CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

23 kwietnia 2018

Z ODDALI (1) PIERWSZE ŚLIWKI ROBACZYWKI

No i wyjechałem w kolejna trasę. Czy pomyślnie? Nie bardzo. Raz, że wystartowałem w sobotę o 23-iej, aby zjawić się o 7 rano w niedzielę w Kołbaskowie pod Szczecinem w specyficznej firmie „Amazon”. Dwa, że kiedy tam dojechałem (4 minuty przed czasem), okazało się, że klient najwyraźniej pomylił adresy „Amazona” i zamiast posłać mnie do Tarnowa Podgórnego pod Poznaniem, wskazał na „Amazona” pod Szczecinem. Trzeba było zatem cofnąć się o te 215 kilometrów i pojawić we właściwym miejscu. A tu towaru brak i ładunek do Kolonii w Niemczech został odwołany.
Może narażę się tej wielkiej firmie, ale cóż, prawda jest taka, że do „Amazona” kierowcy już z dawien dawna zaufania nie mają i los zechciał, abym się o tym przekonał osobiście. Nie od dzisiaj wiadomo, że im większa, globalna firma, tym zasadniej wyrażać się o niej jako o „domu publicznym” (z grzeczności nie wymieniłem bardziej przystającej do okoliczności nazwy).
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko spędzić noc na parkingu przy „Orlenie”, gdzie mam internetowe łącze i mieć nadzieję, że w poniedziałek, to znaczy dzisiaj, spedytor znajdzie mi jakąś trasę.
No cóż - pierwsze śliwki robaczywki….
A w poniedziałkowy poranek pada…

[23.04.2018, Tarnowo Podgórne]

21 kwietnia 2018

KOLOROWANKI (8) NIE TYLKO VAN GOGH

Przebywając w swoich młodzieńczych latach w Krakowie, głównie w lecie, jednym z głównych punktów zwiedzania miasta było dostanie się do centrum tramwajem z Bronowic do przystanku obok "Bagateli", następnie Szewską na Stare Miasto, Rynkiem w stronę Floriańskiej i dalej w kierunku Barbakanu, a tam... tam przy murach zawodowi i artyści amatorzy, wśród nich studenci ASP, prezentowali swoje prace, oleje, akryle, tempery, akwarele, szkice ołówkiem, piórkiem i tuszem, gwasze i inne. Tematyka obrazów - różna, przeważały widoczki Krakowa i okolic, własne pomysły oraz reprodukcje słynnych obrazów. Jeśli chodzi o te ostatnie przeważała Van Gogh i różne wersje jego "słoneczeników", między innymi ta...


Słoneczniki przeważały, jednakowoż kwietne ekspozycje obejmowały również róże, peonie, stokrotki, malwy, jak również bukiety mniej dorodnych drobniejszych kwiatów. Mnie szczególnie utkwił w pamięci ten obraz Moneta przedstawiający maki.


To prawda, że kojarzenia Van Gogha ze słonecznikami ma swoje uzasadnienie, tym nie mniej nie był to jedyny artysta, który odkrył radosne, słoneczne  piękno tych kwiatów. Przykładem na to niech będzie śliczny "portret" słoneczników w wazonie (słoju) namalowany przez  Melę Muter.


Słoneczniki malował również Tadeusz Makowski (1882-1932) polski malarz znany zgoła z poruszania innej tematyki. Przemysław Trzeciak pisze na ten temat: "zgeometryzowane formy postaci, przypominających wyciosane z drewna kukiełki, umiał nasycić ekspresją spojrzeń i gestów jak najbardziej ludzkich. Figurki Makowskiego zbudowane z kul, stożków, ostrosłupów i sześcioboków urzekają wdziękiem i poetyckim czarem". 


Docierając do motywów kwiatów w malarstwie, napotkałem na prace mniej mi dotychczas znanego Jana Stanisławskiego (1860-1907). Oto słoneczniki w wykonaniu tego artysty.


Na koniec jeszcze jeden obraz Stanisławskiego "Kwitnące maki". Nie ukrywam, że bardzo mi się podoba.


[21.04.2018, "Dobrzelin"]

20 kwietnia 2018

OBRAZKI Z SYCYLII

1) Na drugim planie, ponad wyschniętą łąką typowy krajobraz w pobliżu Etny - brunatne, wulkaniczne skały, powstałe z zastygłej lawy i poddane działaniom wiatru, deszczu i słońca.



2) W oddali najwyższy, wulkaniczny szczyt Sycylii - Etna. Pomimo tego, że na rozległych równinach wyspy zagościła już chłodna wiosna jedna trzecia masywu Etny zasypana śniegiem. I tak miałem szczęście - zwykle ta góra nie była widoczna z powodu silnego zachmurzenia.


3) Jeśli kto lubi pomarańcze... to proszę bardzo...



4) A to widoczek z trasy Catania - Messyna. 


5) I wreszcie bardzo ciasne, ale w sumie ładne miasto - Catania.


[20.04.2018, "Dobrzelin"]

19 kwietnia 2018

ZAPISKI KRAJOWE - KONCERTOWO

A/
Po raz kolejny, jak każdego roku, otrzymałem biuletyn programowy „Edinburgh International Festival”. Wydaje się, że rzeczona publikacja przewyższa jakością i precyzją informacji poprzednie, być może również z tego powodu, że w tym roku edynburski festiwal zapowiada się okazale. Ażeby to udowodnić, spoglądam na planowane w tym roku imprezy i koncerty pomieszczone w publikacji.
Opera - m.in. „Cyrulik Sewilski” Rossiniego i „Opera żebracza” Pepuscha
Teatr - „Więzień” Petera Brooka, tragikomedia „Midsummer” Davida Greiga i Gordona McIntyre, „Czekając na Godota” Becketta.
Muzyka - prawdziwa uczta - Haydn - „Stworzenie świata”, Debussy, Dvorak, Janecek, Prokofiew, cztery symfonie Bhramsa, Strawiński, Rawel, Schumann, Telemann, Vivaldi, Mozart i Schubert.
Polskim akcentem będzie udział dwóch pianistów: Krystiana Zimermana grającego z London Symphony Orchestra m.in. „Słowiańskie tańce” Dworzaka i „Sinfoniettę” Janecka oraz Piotra Anderszewskiego grającego Bacha i Beethovena.
Oczywiście w Edynburgu się nie pojawię, ale spróbuję posłuchać brytyjskiego radia BBC 3… a może nasza rodzima dwójka wybierze jakieś koncerty dla polskich słuchaczy… jeśli nie, pozostanie You Tube.
B/
B/ A skoro jesteśmy przy You Tube i muzyce, poniżej Bedřich Smetana i jego bardzo slowiańskie „The Moldau” (Wełtawa).


[19.04.2018, „Dobrzelin”]

SŁOWA WYDOBYTE Z ARCHIWUM

W archiwum znajduje się wiele tekstów pisanych przeze mnie przed laty, tekstów niedokończonych i niedoskonałych, realizujących pewne pomysły, najczęściej zaniechane lub takie, które znalazły częściowo swoje ujście w innych opowieściach.
Dzisiaj, po wielu latach nie ma sensu kontynuować napoczętej onegdaj narracji, a to z tego powodu, że pierwotny koncept albo zatracił aktualność, albo też na tyle zatarł go czas, że powrót do powstałego w umyśle projektu nie jest w pełni możliwy do wykonania.
Jeśli chodzi o tekst, który w ogromnym skrócie przedstawię poniżej, wiem jedynie to, że w zamyśle ta opowieść miała być alternatywą przeciwstawiającą się rzeczywistości, która wyprowadza człowieka na manowce i skazuje go na bezsensowną egzystencję wypełnioną duchową pustką. Zbiorowy bohater tego opowiadania zaczyna żyć po nowemu i przypomina zwierzęta zabrane po potopie przez biblijnego Noego do arki. On nie tylko przetrwa, ale i stworzy wspólnym wysiłkiem nowy, rozumniejszy i bardziej ludzki świat.
Poniżej załączam króciutki, początkowy fragment tekstu, który nie doczekał i pewnie nie doczeka się zakończenia, choć może kiedyś odnajdzie swoje skromne miejsce w którejś z przyszłych opowieści.
  
