani tym bardziej ja, nie potrafiliśmy wydać jedynie słusznej opinii o propozycji dożywocia złożonej młodszemu Stachurskiemu, a i tak Teresa zaskoczyła mnie:

- Kto wie, czy ty, Adamie, nie aspirujesz do rozwikłania wątpliwości  w tej ostatniej kwestii. W końcu całe swoje twórcze życie poświęciłeś wyobraźni.

[22.08.2020, Szczecin]

19 sierpnia 2020

REZYDENT 2 (fragment 7.)

 

Po obiedzie, a w zasadzie już w jego trakcie okazało się, że Stachurski ma nam do zakomunikowania dwie sprawy, które przynajmniej przede mną, były dotąd skrywane lub w łagodniejszej wersji, nie mówiło się o nich. Ta pierwsza, przy kompocie, kawie  i cieście zrobionym i przywiezionym przez Teresę, omawiana była już  na werandzie, gdzie upał mniej dokuczał z powodu silniejszych podmuchów wiatru. Okazało się, że po rocznej przerwie jedno ze stowarzyszeń dobrze znane leśniczemu ponowiło prośbę o możliwość organizacji kolonii dla dzieci jednego z miast. W ostatnim dziesięcioleciu ośmiokrotnie na terenie przynależącym do leśniczówki kolonie takowe były organizowane, zawsze pod namiotami, z tym że każdorazowo istniał zapis w umowie, który określał, że w przypadku nagłej i niekorzystnej dla biwakujących zmiany pogody, pan leśniczy miał obowiązek udostępnić dzieciom część obiektu, konkretnie murowanej stodoły, gdzie można przetrwać nawałnicę, ewentualnie być na jakiś czas zakwaterowanym w tak przygotowanym „majątku” leśniczego. Kilkukrotnie ten zapis umowy pomiędzy leśnictwem a organizatorami wypoczynku był wykorzystany i z tego też powodu Stachurski podjął się zadania doprowadzenia do mieszkalnej części wielkiej stodoły sieci wodnej; zbudował też łaźnię i toalety. Oczywiście nie obyło to się bez uwag ze strony nadleśnictwa, które początkowo nie było chętne rozwiązaniu zaproponowanemu przez Stachurskiego. W końcu jednak leśniczy doczekał się akceptacji i krakowskim targiem koszty materiałowe poszły z publicznych pieniędzy, cała zaś robocizna przeszła na odpowiedzialność Stachurskiego. Władze nadrzędne stwierdziły, że tę mieszkalną część stodoły można wykorzystać poza okresem wakacyjnym na nieformalne spotkania i nawet na konferencje, stąd w dalszych planach samo nadleśnictwo rozważało zainstalowanie pokojów mieszkalnych w tym miejscu; warunki byłyby ze wszech miar surowe, ale brać leśnicza nie przywykła przecież do luksusów. To, że i w obecne wakacje teren należący do leśniczówki, konkretnie szeroka polana otoczona brzozowym drzewostanem, zostanie zaadaptowana dla potrzeb kolonistów, było już uzgodnione, o tyle inna kwestia wymagała rozmów Stachurskiego z żoną i szwagierką. Leśniczy przywykł podejmować decyzje zarówno po starannym przemyśleniu jak i też przedsięwziętych konsultacjach, także wymienionymi wyżej paniami toteż nie bał się i tej rozmowy, podczas której wyłożył na samym początku jej główne przesłanie.

- Słuchajcie, podobnie jak trzy i dwa lata temu zostałem poproszony przez prezesa o to, czy nie zorganizowalibyśmy dla tegorocznego turnusu wyżywienia, oczywiście nie bezpłatnie i oczywiście nie przekazałem odpowiedzi, bo chciałbym poznać wasze zdanie.

Helena nie wydala się bardzo zaskoczona, ale pozwoliła sobie na stwierdzenie, że kosztuje to sporo wysiłku, a przecież sił z wiekiem nie przybywa. Podobnego zdania była Bogusia, przy czym ośmieliła się zauważyć, że…

- Sił przybędzie, gdy zostaną zrekompensowane dodatkiem motywacyjnym.

- To jest do uzgodnienia. Proszę wierzyć w moje zdolności negocjacyjne.

- Jest jeszcze nadzieja w Ninie. Zdaje się, że w części jej urlop przypadnie na czas kolonii, bo jak zwykle zaczną się od połowy lipca – zauważyła Bogusia

- Rzeczywiście, początek od szesnastego lipca – stwierdził Stachurski – ale na Ninę bym nie liczył. Jeśli nawet przyjedzie, to aby porządnie odpocząć. Dziewczyna strasznie zaganiana w tym roku.

- Tato, dołączę się do tej pracy – Piotr milczący dotąd, o wyglądzie zmęczonego biegiem konia, wypowiedział te słowa skromnie i pogodnie; może zbyt optymistycznie one zabrzmiały w ustach mężczyzny, który dotąd w sprawy kobiecych zajęć (gotowanie, szykowanie posiłków były takimi) się nie wtrącał.

