CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 listopada 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 28. MARKET.

 



ROZDZIAŁ 28. MARKET.

(z którego dowiemy się, że szacowni obywatele miasteczka w kawiarni znajdującej się niemal w samym jego centrum, omawiają kwestię budowy w Różanowie sporego marketu, w którym zacni przedsiębiorcy mogliby sprzedawać wytworzone przez siebie produkty, o których świat nie słyszał, a powinien)


- Jak tam, panie radco, remont się przedstawia? - tymi słowy Kawiarennik powitał pana radcę, który do kawiarenki z trzema kompanami przybył.

- Przepięknie posuwa się naprzód - odparł radca Krach - tylko czasami, gdy ten domek leśny odwiedzam, czuję się niepotrzebny.

- Aż tak? - pan Adam wielkie zrobił oczy.

- Tak, właśnie. Ta nowa brygada, com ją wypromował stara się jak może i do tego fachowo, tak że wszelkie moje radzenie na nic się zdaje.

- Miło słyszeć. Co panom podać? - zapytał zmieniając temat na smaczniejszy.

- Dzisiaj po mocnej kawie dla wszystkich. Bezalkoholowej, bo każdy z nas na ten czas jest szoferem.

- Zaraz podaję. Mleczko i trzcinowy cukier przyniosę dla uzupełnienia.

    Tych trzech kompanów pana radcy Kawiarennik nie rozpoznawał. Może jeden z nich, no, może dwu pojawiło się swego czasu w kawiarence - twarze jakby znajome - lecz z całą pewnością ich obecność powszechną być nie mogła. Powracając do panów z tacą, na której z filiżanek, na chiński sposób, delikatną, zawiłą kreską zdobionych, unosił się aromat brazylijskiej tym razem kawy, pan Adam nie mógł sobie odmówić śledzenia rysów tych twarzy, których nie poznawał lub poznawał niewiele. Przepisowo rozstawił filiżanki, łyżeczki małe oraz talarki miętowej czekolady dla poprawy smaku, w pozłotko zawinięte.

    Pan radca przeczuwając w kawiarennika wzroku zakłopotanie, ośmielił się pana Adama zatrzymać przy stoliku.

- Przyjacielu - zaczął pospiesznie - myśmy tu dzisiaj na chwilkę wpadli, ale się nie godzi, abym ci moich gości nie przedstawił, gdyż, jak podejrzewam, niewielką masz świadomość, kto progi zacnej kawiarenki przekroczył.

    Pan Adam przyznał nieśmiałym głowy przekręceniem rację panu radcy, przyciągnął krzesełko przy sąsiednim stoliku stojące, usiadł na nim i w uprzejmy słuch się zamienił.

- Oto jest pan Laskowski, solidny miejski przedsiębiorca, a w szczególności rzeźnik z dziada pradziada prowadzący swój wieprzowo-wołowy interes i świetnie go rozwijający. Siedzący obok to pan Gnacik, z kurzęcej, mięsnej branży; ten z kolei firmę sam założył przed paru laty, która równie pięknie się rozwija. Po mojej prawicy z kolei zasiada pan Adamczyk, którego, panie Adamie pewno osobiście nie znasz, lecz smakujesz jego bułeczki i strucle, tudzież kwaśne, brązowe żytnie chleby z wiórami, co to ponoć zdrowsze od pszennych, choćby najwspanialej wypieczonych bułeczek.

    Rzecz jasna ta skrupulatna prezentacja przedzielona była uprzejmą wymianą uścisków dłoni siedzących wokół radcy Kracha panów i drobną dystrybucją zdań pomiędzy nimi o treści niekoniecznie doniosłej, lecz sympatycznej.

    I kiedy wydawało się, że czterej panowie przystąpią do rozmowy o sprawach, z którymi do kawiarenki przyszli, radca Krach ni stąd, ni z owąd zaatakował lewym prostym Kawiarennika.

- Bo też to pana wina, Adamie, pana osobiste sprawstwo kolejną herkulesową pracę mi przysporzyło.

- Dalibóg, o niczym podobnym nie wiem - speszył się pan Adam - w czym rzecz się zasadza?