< Odczepiono lokomotywę i zostali sami na pustkowiu zepchnięci na boczny tor zanurzony w wysokiej trawie, otoczony szpalerami wybujałych kolczastych krzewów, śmiało stąpających po drewnianych podkładach, zmurszałych, pokrytych gęstą gąbką mchu. Znużeni długą, monotonną i powolną jazdą szybko zasnęli w niewygodnych przedziałach - imitacjach izb, które opuścili dobrowolnie, wygnani marzeniami o nowym, lepszym świecie, który miał się pojawić za kilkoma obszernymi zakrętami kolejowej trasy donikąd.
Ci, którzy wstali o brzasku i wyszli za potrzebą spojrzenia po raz ostatni na bezkresne nici drogi, jaką przejechali, oprócz braku lokomotywy, zauważyli, że nocą musiano rozkręcić szyny ciągnące się długą i krętą, rdzawą smużką do pierwszego, odległego rozjazdu - jednej nocy odcięto im drogę powrotu. Wkrótce dowiedzieli się o tym fakcie wszyscy ostatni pasażerowie, lecz nie sprawiali wrażenie zaskoczonych. Pragnienie nowego było silniejsze niż tęsknota za przemijającym i lękiem przed niewiadomym.
W tych nowych okolicznościach - dzień obudził się jasny i radosny - odrzucając apatię i zwątpienie, przystąpili do świętowania pierwszego dnia na obcej ziemi, chwaląc naturę, jej bogów i czarowników; podając sobie dłonie, połączyli się w zaklętym korowodzie radości, jaka spłynęła na nich niczym ożywcza popołudniowa bryza wilgotnego a ciepłego wiatru od morza.
Oto w jednej chwili stali się ponownie dziećmi i tak jak one doświadczali na swoich barkach niewielki ciężar wspomnień, który uzupełniali ciężkimi tobołami nadziei.
- Musimy wszystko zacząć od nowa. To nasze zadanie - ośmielił się zabrać głos ten z nich, który nie odczuwając bojaźni znalazł się pośrodku żywego koła złożonego z ludzi, którzy podjęli ryzyko sprostania zadaniom, o których mieli wciąż mgliste pojęcie, lecz mieli w sobie wiarę, że będą w stanie pokonać przeszkody, jakie stawia przed nimi los.>
(…)

[19.04.2018, „Dobrzelin”, w nawiązaniu do fragm. tekstu z 1993 roku]

18 kwietnia 2018

KOLOROWANKI (7) OKNA NA ŚWIAT

W malarstwie często pojawia się motyw otwartego lub zamkniętego okna,  w którym, za którym lub przed którym artyści umieszczają postaci lub przedmioty dopełniające "pejzaż" czasem symboliczny, innym znów razem wypełniony zewnętrznym światłem dnia, a bywa też że i nocy.
To co odbywa się w obrębie tego przezroczystego łącznika wnętrza z tym, co poza taflą szyby, bądź tez poza dobywającym się z zewnątrz światłem, raz stanowi zagadkę (dla mnie bywa to marzenie lub tęsknota), a innym razem motyw tego wizjera służy artyście w ukazaniu rzeczywistości obserwowanej z wnętrza pomieszczenia, pokoju czy też atelier malarza
1) Nadrealny wymiar posiada rozkołysany na wietrze, tajemniczy, po dziecięcemu naiwny portret okienny "Kochankowie w otwartym oknie" Marca Chagalla, poety, zdawać by się mogło,  ruchomego obrazu wyrażającego pragnienie miłości.


2) Anastasia Dukhanina w swojej pracy - martwej naturze - umieszcza na przyokiennym parapecie jabłka oświetlone bielą zimy. Paradoksalnie to świat poza oknem wydaje się być "martwy", nie zaś owoce, których żywość podkreślona jest ciepłymi kolorami olejnej farby.


3) W pracy Henriego Matisse'a - "Le Boudoir" okno pełni z kolei rolę poślednią, zaledwie wkomponowuje się kremową bielą w ciepły pejzaż pokoju wypoczynku dla pań.


4) Jeden z piękniejszych obrazów - niesurrealistyczny - Salvadora Dali. Idealnie symetryczna kompozycja. Kobieca postać stojąca przed oknem, wsparta o parapet przedramionami spogląda w zaokienną dal - odwieczne pragnienie realizacji marzeń, tęsknota za czymś dalekim, ale jednocześnie możliwym do poznania i doświadczenia. 


5) Przedstawiając motyw okna w malarstwie nie można pominąć holenderskiego geniusza Jana Vermeera. W jego obrazie "Dziewczyna czytająca list w otwartym oknie" okno pełni służebną rolę nośnika dziennego światła, co daje artyście możliwość "zabawienia" się światłem i cieniem, co Vermeerowi  udaje się znakomicie. 


6) Kolejny XVII-wieczny holenderski malarz  Pieter de Hooch i fragment obrazu "Zadanie matki". Tu również światło słońca odważnie wpełza przez otwarte okno. Ciekawe jest to, że w tej scence rodzajowej obserwatorem zaokiennego światła (być może wiatr otworzył z nienagła okno) jest pies.



7) Postimpresjonista Paul Serusier namalował "Martwą naturę w atelier artysty". W przypadku tego dzieła na szczególną uwagę zasługuje nie tylko precyzyjna kompozycja i urzekająca kolorystyka obrazu, lecz również świadome, delikatne zakłócenie proporcji, przez co "świat zaokienny" zdaje się wnikać w przestrzeń po tej stronie okna. Dla mnie ten obraz to arcydzieło, może dlatego, że przepadam za postimpresjonizmem, a paleta barw bliska jest późnemu Gauguinowi. 



8) Ileż przyjaznego i zdrowego świata przedostaje przez otwarte okno w socrealistycznym obrazie radzieckiej malarki Tatiany Jabłońskiej "Poranek", ileż gracji w ćwiczącej młodej dziewczynie. 

9) I na zakończenie "Postaci przed oknem" Vilhelma Hammershøia, duńskiego artysty zyjacego na przełonmie XIX i XX wieku. Świadomie zakłócona kompozycja - postaci kobiece, stoją przy lewym oknie; prawe wolne, jakby czekające na "zaludnienie". A gdybyśmy spojrzeli na ten obraz z oddali albo, z konieczności, w wirtualnej obserwacji tego płótna, przymrużyli oczy w przestrzeni okiennej dostrzeżemy dwa krzyże, które harmonizują z widokiem stonowanych do czerni dwóch kobiecych postaci... dostrzegam w tym układzie pewną symbolikę... skupienia, zamknięcia, niewoli, pogodzenia się z losem...


[17.04.2018, "Dobrzelin"]

16 kwietnia 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE DZIESIĄTE - PROFESOR

- No popatrz, odkłoniła się.
W tym samym czasie gdy profesor obejrzał się za siebie na tych dwoje i powłóczył za nimi spojrzeniem, w którym ciekawość kłóciła się ze zdziwieniem, Antonina przyciągnęła bliżej jego rękę i ścisnęła mocniej przegub dłoni brata.
- No widzisz, nie jest tak źle, jak zawsze myślałeś. Pamiętają cię jeszcze.
Mężczyzna przyjął te słowa z obojętnością podobną do tej z jaką srogi, północny wiatr zareagowałby na chuchnięcie wietrzyka powstałego z obrotu skrzydełek dziecięcego wiatraczka.
- W końcu uczyłem ją języka polskiego przez osiem lat szkoły podstawowej - wytłumaczył.
Antoninie znów zrzedła mina, choć przyzwyczaiła się do tych niedorzeczności, jakie wielokroć słyszała z ust Stefana.
- Stefciu, uczyłeś jej matkę, nie ją.
- No popatrz, a takie podobne. Antosiu, ja chyba wiem najlepiej kogo uczyłem.
Kobieta wiedziała, że w tym momencie bezsensownym z jej strony byłoby prostowanie ograniczonej i nieodpowiadającej prawdzie pamięci Stefana. Nastanie taka chwila, kiedy jej bratu nagle zaświeci światełko w tunelu własnej niepamięci i przypomni sobie, że Lidka Niedzielska jest córką kobiety, którą lat kilkadziesiąt temu uczył polskiego w szkole podstawowej. Przypomni sobie, że mama Lidki nie oznaczała się jakimiś szczególnymi zdolnościami w pisaniu wypracowań, robiła przy tym sporo błędów, nie wypowiadała się najpiękniej, natomiast co do jej zachowania każdy z nauczycieli wypowiadał się pozytywnie, także i on. Matka Lidki nie miała czasu na naukę, przypomina sobie Antonina. Od najmłodszych lat pracowała na pegeerowskim polu, pomagając swoim rodzicom, co powodowało, że traciła czas, który można było przeznaczyć na naukę. Również jej córka, Lidka, dopóki istniał jeszcze PGR, kontynuowała rodzinną tradycję bezustannej, monotonnej pracy dla dobra rodziny.
- Powiedz mi, Antosiu, dlaczego my dzień w dzień chodzimy po mieście, także w taką niemiłą pogodę jak dzisiaj. Zauważyłaś, że zrobiło się zimno?
- Stefku, robimy tak ze względu na zalecenia lekarza, który mówił, że w twoim wieku należy przymusić organizm do wysiłku, wprawdzie niewielkiego, lecz takiego, który poprawi krążenie krwi, a także da ci możność oddychania świeżym powietrzem wolnym od zaduchu, jaki panuje w twoim pokoju, w którym półki aż po sam sufit uginają się od książek.
- Skoro twój lekarz tak mówi, to pewnie ma rację. Powinnaś, Antosiu, słuchać się lekarzy.
Antonina po raz kolejny nie miała za złe bratu, że znów coś poplątał. W końcu pomimo tego, że miała na myśli jego lekarza, to doktor Karczmarczyk dbał również i o jej zdrowie, przepisując lekarstwa na wszystkie niemalże dolegliwości wieku starczego, a to na krzepliwość krwi, bóle w stawach, wzrok, lepszą pamięć czy zadyszki. Nie były to wprawdzie lekarstwa o silnym działaniu, raczej sugerował jej witaminowe preparaty; środki przeciwbólowe tylko w ostateczności i to z zaleceniem stosowania w określonych przez niego częstotliwościach i dawkach.
- A nie wydaje ci się, Antosiu, że przyspieszyliśmy? Czuję to w swoich nogach.
- Idziemy szybciej, gdyż na osiemnastą umówiłeś się z panem Krukowskim i nie wypada, abyśmy się spóźnili.
- Z Krukowskim, powiadasz?
Głos Stefana zawisł w próżni zapomnienia i należało koniecznie i tę lukę w jego pamięci wypełnić treścią.
- Umówiłeś się z sekretarzem Krukowskim, pamiętasz?
Trzeba jej było na samym początku powiedzieć „sekretarz”. Nagle cała pamięć profesora wystrzeliła w niebo jak łodyżka fasoli z ziarenka po ciepłej, obficie zlanej deszczem nocy, by o poranku mógł się dokonać ten cud natury - nastanie nowego życia. Widać było, że Stefan zareagował na wieść o spotkaniu z sekretarzem już nie tylko pozytywnie, ale też każda cząstka jego ciała zdawała się być podniecona gorączkowym oczekiwaniem na przyjaciela z dawnych lat, przyjaciela, z którym wprawdzie spotykał się często i regularnie, lecz każda kolejna wizyta u niego i tak wzbudzała w nim niesłabnące emocje. Być może dla profesora sekretarz Krukowski był ostatnim jego przyjacielem, a już z całą pewnością najstarszym jakiego znał.
- Antosiu, sekretarz Krukowski jest chyba dużo starszy ode mnie, prawda, a i tak chyba młodszy od swojej żony… chyba go jeszcze nie opuściła…?
- Nic podobnego, ma się dobrze. Mówią, że w życiu tak się zdarza, iż kiedy kochające się osoby pozostają z sobą do swoich dni ostatnich, starzeją się znacznie wolniej, Stefku. To trochę tak, jak z nami. Ale państwo Krukowscy trzymają się naprawdę świetnie. On liczy sobie lat osiemdziesiąt sześć; ona jest o dwa lata od niego starsza.
- Jak ty wszystko dobrze wiesz i pamiętasz takie szczegóły - pochwalił siostrę Stefan i już w milczeniu przeszli do końca Aleją Kasztanową, aby po chwili skręcić w lewo, w niedużą, wąską uliczkę o nazwie Akacjowa, gdzie pod szesnastym w niewielkim domku mieszkali państwo Krukowscy.