- Ty, synu? Wiesz, że jak co roku będziesz zajęty. A do tego ta nasza druga sprawa – spojrzał tajemniczo na Piotra.

- Ale pomóc zawsze mogą.

- No, oczywiście, możesz. Pewnie przynajmniej w części zaopatrzenie byłoby na twojej głowie.

- No, chociażby nawet i to. Świetne to ciasto, pani Teresko – rzucił ciepłym słowem w stronę mojej przyjaciółki, która, choć wciśnięta w kąt werandy, zdawała się być zainteresowana napoczętą rozmową.

Wymienili pomiędzy sobą jeszcze kilka takich niewiele zobowiązujących zdań, ale że nie wypadało mi milczeć, na podobnych zasadach co panie, postanowiłem zabrać głos, i to jaki, sympatyzujący z tymi, które przede mną były wypowiedziane i skłaniające się ku wyrażeniu aprobaty dla niepodjętej jeszcze decyzji gospodarza.

- Jeśli mógłbym być w czym pomocny, to można na mnie liczyć – wyraziłem się oględnie, ale szczerze. – Już choćby dlatego, że nie chcę, aby karmiono mnie za darmo – dodałem.

- Adamie, wszak masz swoją działkę, dosłownie masz ją i przynajmniej do połowy jesieni to ty będziesz nas żywił, ale doceniam, doceniam twoje chęci.

Dalej leśniczy Stachurski jął się rozwodzić nad tym, że w  t y m  gospodarstwie od zawsze kultywowano pracę zespołową i za każdym posunięciem efekty wspólnych działań były znacząco pozytywne. Dlatego cieszy go moja gotowość do współpracy, jakkolwiek nie mogę liczyć na dowódcze stanowisko; te zajmą Helena z Bogusią.

Wtedy głos zabrała Teresa.

- To i mnie pozwólcie się przyłączyć. Myślę, że stworzymy w sumie zgraną drużynę.

Nie wiem, czy Stachurski oczekiwał takiego rozwiązania, ale jego wielce przenikliwe, przeszywające nasz wszystkich na wskroś spojrzenie kazało przypuszczać, że w istocie celem leśniczego było uzyskanie powszechnej akceptacji dla zamiaru jakiego się podjął. A kiedy akceptację tę uzyskał, spędziliśmy przy poobiednim stole przynajmniej godzinę, omawiając szczegóły projektu, którym nas zaraził.

Ta druga sprawa, z jaką Stachurski z synem przybyli spóźnieni na obiad miała się pojawić na agendzie dopiero podczas kolacji.  

[19.08.2020, Gorzów Wielkopolski]

18 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (30)

 

1.

Kiedy dzień wstaje na dobre, a jest to zaraz po ósmej, otwieram balkonowe drzwi, wpuszczając więcej świeżego powietrza do środka. Właściwie to powinienem pozostawiać te drzwi otwarte na całą noc, ale śpiąca czasami ze mną Masza interesuje się byle głośniejszym dźwiękiem dochodzącym z dworu i zaczyna obszczekiwać sprawcę, a zatem nie ryzykuję, przymykam drzwi balkonowe na tyle, aby yoreczka nie zdołała się na balkon przedostać. Już po ósmej, przynajmniej raz w tygodniu jakiś facet grabi teren przeznaczony dla dzieci, znajduje zawsze jakieś śmieci i wrzuca je do plastykowego worka; rzadziej jacyś ludzie strzygą trawniki i okalający ją żywopłot. Słowem teren pod blokiem jest zadbany, dzieciaki pojawiają się przed południem i, bardziej gromadnie, po osiemnastej - najmłodsze maluchy z rodzicami; starsze puszczane są samopas, trochę hałasują, czasami mocno hałasują, ale to nic, dzieciństwo ma swoje prawa.

Gros wolnego czasu spędzam na balkonie, w samych spodenkach, bo gorąco, ale chyba nikogo nie przerażam, gdyż balkony są tutaj zabudowane i tylko w jednej piątej wyposażone w szklane okno i witrynkę. Można powiedzieć, że jestem na wakacjach - covidowo-rehabilitacyjnych, ale wcale mnie to nie cieszy, bo wolałbym iść gdzieś do roboty, byle gdzie, ot choćby ścinać trawę pod blokiem. Kiedy się nie pracuje, ba, ma się nawet zakaz pracy, to myśli krążą w głowie jak ćmy wokół świecy, a ostatnio te myśli nie są szczególnie sympatyczne. Otóż nieuchronnie myślę sobie o tym, że może to ostatnie dwa tygodnie żywota, no może miesiąc, a potem będzie wielkie nic, a ja nie wykorzystuję tych ostatnich chwil życia. Na pocieszenie powiem, że czasami te myśli są inne, pomyślniejsze, chociaż w nie akurat wątpię.

2.