- Otóż w tym, że po pana artykule, w którym upomina się pan o to, aby nasz miasteczkowy, niewielki biznes zadbał o siebie i swoich klientów, i spróbował położyć tamę przed obcym kapitałem, co to z łatwością na nasz ryneczek wejdzie i przedsiębiorczość rodzinną staranuje, po tym to artykule ci trzej panowie i jeszcze dwie panie, które rodzinny a pożyteczny biznes prowadzą, zwrócili się do mnie, abym im pomógł w założeniu marketu, w którym połączoną swą produkcją się podzielą i eksponować będą w jednym miejscu, wyszarpując klientów z dwóch okolicznych marketów.

- Nigdym nie przypuszczał, że aż tak szybki odzew nastąpi - zdziwił się pan Adam - ja raczej teoretyzowałem.

- I ulepiłeś pan śnieżną kulę, która tocząc się, pochłania coraz to nowe pokłady naszej prowincjonalnej ambicji i przedsiębiorczości.

- To chyba dobrze, panie radco, że wreszcie robiąc zakupy, będziemy się czuć jak u siebie. I te nowe miejsca pracy… to ważne.

- Ale panie Adamie a mój przyjacielu… ten mój leśny domek, moja nieźle płacąca firma, którą wspomagam i te inne sprawy… tak ich wiele…

- Sam pan, panie radco, utrzymuje, że jego obecność podczas remontu leśnego domku wcale nie jest niezbędna, a z dobrze płacąca panu firmą najgorsze pan już przeszedł i to z powodzeniem… a te inne sprawy, jakbym pana nie znał, ale znam i powiem, że takiego zapału do pracy tuzin młodych nie ma. Czy kłamię?

- Pan Adam, jak zwykle dla mnie łaskawy. Powiedzmy, że zgodzę się z tą opinią, choć czasami odpoczynku w moim wieku potrzeba.

- Odpocznie pan, gdy leśniczówka na nogi stanie. Piękna jesień nadejdzie, a nie masz lasu piękniejszego niż jesienią…

- Nie masz - potwierdził pan radca i nasycił przełyk gorzka kawą.

I wtedy niespodzianie głos zabrał pan Laskowski, rzeźnik i wędliniarz znamienity.

- Panie radco, bo ja przyznać muszę, że dziwię się, że na burmistrza albo posła pan nie kandyduje. Jakże by ludzkość nasza na tym zyskała.

    Radca Krach zamarł nagle i wszystkim się zdawało, że stało się tak w wyniku zachłyśnięcia kawowym napojem albo z jakiej nieznanej kompanom przyczyny. Lecz nie, to słowa pana wędliniarza tak podziałały na pana radcę, że zapomniał swego głosu przez chwilę najdłuższą z możliwych. Wreszcie się ocknął z odrętwienia i z niesmakiem stwierdził:

- Ja, drodzy panowie, nic a nic do tej roboty się nie nadaję. Ja spiskować nie umiem, nie rzucam potwarzy, dyrdymał nie opowiadam i rzucaniem słów na wiatr się nie zajmuję. Już takim pozostać wolę. W kawiarence z przyjaciółmi się spotkam czasem, z przyjemnością kieliszek koniaczku lub whisky wypiję, obmyślę coś, do czegoś się przyłożę, ale… darujcie, moi drodzy, mnie ta wielka i mała polityka nie wciąga. Już lepiej być mi poddanym własnej połowicy, aniżeli miałbym rządzić innymi.

    Strapił się pan Laskowski słuchając tych słów, bo wciąż pana radcę na stolcu politycznym widział i niejednokrotnie wcześniej z przyjaciółmi obmyśliwał, co tu zrobić, aby pana radcę na jaką wyborczą listę, choćby przemocą, zaciągnąć. Widać czas taki jeszcze nie nadszedł i, kto wie, czy kiedykolwiek nadejdzie.

    Następnie panowie, o czym Stary Pisarz się rozpisuje gładko, na tor rzeczowej dyskusji o marketowym projekcie wstąpili. Przemyśleli sobie, że warto, aby nie tylko branża wędliniarsko-piekarnicza znalazła swoje miejsce w obiekcie, który zbudować zamierzali, ale i ten pan krawiec, co modne szył ubrania, i skórzany rzemieślnik, co artystycznie torby i ozdoby w skórę obfite oferuje, i ta pracownia krawiecka sukien ślubnych, biustonoszy i innych niewieścich cacek, od których oglądania płci męskiej dech zatyka, i ta grupa producencka jabłek i owoców miękkich, i ta maleńka wytwórnia stuprocentowych soków, i mleczarnia, co ledwo ledwo koniec z końcem wiąże, choć sery i jogurty smaczne rychtuje, i ten właściciel podmiejskiego młyna, co mąkę w prześwietnym ma wyborze, i kilka jeszcze innych podmiotów gospodarczych.