I tym razem nie będą mogli zagrać. Sekretarz Krukowski owszem, przywitał siostrę profesora z niewymuszoną atencją i radością dającą się wyczytać z jego szarych, niemal popielatych oczu; przekazał zresztą natychmiast tego miłego gościa swojej małżonce Mariannie - kobiety zawsze znajdą wspólny temat do rozmów, w których mężczyźni bywają jakże często zbyteczni, a liczyć na grę z profesorem to zarezerwować dla siebie przynajmniej cztery godziny czasu. Znając Antoninę, wiedział doskonale, że dla dobra brata będzie domagała się wcześniejszego pożegnania gospodarzy.
- No nic, może innym razem znajdziemy czas na szachy - myślał Krukowski, wspominając tych kilka ostatnich partii jakie rozegrali. Profesor był świetnym partnerem do gry w szachy i, co ciekawe, jego pamięć, z której przypadłościami się zmagał, absolutnie nie dotyczyła szachów. Krukowskiemu imponowało w grze profesora to, że podczas prowadzenia gry zauważał pewne niuanse w swojej, ale też i w jego - sekretarza grze.
- Rozpoznaję w tym twoim ruchu Alechina, a jeśli tak, to czuj się na baczności przed gońcem Petrosjana… albo…
- Nie bądź taki Karpow, bo za chwilę sprzątnę ci sprzed nosa hetmana jak Anand… albo…
- Uważaj, kochanieńki na mojego skoczka. Jeśli nie przypomni ci się, co w tym układzie zagrał Spasski albo Fisher, położę cię na łopatki jak Tal.
Skoro nie szachy to rozmowa. Pełna wzruszeń, radosna, ale częściej smętna… wtedy przydaje się lampka koniaku ale pod kontrolą wzroku Antoniny. W każdym bądź razie rozluźnia język.
- Dobrze, to teraz ty zaczynasz - oznajmił Krukowski.
Było bowiem w zwyczaju obu przyjaciół, że wspominając dawne dzieje, opowieść zaczynał jeden z nich, a drugiemu pozostawało czule wspierać rozmówcę własnymi przemyśleniami, dodawać mu otuchy, bądź też przyznawać mu rację w sposób właściwy przyjaciołom najzagorzalszym, serdecznym i obecnym aż do śmierci.
Antonina i Marianna zgodnie twierdziły, że oto zebrali się dwaj stetryczali staruszkowie, aby jeszcze raz ponarzekać na świat, na swoje okrojone z przyjemności dojrzałe życie, na los okrutny i srogi, na ludzi, którzy kiedykolwiek stanęli na ich drodze. Ale, gwoli prawdy, obie kobiety przyznawały, że panowie mieli powody do narzekań, jak może niewielu w ich wieku, gdyż obu połączyła niezrozumiała wręcz niechęć, jaką wyczuli względem siebie, niechęć wyrażana zarówno przez ludzi, których znali, jak i też tych, którzy nie znając ich życia, uznali je za bezwartościowe.
- Włodziu, ja wtedy, gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałam sobie, że kiedy tylko spotkam go na ulicy, to przy wszystkich mu wygarnę, co o nim myślę. Nieprędko to się zdarzyło, bo pan odpowiedzialny za edukację w mieście chodził własnymi drogami, ale co miało nadejść, nadeszło i miało miejsce w niecały miesiąc po tym, jak to pan radny skreślił mnie z listy tych emerytowanych nauczycieli, względem których władze miejskie wystąpiły do ministerstwa o przyznanie odznaczeń…
Kobiety, choć przycupnęły w kuchni przy herbatce, przez uchylone do pokoju drzwi słyszały rozmowę, słyszały, co dzisiejszego wieczora ma do powiedzenia profesor.
- Założę się, że chyba dziesiąty raz to opowiada - westchnęła Antonina.
- Dziwisz się? Wylewa swoje żale. Z moim jest podobnie. Czasami aż słuchać się nie chce, ale, moja droga, trzeba… bo kto inny, jeśli nie my. To, moja droga, był cały ich świat, i Stefana, i mojego Włodzia.
Antonina choć miała nieco inne zdanie na ten temat, pokornie zgodziła się z Marianną.
- Widocznie nie mogą inaczej…
- … to wtedy ja podchodzę do niego, przysiadam się bezczelnie do jego stolika i mówię, panie, żebyś pan sobie nie myślał, żem łasy na zaszczyty, że pierś nadstawiam na ordery, co to, to nie, choć dostawałem, a jakże, w minionych czasach, o których nie ma pan zielonego pojęcia, boś pan w pampersach wtedy na bosaka latał… ech, no tak, nie było wtedy pampersów i robił pan w bawełniane. Panie, mówię, mówił pan na tej radzie, nie zaprzeczaj pan, wiem, co się tam działo, opowiadali, mówił pan, że nagradzać w dzisiejszych czasach zatwardziałego komunistę to nie tylko wstyd, ale i hańba. Hańba, powiadam mu, to być tak mało oczytanym jak pan i tak niewiele rozumiejącym, po co człowiek żyje. Komunistę, powiadasz pan, widzisz przed sobą, tak mu powiedziałem, to ja panu powiadam, że nie wstydziłem się być komunistą, bo dla mnie komunizm to nadawanie człowiekowi godności, parcie do nowego, lepszego życia. Pan nie zaznał w swoim pożałowania godnym życiu głodu jak moja matka, pan nie może zrozumieć tego, że pracując dwanaście godzin dziennie mój ojciec nie był w stanie wyżywić rodziny, więc moja matka brała nas: mnie, mojego brata i siostrę w pole do dziedzica, po łokcie my w gnoju ubabrani, w ziemi czarnej, przy świniach i drobiu, aby na chleb starczało i na mięso kurzęce w niedziele, i jeszcze na buty i naftę, której matka i tak nie kazała wieczorami palić, kiedy zaczytywałem się w Mickiewiczu i Prusie. Masz pan o tym pojęcie? Wątpię. Ale przemogłem się, pokończyłem szkoły, poszedłem na studia, a będąc studentem, po wojnie to było, dorabiałem korepetycjami dla robotniczych dzieci Powiśla i Marymantu. A czas był taki, panie radny, że stolicę trzeba było dźwignąć z gruzów na chwałę przyszłym pokoleniom. I szło się z innymi do roboty przy tych gruzach, potem na place budów, a wracało się późnymi wieczorami lub nocą, i do książki, a sen przekupywaliśmy zbożową kawą, ziemniakami z okrasą, cebulą i śledziem w occie lub oleju. A sześciu nas na niecałych 30 metrach mieszkało. Spał pan tak?  Przeżył pan takie dni? Był pan kiedykolwiek tak szczęśliwy jak ja? Ja student filologii miałem dłonie sterane ciężką pracą, gdzież im tam do pana wykremowanych, bez zadraśnięć dłoni. I tego, że w ZMP byłem się nie wstydzę, i w wojsku byłem, i budowaliśmy zakłady, i cieszyliśmy się z tego, że ojczyzna rozkwita jak nigdy przedtem. Widział pan taką wiosnę? Nie, pan poszedł za tymi, co to dawną Polskę chcieli ocalić, Polskę panów i kapłanów. Pan sądzi, że ci, co ganiali po lasach za ustrojem, który robotników i chłopów miał za nic, ci ojczyźnie służyli najlepiej, a wojowali oni w imię tej, która zbankrutowała, która nie była w stanie obronić się przed faszystowskim wrogiem. Czyjej idei pan dzisiaj służy? Jak pan śmie przez pryzmat swych niedojrzałych lat oceniać innych ludzi, ba wystawiać im świadectwo dobrego albo złego Polaka? Tak mu powiedziałem, a gdyby pamięć nie zawodziła mnie, tak jak ostatnio to robi, usłyszałbyś ode mnie, przyjacielu, że w paru innych miejscach dokuczyłem mu jeszcze bardziej, aż ci, co byli wtedy w restauracji za głowy się chwytali, bo jakże tak, nie dać odzipnąć ani na chwilę radnemu z rządzącej partii, sprawić, że powietrzem złapanym w otwarte usta się zachłyśnie i nie powie niczego na swoją obronę? Czy to się godzi?
A on milczał, milczał jak zaklęty, a ja przestałem mu patrzeć w oczy, rozglądałem się po sali, a ci, co siedzieli obok też oniemieli, czekali na to, kiedy wreszcie radny się ocknie i wygarnie mi swoja prawdę, a ten nic, wzrok utkwił w talerzu, na którym pozostały resztki obiadu, spojrzałem na niego i usłyszałem głos jego partnerki: - chodźmy już - powiedziała, on pozostawił na stoliku banknot, gwałtownie wstał, wyszli oboje, wtedy ktoś za moimi plecami…
- Niech pan się nie denerwuje, panie profesorze, rozumiem pana…
Kobieta. Chwyciła mnie za przedramię, przyciągnęła do swego stolika i poprosiła o szklankę mineralnej wody. Nie zdążyłem wypić. Zrobiło mi się słabo, byłbym upadł, gdyby nie ta kobieta…
- Stefku, to ja byłam tą kobietą - Antonina nie wytrzymała, podeszła do brata, stanęła przy nim jak anioł stróż. - Widzisz, Stefku, że te wspomnienia ci nie służą. Może poszlibyśmy do domu, co? Marianna słyszała, że dzisiejszej nocy będzie tęgi mróz.
- Głowę bym dał, że ta kobieta była Hanka, moja rodzona siostra.
Profesor spojrzał na sekretarza Krukowskiego przepraszającym wzrokiem. Miał świadomość tego, że ta dzisiejsza wizyta w domu Krukowskich zupełnie nie wyszła. No nic, przyjdą innym razem, a może teraz kolej na nich, niech ich odwiedzą, choć Krukowscy to już prawie z domu nie wychodzą, więc jednak on przyjdzie, zagra z sekretarzem w szachy, a Antonina pochwali ostatnio wydziergane przez Mariannę sweterki dla maluszków, bo Marianna pomimo swych lat ma sprawne ręce i potrafi nawlekać nici na igłę bez okularów. Sekretarzowa dorabia sobie do emerytury robiąc na drutach i szydełkując, a sweterki, spódniczki i czapeczki robi z najlepszej włóczki, i wszystko na miarę, mamusie smyków nie mogą się nadziwić i często składają zamówienia…
Pożegnali się.
Od samego progu owiał ich chłód. Wracali do domu niemal przytuleni do siebie.
- Antosiu, chciałbym jeszcze odwiedzić grób Hanki - powiedział do siostry.
- Pójdziemy jutro, przed południem. Dzisiaj jest już a późno.
- Tak, dzisiaj jest za późno - potwierdził. - Wiesz Antosiu, przypomniałem sobie, że rzeczywiście uczyłem matkę tej dziewczyny. Miałaś rację.
Antonina uśmiechnęła się do brata.
- Antosiu, spójrz w tamta stronę… nie tu… tam, dalej… sam koniec alei… widziałaś?
- Co miałam zobaczyć?
- Ta postać, kobieca postać.
- Możliwe, że to kobieta, ale idzie szybciej od nas, oddala się, trudno rozpoznać, czy to rzeczywiście kobieta.
Stefan przystanął nagle. Nie miał ani ochoty, ani siły podążać za zmniejszającym się punkcikiem, który jeszcze przed chwilą mógłby przypominać sylwetkę kobiety.
- To była Hanka - powiedział całkiem poważnie.
Antonina zbladła.