Naszło mnie, że powinienem podziękować czasom, w jakich żyłem w dzieciństwie i młodości. Ale "czasy" to takie okrągłe słowo, a ja naprawdę chciałbym podziękować... swoim rodzicom, dziadkom i babkom za ten przecudny okres życia, który mam już dawno za sobą, że byłem syty, wyspany, że choć pilnowany, miałem tę swoją bezcenną wolność, że byłem karcony tylko wtedy, gdy na to zasłużyłem, a chwalony rozsądnie, bez takiego słowa, które kiedyś sobie wymyśliłem, bez "przesadyzmu". Dziękuję rodzinie, znajomym, kolegom i koleżankom ze szkół, przyjaciołom, że znajdowałem u bardzo wielu z nich akceptację. Nauczycielom swoim dziękuję nie tylko za wiedzę, ale i za uzupełnienie treści wychowawczych docierających do mnie z innej strony. Dziękuję wreszcie rządzącym w tym okresie, że ojciec nie musiał iść na wojnę, matka nie musiała na niego czekać, a my wszyscy opłakiwać jego nieobecność.

3. 

Na koniec dwa krótkie fragmenty "Škody czterysta trzydzieści", opowiadania Bohumila Hrabala zawartego w tomiku "Taka piękna żałoba". Oto dlaczego uwielbiam Hrabala, w ogóle literaturę czeską... za to dyskretne poczucie humoru, za narrację tak pogodną, za to, że wszystkie pomieszczone w zbiorku opowiadań postaci, pomimo ich różnorodności, autor obdarza uśmiechem, sprawiając, że podłe ludzkie charaktery, które u innych artystów słowa byłyby li tylko potępiane, u Hrabala zdobywają szacunek. Nawiasem mówiąc te przytoczone przeze mnie fragmenty prozy powinny zostać oprawione w ramki w dyrekcji jednej z fabryk samochodowych, gdzie pełniłyby one nieśmiertelnej reklamy jednego z produktów tej firmy.

I

"Od czasu kiedy to administracja browaru zakupiła škodę, ojciec stał się zadumany. Jeździł już tym samochodem cały kwartał po wiejskich gospodach i škoda czterysta trzydzieści za każdym razem wracała o własnych siłach, nigdy nie szwankował zapłon, nigdy nie psuł się gaźnik, silnik nigdy się nie przegrzewał, ale wprost przeciwnie, im więcej się jeździło i im dłuższe pokonywało trasy, tym sprawniej ten silnik pracował. Ojciec pocieszał się, że jak przyjdzie listopad, to błotniste szlaki i polne drogi na pewno utrudnią pracę silnika. Okazało się jednak wprost przeciwnie: škoda czterysta trzydzieści jeździła w plusze coraz lepiej, zupełnie jak ten wół z browaru — Bubi. A było to tak. Kiedy chłopi nie mogli wyciągnąć wyładowanej ziarnem fury, a konie na bagnistym polu do tego stopnia stawały się narowiste, że nawet bicz już nie pomagał, przychodzili do browaru, żeby im pożyczyć Bubiego, który naciągał na siebie rzemienie i chomąto, spoglądał na wystraszone konie, po czym kładł się niemal w uprzęży, zapierał się całą wagą swoich dwunastu cetnarów,  wstawał i ruszał, i w ten sposób wyciągał wyładowany wóz wraz z pszenicą i końmi na drogę. I cały był spocony, zupełnie biały, furmani wycierali go słomą, a Bubi spoglądał na konie, które wpatrywały się w ziemię, i powoli wracał do browaru."

II

"I ojciec wsiadł do samochodu, włączył silnik i podjechał trochę, aż do garażu, zatrzymując się tuż obok warsztatu, pod żarówką. Kiedy wysiadł i wrócił przed garaż, stryjaszek Pepi leżał tam na wznak, cały zasypany zeschniętym błotem i piaskiem, wokół siebie miał tak wysoki nasyp, jakby na froncie wykopał saperką okop.

— Wstań, Józiu — powiedział tatuś biorąc młotek i dłutko. A potem uniósł maskę i dodał: — Patrz na mnie uważnie, teraz rozbierzemy silnik, bo ta maszyna musi mieć jakąś cholerną wadę, skoro ciągle tak wspaniale pracuje.

I stryjaszek Pepi, oblepiony zeschniętym błotem, z całą twarzą powalaną piaskiem i drobinkami błota, cały jakby powleczony cieniutkim francuskim ciastem, patrzył, jak jego brat jedną część po drugiej najpierw obluzowuje w śrubach i nakrętkach, a potem kładzie ją na warsztacie, patrzył i ani w ząb nie pojmował, o co idzie, nic na świecie nie było mu bardziej obojętne niż to, o czym jego brat z takim znawstwem i zapałem opowiadał."