    A radca Krach miał zadanie tym interesem pod względem prawnym się zająć, a najbardziej szło o to, aby za śmieszne pieniądze plac ze stojącym na nim magazynem pozyskać, co znacznie zmniejszyłoby koszty przedsięwzięcia.

    Czy tak się stanie? Niewątpliwie, jeżeli tylko pan radca szczęśliwą rękę do tego przyłoży, a że przyłoży… to rzecz pewna.


[30.11.2021, Toruń] 


SZTUKA - PAUL SÉRUSIER - POSTIMPRESJONISTA - NABISTA - SYMBOLISTA

 

Fragment biografii Paula Sérusiera - na podstawie informacji zawartych na stronie  https://www.freeart.com/gallery/   Olga's Gallery

    Paul Sérusier urodził się w 1864 roku w Paryżu w zamożnej rodzinie klasy średniej. Jego ojciec był odnoszącym sukcesy biznesmenem w przemyśle perfumeryjnym, który zapewnił synowi dobre wykształcenie. W 1875 Paul wstąpił do Condorcet Lycée, gdzie studiował filozofię klasyczną, grekę i łacinę oraz nauki ścisłe. Liceum ukończył w 1883 r. z dwoma maturami – z filozofii i nauk ścisłych.

    W 1885 roku, po krótkim okresie pracy w towarzystwie przyjaciela ojca, Paul wstąpił do Akademii Juliańskiej, aby studiować sztukę. Tam zaczęła się jego przyjaźń na całe życie z Maurice Denisem.

    W 1888 Sérusier przybył do Pont-Aven w Bretanii, miasta popularnego wśród francuskich i zagranicznych artystów. Tam uwagę Sérusiera przyciągnęła grupa artystów, którzy zebrali się wokół Emile Bernanda i Paula Gauguina. Gauguin zachęcał młodego malarza do uwolnienia się od ograniczeń malarstwa naśladowczego, do używania czystych kolorów, nie wahania się przed wyolbrzymianiem swoich wrażeń i nadania obrazowi własnej, dekoracyjnej logiki i systemu symbolicznego.

    Sérusier wrócił do Paryża z małym obrazem narysowanym pod kierunkiem Gauguina i entuzjastycznie pokazał go swoim przyjaciołom, dzieląc się nowymi pomysłami, których nauczył się od Gauguina. Nazwali obraz Talizman. Wraz z przyjaciółmi, którzy podzielali nowe idee, Pierre Bonnard (1867-1947), Maurice Denis (1870-1943), Henri Ibels (1867-1936) i Paul Ranson (1862-1909), Sérusier utworzyli grupę, którą nazwali Nabis (hebr. „prorocy”). Spotykali się regularnie, aby dyskutować o teoretycznych problemach sztuki, symboliki, nauk okultystycznych i ezoteryzmu. Później do grupy dołączyli Armand Seguin, Edouard Vuillard (1868-1940) i Kerr-Xavier Roussel (1867-1944). Jednak po wyjeździe Gauguina na Tahiti, w 1891 roku, grupa stopniowo rozpadła się, a jej członkowie rozwijali się oddzielnie w różnych kierunkach.

    Latem 1892 Sérusier wrócił do Bretanii, do małej wioski Huelgoat. Huelgoat stał się miejscem jego pracy na kolejne dwa lata. Jego poddanymi byli bretońscy chłopi, ich figury były monumentalne i solidne. Zmieniła się też paleta malarza, nie używał już czystych kolorów, ale stonował je szarością.W 1895 r. Sérusier przyjął zaproszenie swojego przyjaciela Jana Verkade do klasztoru benedyktynów w Beuron w Niemczech. Mnisi-artyści klasztoru praktykowali zasady estetyczne, według których prawa piękna były prawami boskimi; były tajemniczo ukryte w naturze i mogły być ujawnione tylko artystom, którzy potrafili dostrzec proporcje i harmonię rozmiarów.

    Po  kolejnych podróżach do Beuron osiadł w Bretanii i uprawiał malarstwo oparte głównie na obliczeniach i pomiarach.Od 1908 zaczął regularnie wykładać w Akademii Ransona. W 1921 Sérusier opublikował krótki traktat ABC malarstwa, w którym rozwinął teorię krzywych i prostych kształtów oraz teorię koloru i metodę badania wygłuszonych kolorów. Książka stanowiła podsumowanie badań estetycznych Sérusiera. 