[06-07.O4.2018, Gignac-la-Nerthe i  Bouches-du-Rhone we Francji oraz 16.04.2018, "Dobrzelin"]

15 kwietnia 2018

ZAPISKI KRAJOWE - WIOSENNE SPOSTRZEŻENIA

A/
Widzę, że niewiele się zmieniło w kraju, aczkolwiek mam dziwne przeczucie, że należałoby poczynić pewne zmiany w koncepcji postrzegania przez pis przeciwników politycznych, czy szerzej, ludzi, którzy nie godzą się na rządy kaczyńskiego i jego rzezimieszków. 
Otóż utarło się przekonanie, że Polacy, zdaniem posła kaczyńskiego, dzielą się na tych, którzy stoją we właściwym miejscu i tych, którzy stoją tam, gdzie stało ZOMO. kaczyński rozwinął zresztą swoją myśl
i stanęło na tym, że nasz antybohater rozróżnia dwie warstwy społeczeństwa, nazywając je pierwszym i drugim sortem. Rzecz jasna pierwszym sortem są prawdziwi Polacy miłujący rządzącą dziś partię, jej faszyzującego wodza kaczyńskiego  i biznesmena w koloratce, ojca narodu rydzyka, zaś pozostali stanowią wybrakowany sort drugi, do którego piszący te słowa przynależy.
Myślę jednak, że wnikliwsza obserwacja stanu psychicznego rządzącej Polską komunistycznej prawicy uprawnia mnie do dokonania pewnej modyfikacji w jej wizji, w której pisowskie opryszki dzielą Polaków. A zatem przystąpmy do sprecyzowania tej wizji.
Polacy dzielą się na sektory…
- do pierwszego, nieskazitelnego, najbardziej patriotycznego i najsłuszniejszego należą panowie i panie z pisu, solidarnej polski i partii gowina tudzież zwolennicy i sympatycy tych partii;
- drugi sektor to z przymrużeniem oka opozycja kukiza wraz jego elektoratem;
- trzeci sektor stanowi dzisiejsza parlamentarna i pozaparlamentarna opozycja, której, póki co, nie zabrania się krytyki poczynań rządzących krajem oszołomów, ewentualnie pakuje się jej przedstawicieli do więzienia lub kieruje pod jej adresem oskarżenia formułowane przez niezależną prokuraturę, na której czele staje solidarny Ziobro, pseudonim zero;
- czwarty sektor to Obywatele RP, mniejszości seksualne oraz kobiety, które nie chcą, aby ich ciała traktowane były jak maszynka do taśmowej produkcji dzieci. Czwarty sektor nie posiada prawa do protestu, zamyka się przed nim chodniki, a jedną z przyczyn traktowania ich jako podludzi może być rozwieszenie biało-czerwonej flagi w miejscu publicznym i do tego, jak powszechnie wiadomo, za symbolami narodowymi mogą się chronić jedynie obwieście protestujący przeciwko zachowaniom anormalnej opozycji.
- piąty sektor, na którego czele stoją wirtualnie panowie Jaruzelski i Kiszczak to ludzie najczęściej w słusznym już wieku, którzy w jakikolwiek sposób związani byli z władzą na różnych szczeblach w PRL-u. Ci pariasi nie mają nic do powiedzenia, a wobec tych domniemanych zbrodniarzy uruchomiona została procedura zbiorowej odpowiedzialności znana w czasach dochodzenia Hitlera władzy w Niemczech 
Myślę, że moje miejsce znajduje się gdzieś pomiędzy trzecim a czwartym, a więc w sumie nie jest tak źle.
B/
Mój ostatni rozładunek po przybyciu do kraju miał miejsce w Piasecznie, na terenie dawnych zakładów kineskopów, elektronicznych podzespołów do produkcji telewizorów i samych odbiorników telewizyjnych, czyli skądinąd znajomego „Polkoloru”.
„Polkolor” został sprzedany za grosze francuskiemu Thomsonowi przez zgraję przekształceniowców własnościowych Balcerowicza, który z przyczyn ideologicznych uznał, że własność państwowa winna zniknąć z krajobrazu polskiej gospodarki, jako że jest nieopłacalna. Swego czasu dworowano sobie z niszczyciela wielkich i małych polskich zakładów, opowiadając anegdotę, jak to Balcerowicz wybrany na ministra finansów w Libii lub Egipcie likwiduje państwowe „kopalnie” piasku, uznając je za nieopłacalne i wyraża zgodę na import tego surowca z pustyni Kakahari w RPA.
Francuski Thomson po 14 latach zlikwidował produkcję telewizorów w Piasecznie i to, co zostało po Polkolorze sprzedał Hindusom, a dzisiaj na terenach wyzbytych się przez państwo Balcerowicza powstały magazyny niewiele liczących się na rynku małych firm, magazyny, w których nie odbywa się produkcja.
C/
Wiosna zawitała na dobre, a te pierwsze dni po powrocie do kraju spędziłem głównie w Warszawie (przeważyły sprawy zawodowe). Te prawdziwie wiosenne dni spędzałem z rodziną, żoną, córką i Adelką, głównie na Starym Mieście, i Krakowskim Przedmieściu. Chociaż w sobotę mocno wiało, to było ciepło, a na odbudowanych przez komunistów ulicach stolicy roiło się od turystów i spacerowiczów. Na szczęście w sobotę nie był dziesiąty, więc pisowska policja nie blokowała przejścia przez Krakowskie, aby obywatele wyznający religię smoleńską mogli uczcić comiesięczną pamięć poległego w zamachu pana prezydenta i jego małżonki. W ogóle atmosfera w centrum stolicy dostosowała się do pięknej pogody tego dnia, nikt nikomu nie ubliżał… pewnie z tego powodu, że pisowcy mieli akurat jakiś zjazd i kongres.
Spożyliśmy posiłek w „Warszawskiej”, potem udaliśmy się na coś czekoladowego do pobliskiego Wedla. Adelka w obu tych sympatrycznych miejscach dostała po miseczce wody - pochwalić!!!
D/
Jeśli kto myślał, że pod Smoleńskiem nie było zamachu, ten albo się mylił, albo też musi przyjąć kolejną wersję mówiącą o dwóch wybuchach. Czym spowodowanych? Możemy sobie dopowiedzieć, choć mnie zaskakuje ta pewność Macierewicza, pewność granicząca z podejrzeniem, czyżby on sam…?
E/
W myśl zasady, że winny się tłumaczy, zabrzmiały słowa szefów trzech państw, które dokonały nalotu na Syrię, a konkretnie na zakłady, w których syryjski prezydent zgromadził środki chemiczne, które rzekomo niedawno użył wobec cywilów na terenie tego państwa.
W kwestii nalotów zdaję się podzielać punkt widzenia posła Jakubika, który słusznie zauważył, że idiotyzmem byłoby niszczyć składowiska broni chemicznej, uderzając w nie rakietami, co przecież doprowadziłoby do katastrofy ekologicznej, a zatem… wielkie mocarstwa po raz kolejny zabawiły się w wojenkę z Asadem, którego najwyraźniej nie kochają, a ile w tym wszystkim jest prawdy, Bóg jeden wie.