[18.08.2020, Zielona Góra]


16 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (29)

Wydawało się, że po pisowskiej ustawie legitymującej łamanie prawa w czasie pandemii, nic równie ohydnego nie może nas spotkać, gdy tymczasem... gdy tymczasem połączone siły zjednoczonej prawicy, psl, lewicy (wyjątek partia Razem, podobnie Konfederacja) i koalicji obywatelskiej nie bacząc na arcyszybki tryb tworzenia w sejmie prawa (co spotykało się dotąd z zaciekłą dezaprobatą opozycji), siły te przez naród wybrane w ostatnich wyborach parlamentarnych, przyznały sobie podwyżki poselskie ponad 40-procentowe, tudzież podwyższenie zarobków dla tak zwanego prezydenta, premiera, ministrów i wiceministrów, oraz wyznaczyły pensję za milczenie dla ufryzowanej pierwszej kobiety w państwie w wysokości niemal 18.000 złotych. Generalnie powodem tych systemowych, jak powiada pani Nowacka z KO, zmian płacowych jest zastraszający stan majątkowy posłów i senatorów, którzy z ogromnym trudem wiążą koniec z końcem i do pierwszego im nie starcza. Tłumacząc podniesienie ręki i naciśnięcie przycisku "za" ustawą, wspomniana pani Nowacka tłumaczyła, że tym sposobem "już nigdy przez ciebie nie zginie, ubeku pier....., nikt więcej, nikt".... ups, cytata mi się pomyliła żaden poseł nie będzie korumpowany za 2 tysiące złotych (myślę, że pani poseł wie, co mówi na własny przykład się powołując).

Dosyć, bo żółć mnie zalewa, gdy słyszę, co się zadziało, gdy czytam te miałkie usprawiedliwienia. W jak głębokiej studni błędu się odnalazłem myśląc, że jedynie pisiorska ich mać stworzona została do konsumpcji przy korycie, gdy tymczasem przekonałem się, że między bajki można włożyć te opozycji usiłowania, te pląsy i dąsy, te sprzeciwy, te wsparcia, poparcia, to angażowanie się po właściwej stronie, tę miłość do konstytucji i prawa, do ludzi, zwierząt i natury... to wszystko jest jedną wielką ściemą, bo liczy się systemowa kasa, nie dla ludzi tracących pracę w czasie pandemii, nie dla medyków i nauczycieli, nie dla artystów, których pozostawiono samych sobie, nie dla niepełnosprawnych i pacjentów... a dla siebie.

Fakt, że inicjatywa była po stronie pisu nie usprawiedliwia opozycji w całości. Przecież pisowska mafia i tak, jeśli zechce wprowadzić w życie tę ustawę, zrobi to bez pomocy opozycji, a pisowski elektorat, choćby nie wiem co się stało, i tak się ucieszy. Dziwię się zatem opozycji niekoniecznie jej pazerności, bo to akurat można było przewidzieć, ale dziwię się, że w opozycyjnych ławach sejmowych ławach zasiadają ludzie po studiach, którzy tak doszczętnie dali się przez śmiejącego się z nich do rozpuku jarosława zbawcę kraju, wmanewrować w tę ustawkę, która na dzień dzisiejszy oznacza, że opozycji w polskim parlamencie nie posiadamy, a na przyszłość - to zobowiązanie piszącego te słowa - nigdy nie zagłosuję w jakichkolwiek wyborach na jakąkolwiek partię, której posłanki posłowie mają tak straszne problemy finansowe jak pani Nowacka, panowie Gdula, Budka czy Czarzasty - niech się wezmą do roboty.

Została mi tylko partia Razem Zandberga, o ile oczywiście nie pójdzie do wyborów z hipokrytami z Wiosny i SLD.

14 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (28)

1.

Nie wszyscy interesują się polityką, to prawda. Prawdą jest jednak i to, że nasz brak zainteresowania wcale nie powoduje tego, że polityka nie zainteresuje się nami. Jest jeszcze jedna ewentualność - pewne sprawy, wydarzenia dziejące się w przestrzeni politycznej, muszą nas zainteresować; z prostego powodu - nie wypada o nich nie wiedzieć.

Na dzisiaj wybrałem trzy zagadnienia, które daję pod rozwagę:

- pierwsze to słowa komendanta głównego pisowskiej policji szymczyka (to ten gość, który piała z zachwytu, że jego bezpośrednim przełożonym jest facet o nazwisku kamiński, skazany wyrokiem sądu pierwszej instancji m.in. o nadużycie władzy, ułaskawiony przez tak zwanego prezydenta obrońcę pedofilów dudę. Ów komendant pytany brutalność pisowskiej policji wobec LUDZI LGBT w Warszawie wyraził opinię, że policja zastosowała wyuczone chwyty mające na celu unicestwienie przeciwników, czyli OSOBY LGBT. Słownik Języka Polskiego informuje nas, że unicestwić to znaczy spowodować, aby ktoś/coś przestało istnieć. Czyli zadaniem policji kierowanej przez łysego głównego komendanta jest... czy muszę kończyć?

- drugie... pisowska mafia zasiadająca w sejmie chce wprowadzić przepis, który gwarantowałby bezkarność urzędnikom, jeśli będą podejmować lub podejmowali działania w związku z walką z covid 19. Innymi słowy pisiory gwarantują m.in. bezkarność szumowskiemu i sasinowi, którzy narazili skarb państwa na więcej niż spore wydatki. Jak żyję, nie pamiętam sytuacji, aby jakakolwiek władza (także za czasów PRL-u) wprowadzała prawo legitymujące łamanie prawa.