Malarz zmarł w 1927 roku w Morlaix.


Bretoński bukiet



Deszcz na drodze



Ułaskawienie. Notre-Dame-des-Portes w Châteauneuf-du-Faou



Bretońska niedziela



Cztery Bretonki



Ognisko



Girlanda z róż



Dziewczyny z Douarnenez



"Portret Paula Serusiera" - Georges C. Michelet


[30.11.2021, Toruń]










29 listopada 2021

W OKAMGNIENIU (1) - SZÓSTA RANO


 

Edith Hofmann (1927 - 2018)
Jeden z obrazów z kolekcji obozowej


 SZÓSTA RANO  

- Panienka już wstała? Jeszcze nie ma piątej.

Mała przegląda się w lustrze, już ubrana, z delikatnym makijażem. Nie może przecież pozwolić na to, aby wzięli ją prosto z łóżka niewyspaną i nieświeżą.

- Czy naprawdę, Klementuniu, oni przychodzą o szóstej rano? - pyta Marta.

- Ojca z matką zabrali o szóstej, nie pamiętasz? - Gosposia dotyka wychudzoną dłonią ramienia dziewczyny. Przy okazji poprawia kołnierzyk bluzeczki. Marta widzi Klementynę w lustrze. Mrużąc oczy, wyobraża sobie, że stoi teraz za nią nie wieloletnia gospodyni, cudowna jej piastunka, ale najprawdziwszy anioł - kobieta. Marta odwraca się i kładzie swoją głowę na skrzydłach tego anioła.

- Powiedz mi, dlaczego mnie wtedy nie wzięli?

- Och, przecież ci mówiłam - Klementyna sprawia wrażenie nieco zaniepokojonej. - Nie biorą osób niepełnoletnich, bo potem mają z nimi same kłopoty.

- Kłopoty?

- A i owszem, kłopoty. Muszą się potem tłumaczyć z tego, że zabrali kogoś, kto nie ukończył osiemnastu lat... chociaż, czy też oni muszą się z czegokolwiek tłumaczyć? Nawet przed Bogiem...

- A więc uratowało mnie tych pięć niewinnych dni. Myślałam, że chodzi tu o coś więcej.

- No, chodźmy do kuchni, zjemy śniadanie... tam gdzie cię zawiozą, mogą być z tym problemy.

Marta przygładza jeszcze włosy, rozciera puder na prawym policzku i po chwili obie przechodzą do do kuchni. Marta siada na krześle, otwiera szufladę i gorączkowo w niej czegoś poszukuje. Pełno w niej rupieci: szpulki nici, igły, nożyczki, kilka naparstków, jakieś gumki, kreda krawiecka, szpilki, lecz dziewczyna szuka plastykowej, przezroczystej torebki; są tam koperty koperty, po czym wyjmuje z kilku ich zawartość - listy... kilka poszarzałych kartek papieru.

Klementyna tymczasem, tak jakby odjęło jej lat, z niezwykłą szybkością wyjmuje z szafek i lodówki, masło, chleb, słoiczek z pomarańczowym dżemem, sery twarde i twarogowy i kilka plasterków szynki. Woda w czajniczku już syczy. Za chwilę gosposia zaleje nią rozpuszczalną kawę dla ich obu, a tłuste mleczko czeka już na stole, aby zabielić boski poranny napój.

- Martuniu, odłóż te listy... tyle razy je czytałaś. Najważniejsze, że rodzice są zdrowi i w końcu wrócą...

- ... za pięć lat, to długo, ale czy na pewno wrócą?

- Na pewno. Każde zło ma swój koniec.

- Czy mnie też czeka pięcioletnia rozłąka z tobą, Klementuniu?

- Nie sądzę. Ty przecież jesteś niewinna tak jak...

Klementyna nie kończy. Nie zdążyła się ugryźć w język i teraz trzeba się będzie tłumaczyć. Aby to odwlec dolewa do obu kubków z gorącą kawą trochę mleka, po czym wsypuje po jednej łyżeczce cukru do obu kubków.