[15.04.2018, „Dobrzelin”]

14 kwietnia 2018

MUZYCZNE POCZTÓWKI (10) PORA NA BLUESA

Blues jako gatunek muzyczny ma swoje źródła w muzyce granej i śpiewanej przez Afroamerykanów, niewolników sprowadzanych na "Nowy Kontynent", głównie do południowych stanów USA przez amerykańskich farmerów, dla których praca ciemnoskórych niewolników na plantacjach zbóż i bawełny była niezbędna dla osiągnięcia kolosalnych zysków.
Źródeł tej muzyki należy się doszukiwać w pieśniach religijnych, towarzyszących nabożeństwom, w smutnych i refleksyjnych pieśniach wykonywanych przez niewolników przy pracy na farmach, w śpiewach wędrownych żebraków, czy też w piosenkach - kołysankach śpiewanych przez czarnoskóre matki dzieciom.
Nastrój bluesowych pieśni odzwierciedlał gorzkie i pozbawione perspektyw życie afroamerykańskich wyrobników, którzy w tej niezbyt skomplikowanej muzyce wyrażali gorycz, smutek i przygnębienie, jakie towarzyszyły ich ciężkiemu życiu i pracy, nierzadko ponad siły.
Niemal sto lat upłynie od połowy XIX stulecia, zanim blues przenosząc się do wielkich miast USA, stanie się szanowanym gatunkiem muzycznym mającym niezaprzeczalny wpływ na takie rodzaje muzyki, jak country, jazz, soul i rock. Ekspansja bluesa dotarła z biegiem czasu na Stary Kontynent, w tym również do Polski.
Tyle historii bluesa pomieszczonej na łebku szpilki w kawiarence. 
Pora na muzykę.
1) Kolekcję otwiera jeden z najwspanialszych utworów Dżemu z niezapomnianym solistą, którym był oczywiście Ryszard Riedel. Zwracam uwagę na świetną, nowoczesną instrumentację utworu


2) Klasyczne, acz nowoczesne brzmienie ma poniższy utwór, "Blues chorego" jednego z najlepiej "czujących bluesa" polski zespołów - "Kasy chorych"



3) Magda Piskorczyk przy instrumentalnej pomocy Oli Siemieniuk wykonuje bluesa o jak najbardziej współcześnie brzmiącej tematyce. To głos zbuntowanej kobiety - feministki.


4) Część polską kończy nieśmiertelna pieśń "Modlitwa" króla rodzimego bluesa Tadeusza Nalepy zaśpiewana i zagrana wraz z zespołem "Breakout"



A teraz dwie pieśni, zdaniem piszącego te słowa, cesarza światowego bluesa, Muddy Watersa
5) "Manish boy"


i 6) "I'm A King Bee" 


7) I na zakończenie jeden z największych - John Lee Hooker i jego słynny "Boom, boom"


[14.04.2018, "Dobrzelin"]

12 kwietnia 2018

NOWA DROGA (9) Z POWROTEM

Droga wyprowadziła mnie z południa Francji pod Paryż i do samego centrum Paryża, rzut dwoma kamieniami od Łuku Triumfalnego i jeden od Wieży Eiffle’a; potem obrała kurs na Niemcy, do Erfurtu, skąd niedaleko już do kraju, a to i dobrze bo przewidziany termin zakończenia pierwszej trasy w nowej firmie zbliża się do końca.
Czy szczęśliwego, to się okaże po powrocie, na pewno jednak z przygodami, zwłaszcza tą jedną, ostatnią, która zdarzyła mi się w Moissy pod Paryżem podczas załadunku towaru do Erfurtu. W moim aucie pękł wąż ciśnieniowy służący przenoszeniu siły władnej unosić i opuszczać windę znajdującej się w tylnej części ładownej busa, którędy ładuję i rozładowuję towar. W związku z powyższym auto utraciło zdolność ładowania towarów od tyłu i, co najważniejsze, aby jechać dalej należało zabezpieczyć pasami klapę windy przed opadnięciem. Szczęśliwym trafem na załadunku w pechowym miejscu znajdował się polski busiarz, który wydatnie pomógł mi spiąć pasami klapę; sam bym tego nie zrobił, albowiem należało być równocześnie w dwóch miejscach: na krypie zajmując się spinaniem pasów, i na zewnątrz, podtrzymując opadającą klapę.
Udało się i pojechałem w stronę Niemiec, aż tu dochodzi do mnie wiadomość od spedytora, którego uprzedziłem o awarii, że firma, w której będę się rozładowywał przyjmuje towar jedynie od tyłu auta i w związku z tym zaangażowano innego kierowcę z firmy, który podjedzie pod sama firmę, przeładujemy towar na jego auto, a on podjedzie pod platformę rozładowczą firmy. Trochę to głupie rozwiązanie, bo przeładować pięć palet a auta do auta stojącego bokiem względem się nie jest takie łatwe, więc zdecydowałem się opuścić windę, on zaś podjechał swoim autem z opuszczoną windą pod tył mojej renówki i tym sposobem przeciągnęliśmy paleciakiem towar do jego auta. Potem oczywiście należało spiąc pasem moja windę, tak jak w poprzednim przypadku.
W tym miejscu muszę się wrócić do zdarzenia, jakie miało miejsce na trasie po świcie. Na autostradzie A4, którą zmierzałem do Erfurtu, około stu kilometrów od celu był wypadek, który spowodował zamknięcie trasy na… 4 godziny, które wykorzystałem m.in. na półtoragodzinny sen i śniadanie. A jaki to wydarzenie miało związek z rozładunkiem? Taki, że spóźniłem się na rozładunek i wraz z przysłanym mi do pomocy kierowcą musieliśmy zaczekać, aż prace rozpocznie druga zmiana w firmie, mniej więcej do godziny piętnastej. Najciekawsze zostawiam na koniec. Otóż po podjeździe pod rampę magazynu, gdzie towar miał być wyładowany, okazało się, że istnieje bardzo prosta możliwość rozładunku auta, wykorzystując do tego celu burty boczne, a zatem tak naprawdę nie był mi potrzebny ten kierowca, którego do mnie przysłali, gdyż szybko i bezboleśnie rozładowałbym towar otwierając „bok” auta.
Czy była to wina spedycji, która się „pospieszyła” z takim awaryjnym rozwiązaniem? Oczywiście, że nie. Po prostu pilnujący porządku Niemcy wymagali zastosowania zwykłej procedury rozładunkowej, która nakazywała rozładować auto od tyłu. Tylko po co wobec tego obok „mojej” rampy numer 15, znajdowała się rampa ze zjazdem, umożliwiająca rozładunek z boku? Zapewne ta rampa służyła rozładunkowi takich ładunków (mam na myśli długie), które nie są możliwe do rozładowania od tyłu. Niemiecka procedura nie obejmuje natomiast przypadków losowych, takich jak mój.
Po rozładunku czekam na jakiś towar już do kraju, towar, który można ładować bokiem.

[11.04.2018, Erfurt, w Niemczech]
  

08 kwietnia 2018

KTOKOLWIEK WIDZIAŁ...

Ktokolwiek widział
spacerujących po mieście
z pieśnią nadobną
w której podobno słychać Boga.,

On zaklina się że to żart
nie ma nic wspólnego z pochodem
z pianą na ustach
z sierpem i młotem.

Ktokolwiek widział
niech robi wolne miejsce w szafie
stawia schron kopie grób
nadchodzi katolicki kat.

Wokół miasta nieulękłego 
rozpościeram całun
trzeciego dnia zmartwychwstanie
stary ocalony poeta.

Oszczędzę mu widoku
brunatnych koszul
ze swastyką białego orła
na tle płonącej synagogi.