- trzeci sprawa ma zabarwienie także humorystyczne. Otóż lubelski regionalny program telewizyjny, będący jak w całym kraju podobne w rękach pisowskiej mafii miał zadanie puścić w eter materiał o bałagtanie panującym na placu lecha kaczyńskiego w centrum Lublina. W tym celu posłano na plac dwuosobową ekipę - operatora i reżysera. Reżyser poszperał w śmietniku, dobył z niego jakieś papierzyska i rozrzucił "po okolicy". Operator kamery sfilmował zaśmiecony teren. Przeciętny i przypadkowy widz tego pisowskiego oszołomstwa pewnie uwierzyłby, że plac byłego prezydenta jest zaśmiecony, a władze miasta, podobnie jak w stolicy, nie radzą sobie z tym problemem, ale przypadkiem fakt rozrzucania przez "reżysera spektaklu" śmieci został uwieczniony nagraniem monitoringu. Śmiać się, czy płakać, a może jedno i drugie.

2.

Oszczędzę pisowi wstydu, którego i tak nie ma, swoimi komentarzami i przejdę do widoku z balkonu, jaki z kolei posiadam, a muszę powiedzieć, że jest on może nie taki, jaki mi się marzył, bo osiedlowy, ale na nudę nie narzekam. Z tej racji, że blok, w którym zamieszkuję ma na przeciwko podobnego sąsiada i to w niezbyt dużej odległości, i z jeszcze innej racji, która stwierdza, że z powodu letniej duchoty mam pootwierane wszystkie otwory okienne, kiedy budzę się rankiem (powiedzmy, że ósma to ranek), wydaje mi się, że ten blok z przeciwka mam na wyciągnięcie ręki. A zadziały się w tym naprzeciwległym bloku rzeczy dosyć osobliwe. Na parterze doszło do wizyty policji w jednym z mieszkań - w sumie sześciu lub siedmiu funkcjonariuszy, pies (podejrzewam, że z węchem wrażliwym na narkotyki). Trwająca ponad dwie godziny wizyta w samym mieszkaniu i na zewnątrz skończyła się wyprowadzeniem w kajdankach mężczyzny i kobiety... nie powiem, odbywało się to nadzwyczaj grzecznie, zwłaszcza w porównaniu z zachowaniem się policji w stolicy. Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się nieprzyjemnie, gdy wymienione wyżej osoby wyprowadzono. Zapewne czymś przewiniły, naraziły się funkcjonariuszom, ale po tych ostatnich i wcześniejszych policyjnych ekscesach, szala przyzwolenia i akceptacji wychyliła się na stronę przeciwną policyjnej nieomylności. No cóż, podporządkowana pisowi policja nie cieszy się moją sympatią. Policjanci i ich przełożeni dzielnością swoją zapracowali sobie na taką ocenę. Ciekawe, że po sześciu godzinach młody obywatel, którego zabrano w kajdankach został wypuszczony i ponownie zamieszkał w swoim mieszkaniu. Dzisiaj, a właściwie wczoraj pojawiła się w nim też partnerka. Nie będę spekulował, co do przyczyn zwolnienia zatrzymanych. Cieszę się, że ponownie są ze mną.

Oczywiście nie jest moim zamiarem opisywanie wszystkich moich sąsiadów, tj. mojego bloku i tego z przeciwka, ale korzystając z okazji opiszę to, co dzieje się na "balkonie" pode mną. Żyje a mianowicie tam pani, która przepięknie udekorowała sobie zamkniętą przestrzeń pod moim balkonem warzywami i zwierzętami. Bardziej interesują mnie zwierzęta, pośród których da się wyróżnić:

- pieska yorka, podobnego do Maszy, lecz szczekającego na tyle cicho i umiarkowanie, że nazwałbym to szczekanie kasłaniem,

- dwa koty o rasie zbliżonej do perskiej, ale z ładniejszymi buziami, maści srebrnej, puszystej. Jeden z nich z rzadka miauczy, drugi woli milczeć,

- pies, który doskonale sobie radzi bez futra, tzn. egipski kot bezsierściowy "sfinks". Ten z kolei, to dopiero gaduła jest. Ilekroć napotykam go swoim wzrokiem, ucinamy sobie wesołą pogawędkę.

Zdaje się, że Adelka od czasu do czasu podziela zainteresowanie kociętami, ale żeby mogła zobaczyć te stworzenia, muszę wziąć psinę na rękę, czego Duśka nie lubi. Najczęściej więc rozmawiam z kotami osobiście (york ukazuje się niezwykle rzadko) i oczywiście kiedy przychodzi mi porozmawiać z persopodobnymi kudłaczami, żartuję sobie z nich, mówiąc, że chyba nie mają piątej klepki wychodząc na dwór w taki upał w futrach, podczas gry ich egipski kolega zrzuca z siebie niewygodne zapewne, ciepłe w nadmiarze i nieprzewiewne futerko.

[14.08.2020, Zielona Góra] 

12 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (27)

 1.