[08.04.2018, Aire des Vignobles, Nierve, we Francji]

07 kwietnia 2018

NOWA DROGA (8) DO MARSYLII

A/
W rejonie Marsylii, a właściwie już wcześniej w Prowansji wiosna rozkwitła w całej swej pełni. Byłoby jeszcze bardziej wiosennie i zielono, gdyby nie ten suchy i silny wiatr, bezustannie, zwłaszcza w dzień, wiejący od Morza Śródziemnego. W nocy, o dziwo, spadł deszcz, lecz próżno szukać jego skutków tutaj, w pobliżu Marsylii, na pierwszym parkingu na autostradzie prowadzącej do Fos-sur-Mer. Jest południe, a wietrzna nawałnica trwa w najlepsze, kołysząc pustym autem. Być może z powodu tego wiatru klimat mi nie odpowiada. Wiem, że to stwierdzenie spotka się z dezaprobatą rzeszy polskich i zagranicznych turystów spędzających miłe chwile wywczasów na plażach basenu Morza Śródziemnego, w Hiszpanii, Francji, we Włoszech czy w Grecji, czy tez po drugiej stronie morza w Egipcie, Libii, Algierii czy w Maroku. Mnie ten wiatr, może nawet nie same słoneczne upały, nie zachwyca, gdy wieje jak halny na Podhalu, to wiem coś o tym, bo ilekroć znajdowałem się w tych stronach, wiało zawsze i solidnie.
B/
Ale zanim dojechałem nad Morze Śródziemne…
Wyjechałem z Roissy pod Paryżem i objeżdżając stolicę Francji od północy i wschodu, skierowałem się na Fontainebleau, a tam, wiadomo, przepastny dziki las, najeżony głazami i przydrożnymi panienkami o swawolnych obyczajach; bywa że policyjne limuzyny ustawiają się niedaleko okolicznych rond, celem sprawdzania dokumentów, nie, nie owych niewiast kuszących samcze instynkty, a kierowców właśnie. Kierowca podobno też samiec?
Ale że dochodziła właśnie siedemnasta, a więc pora na to, by funkcjonariusze drogowi zjechali do swoich żon, partnerek życiowych lub kochanek, zatem jechać mogłem spokojnie, podziwiając budzącą się na zielono przyrodę i obserwują jak sprytne drzewa torują sobie drogę ku niebu pomiędzy głazami. Ech, te głazy.
A było to tak. Kiedy Pan Bóg urządzał świat, zalewał wodą oceany i morza, torował do nich drogę wodną, przez co powstały rzeki i strumyki, kiedy budował góry, gdy kazał roślinom żyć, kwiatom kwitnąć, łąkom zielenić się, a wodom wokół obu biegunów marznąć, był taki dzień, gdy Stworzyciel fruwał nad francuską dzisiaj krainą, dzierżąc w prawicy górę ogromną. Przemyśliwał sobie Pan Ziemi i Niebios, gdzie ową przepastną górę postawić, a przelatując nad Fontainebleau właśnie, krainie w owych czasach leśnej, nie znającej jeszcze łownych zwierząt, które czekały przyjścia na świat dnia kolejnego, doszedł do wniosku, że pośród tych nieprzebytych ostępów ułoży potężną skałę. Nagle dostrzegł lecące jego śladem Anielice. Jedna, szczególnie Mu bliska, bo pięknością na mile przewyższała pozostałe, zbliżyła się do Niego, pojrzała w Jego oczy, a swym skrzydełkiem niewinnym pod pachą prawego ramienia, Pana Świata połechtała. Ten zaś, choć na uroki Anielicy odporny jak na boską istotę przystało, przez tę niewinną gilgotkę stracił w prawej dłoni siłę, w tej prawicy trzymającej skalną górę. I stało się tak, o czym winni pamiętać apostołowie, a jednak zapomnieli, że Pan Bóg lawitujący na znacznej wysokości rzeczoną skałę upuścił; tak rozbryznęła się na setki i tysiące głazów, i do dnia dzisiejszego mamy tego pamiątkę.
Nie dość jeszcze tej historii, która z kolei dla Anielicy, co pośrednią przyczyną nieszczęścia była,  mniej radosny (zresztą, kto to wie, czy mniej…) finał miała. Otóż Stwórca zeźlił się na pięknego Anioła i postanowił go strącić pomiędzy leśne ostępy i głazy Fountainebleau-wskiej krainy.
I tak w dzisiejszych latach w tych lasach najeżonych ostrymi nożycami głazów, upadłe anielice przepędzają czas dany im od Pana Boga, bynajmniej nie na modlitwach, a zajęciach niekoniecznie się na modłach wzorujących.
C/ 
I tak dalej… przejeżdżam przez piękny Nemour, kieruję się na sławne imieniem konstruktora wieży Eiffle’a Briare, przejeżdżam obok elektrowni atomowej w pobliżu Cosne-Cours-sur-Loire i dalej na Nevers, Gannat i Riom, gdzie onegdaj popsuło mi się auto, wkraczam do Clermont-Ferrand, po czym autostradą 75 na Montpellier, z której zjeżdżam w lewo, podążając na prześliczny Avignon, który jednak mijam obok, i wreszcie dostaję się do miejsca pierwszego rozładunku w Graveson. Tam niemiła niespodzianka, bo na pierwszy rozładunek czekam ponad miarę, a mam przecież jechać jeszcze do Marsylii. I w końcu udało się, wyjeżdżam, coraz bardziej senny, przez Arles, w stronę Fos-sur-Mare i jak z bicza strzelił - Marsylia. Ruch niezbyt wielki, choć jak w każdym wielkim mieście trzeba uważać. W samym centrum Marsylii byłem już raz i wtedy, ani teraz nie jestem rozczarowany, a wręcz zachwycony jestem tempem drugiego rozładunku. Całe szczęście, bo oczy kleją mi się do snu… jeszcze tylko tankowanie na Esso Expressie, zjazd na autostradę i na pierwszym parkingu staję. Kończę Hrabala, coś piszę, lecz sen przychodzi łatwiej niż zwykle.
D/
Pobudka po 10 godzinach snu, co dla mnie oznacza wręcz wieczność. Mam już namiary na dwa kolejne załadunki: do Cisses i La Seyne-sur-Mer, oba nad samym morzem, ten drugi pod Tulonem.
W tym pierwszym miejscu biorę łazienkową szafkę do Paryża, w tym drugim - tajemnica. Czekam pod… namiotem cyrkowym, czekam, aż skończy się przedstawienie, które pewnie potrwa do północy. Wymieniam łamaną francuszczyzną parę zdań. Ciekawi mnie, co też może być przedmiotem transportu z cyrku.
- Może jakieś małe słonie albo lwy? - pytam.
- No, no - słyszę w odpowiedzi.
Czekam.

[07.O4.2018, Gignac-la-Nerthe, Bouches i La Seyne-sur-Mer, Var we Francji]

05 kwietnia 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE DZIEWIĄTE - CHŁOPIEC

„Wstanę więc i obiegnę miasto, ulice i place, będę szukać tego, którego kocha moja dusza. Szukałam go, ale go nie znalazłam.”
[„Pieśń nad pieśniami”, rozdz.4, 3.2.]

- Popatrz, jaka Lidzia zmieniona! Ugościła go tym, co miała, napoiła.
- Popatrz na niego! Śpi od dwudziestu godzin.
- Śpi jak dziecko.
- Szczęśliwy?
- Nie bardziej niż ona.

Zegar świata przestawiony o dziesięć lat wstecz.