Nie tak dawno napisałem, że jednym ze skutków zwycięstwa ideologii o nazwisku duda w wyborach prezydenckich może być stworzenie przez pisowską mafię obozów odosobnienie dla przeciwników tej faszyzującej ideologii. Obserwując w jaki sposób pisowska policja (mówi się o tym, że w mundurach policyjnych kryją się ludzie macierewicza... chodzi o wot) rozprawia się z LUDŹMI LGBT, jest wielce prawdopodobne, że po eliminacji tego środowiska pis znajdzie sobie kolejne. Te prześladowania będą, w moim mniemaniu, dotyczyć, ogólnie rzecz ujmując, ludzi wykształconych, nie związanych z pisowską ideologią, czy takich, których nie udało lub nie da się kupić. Przy zachowaniu proporcji to, co nas czeka, to sytuacja przypominająca stalinizm w Związku Radzieckim czy rewolucję kulturalną w Chinach. Po całkowitym podporządkowaniu sobie sądownictwa, przyjdzie kolej na ludzi - redaktorów pracujących dla niezależnych mediów. Przecież można sobie wyobrazić, że zaistnieje w Polsce takie prawo, które pozwoli na to, aby wielkie koncerny narodowe, takie jak Orlen czy spółka miedziowa przymusowo wykupią najbardziej atrakcyjne portale internetowe, telewizje, radia i pisma, a spółkom z kapitałem zagranicznym utrudni się zdobycie koncesji na nadawanie programów. Aby temu przyklasnąć konieczne było podporządkowanie sobie sądownictwa i wybór tak zwanego prezydenta - homofoba dudy. Wydawałoby się, że jednym z najpewniejszych gwarantów jakiejś formy demokracji w Polsce będzie Unia Europejska, jej Komisje i Rada Unii Europejskiej oraz TSUE. Ale instytucje te działają tak straszliwie opieszale, że nie są w stanie nadążyć za łamaniem przez pis prawa, a co dopiero przeciwstawić się bezprawiu. Słabo też wierzę, że UE zdoła zaszachować pisowskie państwo groźbą odebrania części funduszy unijnych, bądź też przekazywać je bezpośrednio samorządom z pominięciem aparatu państwa. Podejrzewam, że owo dziel i rządź pisu będzie tym łatwiejsze, że opozycja zwana demokratyczną jest z sobą skłócona i walczy głównie z sobą, a pojawienie się ruchu czy partii kierowanej przez Hołownię, nie tylko nie poprawi relacji po stronie opozycyjnej, a wręcz przeciwnie - wzmocni podziały, a to głównie ze względu na podły, narcystyczny i chwiejny charakter byłego kandydata na urząd prezydencki. A zatem czeka nas wielka smuta, jakieś 15-20 lat mamy z głowy demokrację. Przekonają się o tym wkrótce nauczyciele, lekarze, niektórzy samorządowcy i artyści, wszyscy, którzy postawili w swoim życiu na rozum i wiedzę.

2.

A przy tej okazji mogliśmy się w ostatnich dniach przekonać, jak skandalicznie niska jest wiedza pisowskich barbarzyńców na temat seksualizmu, tudzież transseksualizmu. ziobrze, mazurkowej, ideologii każącej się nazywać lorettą i wielu innym kwestia zaburzenia tożsamości płciowej zdaje się być kompletnie nieznana, nawet na poziomie wikipedii. To przykre, że naszym krajem rządzą strukturalni wtórni analfabeci.

[12.08.2020]




09 sierpnia 2020

"MINĘŁO KILKA DNI"

Edward Stachura jest najczęściej cytowanym przeze mnie autorem. Wiem, jestem w tym przypadku nudny, skoro po raz kolejny przytaczam jego słowa pomieszczone w tym wypadku w "Siekierezadzie". Dlaczego to robię? Nie prawdopodobnie, ale na pewno z tej racji, że gdyby starczyło mi talentu i wytrwałości, to pisałbym, bardzo podobnie, bo myślenie moje porusza się po torach wyobraźni Steda. Mogę zatem śmiało powiedzieć, że pisarstwo Edwarda Stachury jest poniekąd moim, mniej udatnym, więc tym bardziej lepiej upuścić kilka zdań mistrza, aniżeli rozlewać atrament własnych słów.