 Fronton wilii - wczesna secesja. Elipsoidalny balkon okalający w jednej trzeciej bryłę budynku. Pierwsze piętro. Cztery kolumienki zdobione sztukaterią. Motyw wodnych lilii wspinających się ku słonecznym promieniom. Obecne palczaste pnącza zielonego groszku. Wykusze ścian ozdobione freskami, kreślącymi łukowymi liniami postaci Demeter, Wenus, Kirke; także kobietę, w której można się dopatrzyć kształtów Lilii Wenedy. Balustrada podążająca za balkonową elipsą - wybitne dzieło plastyków parających się  metalem jako tworzywem to wyrafinowane przestawienie chłonnych poszukiwań nowych przestrzeni dla wijących się nasturcji. Początek sierpnia. Nieznośny nocny upał. Powietrze nawet nie zadrży. Nieruchome jak Pallas Atena stojąca poniżej, wykuta z jednej bryły kamienia, zapraszająca do ogrodu na modę angielską, gdzie każda roślina, każdy wypielęgnowany czułą ręką ogrodnika chwast ma swoje niezaprzeczalne miejsce, nie wzbudzając zazdrości w obliczu dumnie kwitnących rozgorzałą czerwienią, późnych odmian krzaczastych róż.
Na białym, plastykowym fotelu bezczelnie wkraczającym kiczowatą materią w fascynującą jakość secesyjnej scenerii siedzi mężczyzna; bardziej leży niż siedzi, w atłasowym szlafroku koloru soczystego błękitu nieba. Z trzymanej w palcach prawej dłoni fajki sączy się sięgająca samych gwiazd smużka siwego, lekko niebieskawego, aromatycznego dymu. W otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwiach balkonowych pojawia się kobieta. Jej szyfonowa nocna koszula w kolorze rozjaśnionej mlekiem kawy podobnie jak szlafrok mężczyzny, prywatnie jej męża, nie przepuszcza powietrza, ale przez to chroni jej dojrzałe, acz pięknie jeszcze uformowana przez naturę ciało przed nocną spiekotą. Kobieta zajmuje miejsce w kremowym fotelu, stawiając go obok białego fotela męża.
- Pamiętasz tego chłopca z „Dwóch teatrów” Szaniawskiego? - odzywa się kobieta.
- Jakże bym miał nie pamiętać? Poniekąd jesteśmy spadkobiercami tego teatru.
- Teatrów - poprawia go.
- Teatru. Tego, który czerpie natchnienie z poetyckich wizji.
- Jeśli tak uważasz. 
Jej głos milknie wraz z niemym furkotem skrzydeł przelatującej nad ukośną krawędzią kwietnej balustrady sowy.
- On wczoraj był u ciebie. Był też przed tygodniem. Zostawił swoją sztukę.
- Czytałaś? 
- Bardzo dokładnie. Dwa razy.
- Stokrotko, ale przecież to nie mógł być on.
- Dlaczego?
- On istniał tylko w wyobraźni autora.
- Mówię ci, że to ten chłopiec.
- Po czym go poznałaś?
- Ta jego wizja… fascynująca. Ratująca świat przed zagładą. To czysta poezja i jakie piękne…
- Przyznaję, że byłem poruszony.
- Tylko poruszony?
- Może zdumiony… szukam odpowiedniego słowa.
- Wystawisz?
- Zastanawiam się nad tym. To właściwie monodram, ale gdyby odpowiednio spreparować tekst, można by go rozpisać dla jeszcze dwóch postaci.
- Spreparować? Co za okrutne słowo.
- Dostosować lepiej?
- Dostosować, a więc spłycić?
- Niekoniecznie. A możesz mi powiedzieć, Stokrotko, co w tej sztuce zafascynowało cię najbardziej?
Jej zamyślenie sięgnęło bezgłośnej, srebrzystej monety księżyca, który wychynął spoza smukłej talii ogrodowego cisu.
- Tam jest taka scena, w której chłopiec staje przed najeżoną bagnetami piechotą wyczekującą na komendę do ataku. Chłopiec unosi w górę prawą dłoń, formuje ją w pięść i w tym momencie drżące ręce żołdactwa upuszczają na ziemię błyszczącą krwawym słońcem broń, schylają się po nią, lecz zamiast pochwycić ją ponownie w swoje silne, nie znające przebaczenia dłonie, ich dumne, jak dębowe palisady pradawnych fortec nogi napięte jędrnością ścięgien mięśni odmawiają posłuszeństwa; żołnierze, jak jeden mąż klękają pobożnie, nareszcie uderzają w ziemię głowami chronionymi przez stalowe skorupy hełmów, i tak korzą się przed bezbronnym, wydawałoby się, chłopcem, a ich rzęsisty płacz spływa strumieniem słonych łez wchłanianych przez piaszczystą glebę, na której wcześniej żołnierze rozwinęli szyk bojowy. 
- Fascynujące - potwierdził.
- Choćby dla tej jednej sceny warto dać chłopcu szansę.
- Nie odmówiłem mu. Zauważyłaś, że sztuka jest niedokończona?
- Jeśli nawet, to ileż daje możliwości do przemyśleń. Zakładam, że widz przychodzący do naszego teatru z satysfakcją przyjmie zaproponowane przez chłopca zakończenie, gdyż dopiero po dotarciu do niego będzie miał sposobność dopowiedzenia tej wizji własnymi myślami.
- Nie przeczę, że do naszego teatru zachodzą ludzie o głębokim umiłowaniu poezji, na co pracowaliśmy przez lata proponując repertuar o nieskalanej tandetą wartości, ale ten chłopiec, jak go nazywasz…
Przerwał w chwili, gdy platynowy owal satelickiej luny puścił ukośny snop chłodnego światła na przycupnięty pod bryłą wilii balkon. Ich giętkie postaci uformowane w rozleniwioną konstrukcję foteli rzucały teraz wypełniony szarością cień, który w niewielkim tylko stopniu kontrastował z jaśniejszą powłoką światła nocy.
- … ten chłopiec przyrzekł mi, że napisze zakończenie.
- Ach, tak. A zatem… czekamy?
- Wiesz, Stokrotko, nie gorzej ode mnie, że przez te lata, kiedy jesteśmy razem, odkąd zdecydowaliśmy się nieść ludziom słowo rozpalające ich wyobraźnię, mądre, prawdziwe, lecz pogodne i krzepiące, nauczyliśmy się oboje cierpliwości, więc i w tym wypadku zdajmy się na wyroki losu.
- Obiecaj mi… - kobieta wsparła się na przedramionach o wygładzone poręcze fotela, zbliżyła głowę do ramienia męża, a czując przyjemny chłód atłasu, potarła policzkiem o śliskie sukno, pod którym umięśnione ramię pulsowało kropelkami przepływającej w żyłach krwi - … obiecaj mi, że wystawisz tę sztukę. Zasiądę w pierwszym rzędzie, aby nikt, prócz aktora nie dostrzegł moich łez.
- Kochanie, widzę, że nie zaśniemy przed brzaskiem tej nocy. Pójdę zrobić kawy dla nas obojga.
Smukła postać mężczyzny, tym smuklejsza, że odziana w lejącą strukturę atlasowego szlafroka, uniosła się i odrywając się od siedliska białego, kiczowatego fotela przeszła krokiem  harmonijnym, pełnym rozwagi i szacunku dla księżycowej nocy w stronę rozwartych, zapraszających ramion balkonowych wrót.

Zegar świata przesunął wskazówki nieodgadnionego czasu o cały rok w stronę teraźniejszości.

Schylona prowadziła ich za sobą, idąc raz bokiem, raz tyłem; rozchyliła storę, otwarła jedne drzwi, potem drugie, a z jej ust wypływały jak wodne kwiaty spod zmierzwionej wiatrem fali pokorne acz zmieszane z pełnym niepokoju wstydem słowa zaproszenia; nareszcie wskazała im miejsce przy stole w izbie niewielkiej i niewysokiej, ale ciepłej wielością obrazów i zdjęć na ścianach, i kobiercem zawieszonym nad staromodnym szerokim łóżkiem, kobiercem, pośrodku którego umieszczono krzyż, a pod nim nigdy niegasnące, purpurowe światło. 
A przecież to oni powinni czuć wstydliwy niepokój, i czuli go, i byliby jeszcze bardziej niż ona pochyleni, gdyby nie to, że w drzwiach łączących izby, przez które przechodzili, progi zrównane były z jasnym, sosnowym klepiskiem podłogi. To oni winni jej szacunek, jako matce tego, kto dwa razy zawitawszy do ich teatru, od roku nie dawał znaku życia, a pomimo genetycznej cierpliwości jaką w sobie mieli, już to z niepokojem oczekiwali go z uczuciem narastającej tęsknoty.
On zaczął jako pierwszy, bo też widział go po raz ostatni z wręczoną mu obietnicą dokończenia sztuki. Gdzie jest? Czy przypadkiem nie zakończył chwalebnej drogi życia? A może zapomniał? Może błąka się po świecie, odkrywając nowymi słowami tajemnice wieczności? Może w pustelni samotności kreuje symboliczne wizje walki człowieka o przetrwanie?
Matka zdążyła przywyknąć do jego pielgrzymowania. Droga jest dla niego najważniejsza, a podczas tej włóczęgi przychodzą mu takie myśli, myśli przez nią niezrozumiałe; pisze, śle listy, niejasne i tajemnicze, czyta je, lecz pojąć ich sensu nie jest w stanie, ale przytula je do serca, bo czuje, że odcisk atramentu jaki pozostawia jej syn na papierze to ślad po jego pulsującej krwi. Ale kiedyś, nie tak bardzo dawno temu, wydaje się jej, że napisał o jakiejś swojej sztuce, o teatrze…
Kobieta podchodzi do wąskiego a wysokiego kredensu, otwiera jedną z szuflad, błądzi chudymi, wysuszonymi palcami w jej wnętrzu, wydobywa nareszcie list; koperta rozcięta wzdłuż dłuższej krawędzi… wystaje skrawek bieli. Podaje go dyrektorowi teatru i siada na swym odwiecznym miejscu przy stole pod oknem, na którego parapecie uśmiecha się do niej radosna twarz kwiatu pelargonii.
Mężczyzna czyta na głos:
- Mamo. Zapomniałem o czymś. Gdyby kiedykolwiek pojawił się u ciebie dyrektor teatru z prześliczną swoją żoną o oczach barwy niezapominajki przyprószonej mgiełką rosy, powiedz im, że nie byłem w stanie skończyć tej sztuki… nie byłem w stanie… przeproś ich, proszę,
Twój chłopiec”.
Żona dyrektora teatru jest wzruszona. Już wie, że niebawem zasiądzie w pierwszym rzędzie widowni ich teatru, a jej wzruszenie wzniesie się wtedy na rozlegle wyżyny uczuć, które rozmącą wszelką niemoc rozumienia istoty istnienia.
Dyrektor teatru, tym razem niecierpliwie, szuka w wyobraźni sposobności podzielenia się informacją o przydzieleniu roli aktorowi, który jako jedyny będzie w stanie przeobrazić się w niedokończonej sztuce w chłopca ogarniętego mesjanistyczną wizją naprawy świata.
Rozmawiają. Z pokładów wysokich chmur uczuć, wizji i wyobraźni schodzą na grząską, to znów najeżoną kamieniami ziemię, ojczyznę chłopca - poety. 
Matka poety skromna, choć bardziej winna być dumna z syna, opowiada.
- Już chyba taki był od urodzenia, a może już w moim łonie ktoś zdecydował, że będzie inny niż pozostali. Dzień był taki, że rozmawiasz z nim jak z synem, jak z chłopcem - chłopcem jest i dzisiaj - a bywały dni i noce, kiedy próżno było usłyszeć od niego słowo dla mnie i dla jego ojca zrozumiałe. Ale w tym słowie zawsze był uśmiech, choć również i gniew, może bunt. Mówił wtedy: - Mama nie rozumie, ale ten gniew i bunt są u mnie po to, aby dobrać się do zła i je zniszczyć.
Czy rozumiała te słowa? Nawet jeśli nie do końca to ufała mu i kochała bezgranicznie za to, jakim jest.
- A zaczęło się tak. Był dzień czerwcowy, promienny, uśmiechnięty. Mamo, mówi, w taki dzień namaluję twój portret na tle malw, które już pną się ku górze po bielonych ścianach domu. Ileż to lat miał wtedy, sześć, może siedem. Pamiętam, że wybiegł do ogródka z czystą kartką papieru. Po pół godzinie wraca. Ja w kuchni. Ze ścierką w ręku. Podchodzi. Staje bokiem. Z ciekawości zerkam przez jego ramię. Patrzę na ten malunek. Nie widzę siebie. Nie widzę domu i malw. Smutek pali moje oczy. I nagle on, ten mój mały chłopiec zaczyna czytać. Państwo nie uwierzą, ale zobaczyłam siebie w jego słowach, jak siedzę na ławeczce pod rozwartymi oknami chałupy, uśmiechnięta, choć pełna powagi, jak ludzie na starych fotografiach, a po obu stronach malwy, kołyszą się, zbliżają swoje radosne twarzyczki ku mnie. Rozpłakałam się. 
Nasyceni takimi i jeszcze innymi opowieściami dyrektor teatru wraz ze swoją żoną wyszli. Mieli przed sobą kto wie, czy nie najważniejsze dotąd zadanie do wykonania w ich życiu.