"Minęło kilka dni — jak piszą powieściopisarce. I tak to jednym zdaniem załatwiają się z kilkoma dniami, których to dni, jakie by one były, bezbarwne, puste, bezmiłosne, jeśli to jest w ogóle możliwe, nie można załatwiać jednym zdaniem, jednym pociągnięciem, drobnym ruchem ręki, lekkim wdzięcznym gestem, jakby łapiąc wpół kota z podłogi i sadzając go sobie na kolana. Ja, czyż inaczej czynię? Nie. Ale mnie przynajmniej śmieszy takie zdanie: minęło kilka dni. Nie mówiąc o tym, że boli mnie to, ubliża mi straszliwie. Bo to tak wygląda, że, ot, minęło kilka dni. Jakby nigdy nic. Jakby batem strzelił. Jakby pestkę wypluł. A ja przez te kilka dni, o, Gałązko Jabłoni i wy, straszliwe manowce, ja przez te kilka dni ileż razy konałem, umierałem i zmartwychwstawałem, ileż roboty zrobiłem na zrębie, ileż potu ze mnie wyciekło, ileż łez zadusiłem w zarodku, w zaraniu, u wylotu, u źródeł, ileż tysięcy myśli przeszło przez moją głowę smugą światła jasną łagodną lub straszliwą nawałniczą ciemną smugą cienia, pętając mi czoło albo wprost dziurawiąc, trepanując mi klekoczącą czaszkę, ileż razy, mówię, przez te kilka dni umierałem i zmartwychwstawałem, i znów padałem i z–padłych–wstawałem i znów padałem na pysk i z–padłych–na–pysk– wstawałem i ulatywałem w dziedziny błękitu i znów zapadałem w dół głębokości, tonąłem w toni, to znów stałem pięknie na grzbiecie fali jak piana, jak zwycięski śmiech i znowu w dół i w górę, i tak dalej, i tak dalej.

Minęło kilka dni. I piszę to zdanie nie lekkim ruchem ręki, drobnym miłym gestem, jakby się łapało wpół kota z podłogi i sadzało się go sobie na kolana. Piszę to zdanie „minęło kilka dni” z bólem wielkim, bo nie mam sił, żeby te kilka dni pięknie i straszliwie opisać, tak jak są tego godne. Nie ma po prostu sił ten, który to tutaj wyznaje. Gdyby żył tylko życiem, miałby więcej sił. Ale on nie tylko żyje życiem, ale i żyje śmiercią i jeszcze jak, ach, jak żyje śmiercią i jeszcze żyje miłością, co jest ponad tym wszystkim, absolutną do ciebie miłością on żyje, dziewczynko, i sam nie wie, skąd na to wszystko bierze siły. Ale czasami zmęczony jest. To znaczy zawsze jest zmęczony, wieczne zmęczenie, ale czasami straszliwie zmęczony jest. Tak, że wydaje mu się, że za chwilkę będzie po nim, za chwilkę potknie się i upadnie, i poleci twarzą na bruk i tak już będzie leciał i leciał w dół, tak już będzie wiecznie leciał…

Ale nie. Jakoś jeszcze ciągle nie. Bo wisi u kosmyka włosów, co spada ci na oczy, i ty nie odgarniasz go za główki twojej zapadający się stromo w dół horyzont."


[09.08.2020]

08 sierpnia 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (26)

1.

A bywają takie dni jak przedwczoraj, jak we wtorek, kiedy ma się życia serdecznie dość albo po dziurki w nosie i chciałoby się raz na zawsze z tym życiem sławnym a szpetnym pożegnać się raz na zawsze. A z drugiej strony moje wczorajsze nocne powiedzenie powiedziało mi, zapytało się mnie, przelękło... no dobrze, jak ci tam ty, co śmierci wychodzisz naprzeciw, witasz się z nią wedle schodkowego wejścia na werandę, jak ty sobie wyobrażasz świat bez ciebie? Czy wiesz, że już nigdy nie obaczysz nieba błękitu, zieleni pól i lasów, lazuru wód, żółci rzepaków, podczerwieni wschodzącego słońca, bieli mgieł i śniegów, szarości polnych dróg? A świat nie będzie się za tobą oglądał, przeżyje twoją śmierć i nie zapłacze nad tobą, a może i nie zauważy. No, chyba żeby poległ z tobą w tym samym dniu i godzinie. Ale ten problem odwieczny śmierci istnieje. Czy kto zastanawiał się nad nią podobnie jak ja to czynię i uczyniłem, gdy nocą zostałem wyrwany do odpowiedzi? 

Niepięknie się stało, że wraz z końcem życia umiera nasza świadomość, myśl nasza umiera, że nie możemy cofnąć czasu lub odejść, aby narodzić się ponownie jako to budzące się co dnia słońce o poranku. A może nie wszystko z nas umiera? Jestem pewien, że nie umiera pamięć, raz lepsza i trwała, raz gorsza i szukająca skonu, a czy myśl nasza, to co czuliśmy, co odczuwamy również z nami ginie? Nie jestem tego pewien, bo jakże to, kamieniarz pozostawia po sobie płytę nagrobną, murarz dom, poeta pieśń, piekarz chałkę, a policjant gagatka, co dziesięcioletni wyrok odsiaduje. A zatem coś fizycznego po nas zostaje, więc czemu to, co przez całe życie kłębiło się w mojej głowie miałoby tak po prostu przepaść? Chrześcijanie nazywają to coś, co chwycić w dłoń się nie potrafi duszą... niech będzie to dusza, albo jakakolwiek inna nazwa tego czegoś, o co dopominam się, aby po śmierci nie zginęło. A może w kosmosie, który zdaje się nie mieć końca krążą myśli niezliczonych zastępy? A może myśl taka, taka dusza-niedusza wstępuje w nowo narodzone ciało, a moja myśl już kiedyś istniała w innej postaci i zaistnieje w przyszłym wcieleniu? Może. Spekulacje. Wiara. Wszystko razem? Z racjonalnego punktu widzenia śmierć to tragedia. Przymykam oczy. Widzę siebie konającego. Niech będzie bez zbędnego bólu, we śnie... i co? Już nigdy oczy moje nie zobaczą, uszy nie usłyszą... nic już nie powiem... a ten cholerny świat istniał będzie dalej, jak gdyby nigdy nic?