Zegar czasu powraca w miejsce, skąd wybrał się w daleką podróż.

- Opowiedz, jesteśmy przecież ciekawi.
To matka. Aż przysunęła krzesło, na którym siedziała, bliżej córki. Ojciec przestał się golić, zamknął brzytwę, ciepły wilgotny ręcznik docisnął do twarzy, zdjął go, poszedł zawiesić na sznurku rozpostartym nad kuchnią, wrócił do nich i jak nie on, jął przysłuchiwać się temu, co Lidzia miała do powiedzenia.
- Ale nie wiem, od czego zacząć?
- Najprościej będzie od początku - skwitował ojciec.
- Od chwili spotkania - uzupełniła matka.
- Już mówiłam. Przystanął, bo zagotowała się woda w chłodnicy. Złościł się, kopnął nogą w oponę. Nie wiem czemu przekazałam mu diagnozę awarii, mówiąc, że zepsuła się uszczelka pod głowicę, albo silnik jest zatarty. Potem go okłamałam, że znam się na tym, bo skończyłam technikum samochodowe. Czemu to zrobiłam? Mamusiu, to był chyba jedyny sposób na to, abym go mogła zatrzymać. Jeśli to prawda, to znaczy, że poniekąd ukartowałam to nasze spotkanie. W końcu mogłam odejść. Nie, nie mogłam, bo on prosił o wodę. Popatrzcie, jaki przeskok myśli. Zostałam tam przy drodze po to, aby nasycić wzrok tym szubrawcem zabieranym na komisariat. Chciałam być świadkiem jego klęski, choć pewnie jeszcze raz mu się upiecze. To zły człowiek. I wtedy nadjechał on. Chyba się roześmiałam, widząc, jak otwiera maskę auta i nagle cała jego postać pogrąża się w tumanach pary. Jak mogłam? Tryskająca wartkim strumieniem para (musiał odkręcić korek, wariat, ledwie odskoczył) mogła go przecież poparzyć.
Szliśmy w kierunku domu. On obok mnie. Słyszałam co mówi.
- To auto mojego ciotecznego brata. Mam za swoje. Mówił, że daleko nim nie zajadę, bo to złom. Uparłem się. Kompletnie nie znam się na motoryzacji. Nie to co pani. 
Nagle przystanął. Stanęłam i ja. Odwróciłam głowę. Spojrzał na mnie tak jakoś inaczej.
 - A pani czekała na mnie jak syrena u skalistych brzegów greckiego morza, tęskniąca za błyskawicami gromowładnego Zeusa, za wiatrem, co na każdy grzmot odpowiada grzywiastą falą chmurom ciężkim a ponurym ukradzioną, a że bogowie nierzadko spełniają pragnienia pół-kobiet, pół-ryb, tak i pioruny ojca na Olimpie rozsierdziły Posejdona, co dotąd leniwie kołysał się jak łódź żaglowa na płytkich wodach zatoki, lecz teraz w gniewie dalejże wiosłem swym cudownym oburącz trzymanym wznieca kolejne fale, prześcigające stromym ogromem te, co z chmur poczęte; po oceanie egejskim obie teraz gonią; nacierają na siebie z impetem, szukają byle jakiej tratwy, łupiny bukowej, znalazły, tę na której podróżnik z nadzieją ujrzenia Itaki, żagiel nastawia, sterem kieruje, lecz w obliczu burzy srogiej a nienawistnej, gdzież mu kurs do ukochanej małżonki na czarnym bezgwiezdnym niebie odnaleźć.
I słyszy pani głos, głos syreny żałosny i ku tej pieśni, na najwyższej strunie harfy granej podąża wytrwale. Nic to, że łódź rozbita, bukowe deski kołyszą się niedbale; do jednej z nich przywarł ramionami, a litościwa fala, w szczęśliwą porę przez Pallas Atenę wygładzona, podała mnie w pani objęcia.
- Nauczyłam się tego na pamięć - podsumowała.
- Matko Boska, to on to powiedział?
To rzekłszy, matka Lidki odruchowo spojrzała w stronę drzwi do pokoju widocznych z tego miejsca w kuchni, gdzie siedziała, drzwi, za którymi w wygodnej pościeli przesypiał swą długą a męczącą podróż chłopiec. 
- Wychodzi na to, że syrenę mamy w domu - ojca szybciej opuściło wzruszenie. - I ty się, córciu nauczyłaś na pamięć tych słów? Rozumiesz je? 
- Ojcze, ja pierwszy raz poczułam coś w sobie… przecież mnie znacie, wasza młodsza córka stąpała dotąd po matce ziemi z głową dumnie, lecz pochyloną. Gdzież mi tam było wznosić się ponad byt codzienny przyprószony ziemistą szarością godzin i dni, przepięknych, bo przez was mi danych, najmilsi, lecz drążących życie jak cierpliwa woda kamień - bezustannie i monotonnie. Gdzież mi tam było przymusić serce do miłości, ot, otwierając okno o poranku cały świat kochałam; was bardziej niż siebie miłuję, lecz aby zbliżyć się duszą swoją do mężczyzny? do niego? Ja obiegłam miasto, ulice i place, szukałam tego, którego pokocha moja dusza. Szukałam go, ale dotąd go nie znalazłam, a teraz…?
- Toż ty, dziecko nie mówisz już swoimi słowami? Rozumiem je, lecz się ich boję. Ojciec, powiedz, czy to jeszcze nasza Lidzia siedzi tu z nami przy stole, jakby piękniejsza, jak zaczarowana…
- I ja, kobieto, odczuwam niepokój, ale to w końcu nasza córka, która nigdy, w co ufam, nie zapomni o nas, starych.

Zegar czasu nastawił wskazówki na przebudzenie.

Wieczny chłopiec, o czym wspomniała jego matka, nie był w wieku chłopięcym; przewyższał Lidkę o dwie wiosny i lata. Szedł teraz w jesienne, listopadowe, coraz chłodniejsze popołudnie pod rękę z tą, która obiegła całe miasto, a nie znajdując tego, kogo szukała, poszukała pociechy w śpiewie, i zaśpiewała, a on ten głos usłyszał i chociaż jego łódź rozbita o skały, jako rozbitek właśnie, dopłynął do stóp jej przystani.
Szli przez miasto jak brat z siostrą bardziej niż kochankowie, dumni inaczej, radośni jakby spostrzegli na nagich ramionach kasztanowców majowe pąki, co lada dzień rozkwitną.
Tam gdzieś, pod komisariatem człowiek z komórką przystanął i popędził za Lidką wściekłym wzrokiem. Nie zauważyła go.
Na alejce wznoszącej się łagodnie ku uśpionym drzewom w parku minęli się z parą starszych ludzi. Pokłonili się im. Stary człowiek odwrócił ku nim głowę, z niedowierzeniem objął ich przeciągłym spojrzeniem.
- To pan profesor - powiedziała Lidka.
Chłopiec objął ją mocniej ramieniem… ech, mogliby tak iść i iść.

Ojciec Lidki objął mocno ramieniem swoją żonę.
- Takie jest życie… życie…. 

[02.04.2018, Dourges, Pas-de-Calais we Francji i 02.04.2018, Wirdum, Friesland oraz 03.04.2018 Eemsmond, Groningen w Holandii]