Wracam do początku. Istotnie bywają takie dni, kiedy myśli o śmierci przychodzą same, i to bez pytania. Że życie nie poszło tak, jak sobie zażyczyłem? Że liczba problemów mnie przerosła? Że przestałem marzyć? Że ta moja chora noga? Że oddychać mi ciężko? Że prawdziwych przyjaciół coraz to mniej? Że skłóconym z rodziną, krajem, światem? Że sam pożegnałem niektórych przyjaciół? Te wszystkie znaki zapytania nie są bez znaczenia, naprawdę, i wcale nie jest tak łatwo je wykreślić. A najgorsze jest wtedy, gdy przytulając głowę do poduchy myślisz sobie: - obym spał jak najdłużej, obym nie musiał się obudzić.

Próbuję, naprawdę próbuję racjonalizować te pytania: życie nie poszło inaczej, ale nie narzekam - w końcu jakoś je przeżyłem na trójkę z minusem, z problemami - faktycznie jest źle, nawet bardzo, ale rezygnacja z marzeń mnie nie dołuje - miałem kilka spełnionych, moja noga prędzej czy później dojdzie do siebie, albo i nie dojdzie, ale jak nawet nie dojdzie, to żył sobie nie podetnę z tego powodu, kwestię oddychania skoordynowałbym z uszczupleniem stresu (nie zanosi się na to, ale starać zawsze się można), z przyjaciółmi, rodziną, krajem - tu będzie najgorzej, z tej strony, jak sądzę, nic lepszego mnie nie czeka.

Dość wymądrzania się! Tak naprawdę to jest mi bardzo ciężko, kiedy napadają mnie takie dni, a na podorędziu albo nie mam nikogo do pogadania, albo jeśli nawet mam, to zaczynam wątpić w sens nie tylko życia, ale i o nim rozmowy.

2.

I jeszcze taki fragment "Siekierezady albo zimy leśnych ludzi"

"Posłyszałem kroki za mną, i zerwałem się na nogi, już z toporkiem w ręku. Cofnąłem się w mrok, poza koło bijącego od ogniska blasku.

— Co jest? Co ty tak zerwał się jak zając spod krzaka?

— A to ty, Peresada.

— Ja, ja. Ty myślał, że kto?

— Nie. Nic. Nie usłyszałem, jak idziesz, i przestraszyłem się trochę.

— Bo ja tak cicho szedł, żeby przestraszyć ciebie.

— Lepiej nie rób tego, Peresada, bo ja strachliwy jestem. A w strachu, to wiesz, jak jest, człowiek nie patrzy, tylko rzuca toporkiem.

— No dobra, dobra. Teraz to ty nie strasz mnie. Zaszumiał wiatr w lesie. Poszedł taki wiew po drzewach, taka ponurość wiewna.

— A z kim ty gadał, Pradera? Bo ja tu nie widzę, żeby kto był. Ze sobą ty gadał czy jak?

Weszliśmy z dwu przeciwnych stron w koło blasku bijące od ognia. Peresada usiadł na pniu, a ja przykucnąłem przy ognisku i zacząłem patykiem odgrzebywać kartofle.

— Z Bogiem ja rozmawiałem, Peresada, ale nie mogłem się dogadać.

— Ze samym Panem Bogiem ty gadał?

— Chciałem. Ale nie chciał ze mną gadać. Ani słuchać chciał. Obrócił mi język w gębie, że słowa nie mogłem wydukać, tylko same ble–ble."

No właśnie, też chciałem pogadać, i też obrócił mi język w gębie.

3.

Napiszę jeszcze o tym, o czym ostatnim razem zapomniałem.

Bezwarunkowo nawiązuję z Duśką rozmowę, gdy tylko wskoczy do mnie na tapczanik z samego rana, da mi całuska na dzień dobry, zakręci się za Hipkiem lub Żółwikiem, każe sobie nimi rzucić na balkon, w podskokach, koniecznie galopem pędzi za pluszakami, przynosi je, podaje niemal w dłoń i znów oczekuje na rzut. A zatem kiedy się już podmęczy i przypadnie głową do podusi rozmawiam z nią na głos:

- Zrobimy pieski to lubię (drapię ją po głowie), teraz zrobimy ti tit (to już było - ti tit to pociśnięcie noska), o jakie uszko, ładne, mięciutkie... a teraz sprawdzimy brzuszek (masuję go dłonią), o nie jest duży, nie jest twardy, to dobrze... a teraz sprawdzimy czy nasza Adelka żyje, sprawdzimy serducho (dotykam, nasłuchuję) puk pukpuk, puk pukpuk... o, widzę, że serducho w porządku, Duśka żyje.


[08.08.2020, Toruń]