- Co ty mówisz, Klementyno, moi rodzice byli winni? Czym zawinili? - Marta jest wyraźnie zakłopotana, by nie powiedzieć zdegustowana, niedokończonym, acz wiele mówiącym zdaniem gosposi.

- To nie tak, skarbie. Oni po prostu obwiniają każdego, kto nie jest z nimi. Ale ty, moje dziecko, jakież ty możesz mieć winy w tak młodym wieku. Nic takiego przecież nie uczyniłaś.

Marta smaruje kromkę chleba masłem, potem zmiksowanym twarożkiem, kładzie na to zaczerpnięty łyżeczką ze słoiczka dżem, a następnie wsuwa do ust tak przyrządzona kanapkę.

- Wiesz, Klementuniu, ja tak bardzo chciałabym właśnie coś uczynić, chciałabym im powiedzieć, kiedy będą mnie zabierali, że jestem całym swoim jestestwem sprzeciwem wobec tego, co robią. Mam w sobie tę siłę, mam, uwierz, Klementuniu, i zrobię to, przekonasz się.

- Sama nic nie poradzisz, dziecko. Lepiej się ucz...

Klementyna tym razem w porę pohamowała się. Wiedziała od znajomych pań, że dziewczyny w wieku Marty zabierane są przeważnie na cały rok do takich pensjonatów dla dziewcząt, gdzie poddawane są specyficznemu procesowi wychowania różnego od tego, z jakim mają do czynienia w szkole.

- Już oni cię tam nauczą - mówi Klementyna, lecz jej słowa chłoszczą Martę jak biczem.

Zjadły śniadanie. Porozmawiały z sobą jeszcze, a słońce puściło już oko przez niedociągnięte firanki w oknie kuchni. Klementyna zdążyła też postawić Marcie pasjansa... chyba jednak się nie udał, nie wyszedł. Marta włączyła radio, z którego dowiedzieli się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, nic tylko żyć, cieszyć się i nie umierać.

Punktualnie o szóstej walnięto do drzwi. Panowie w mundurach założyli Marcie kajdanki na ręce trzymane przez nią z przodu - to taki ukłon w stronę kobiet, bo mężczyźni mają zwykle ręce wykręcane do tyłu i znacznie trudniej im się poruszać, gdy są tak skuci od tyłu, zwłaszcza że zawsze znajdzie się jakiś wyrywny mundurowy, który aby się wykazać, popycha od tyłu delikwenta lub wręcz chwyta go za kark od tyłu i przygarbionego prowadzi do policyjnej suki.


[29.11.2021, Toruń]


ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (579) NIEDZIELNY SPLEEN

 

Obraz współczesnej włoskiej malarki Barbara Monacelli
"Hołd dla Charlesa Baudelaire'a - Spleen de Paris"

579.

    Wczorajszy dzień trzeba zapamiętać. Od późnego popołudnia zaczął padać śnieg, pierwszy tej nadchodzącej zimy. Opad wprawdzie niewielki, lecz w chwili gdy to piszę wewnętrzna osiedlowa droga zdaje się lekko przymarzać. Zobaczymy, co będzie w następnych dniach.

    A tak w ogóle nie czułem się wczoraj najlepiej... coś tam żołądkowego, ale najpewniej był to niedzielny spleen. Niedziele zwykle mnie przygnębiają, choć ta wczorajsza, powiedzmy, że od rana pracowita, bo jeśli wykonujesz byle jaką pracę, to spleen cię nie podłapuje, więc nie powinienem rozpaczać nad potłuczonym słoikiem musztardy. :-)

    Przed dwudziestą trzecią obejrzałem ostatni, okazało się, że decydujący frejm w Mistrzostwach Wielkiej Brytanii pomiędzy Markiem Selby a Irańczykiem Hosseinem Vafaei. Fantastyczny motywator. Nie wiem, jak wyglądał cały mecz, ale ten ostatni frejm stał na światowym poziomie, był do ostatniego kapitalnego zagrania Irańczyka przy stanie 54-54 na czarnej bili emocjonujący, a Vafaei zwyciężył będącego obecnie numerem jeden na światowej liście zawodowego snookera 6-2. Sprawił mi tym zwycięstwem bardzo miłą niespodziankę, bo przy całym szacunku dla wirtuozerii Selbego, nie jest on moim snookerowym ulubieńcem z uwagi na bardzo pasywną grę jaką prezentuje. Z kolei udzielający po meczu Vafaei okazał się całkiem miłym i sympatycznym człowiekiem; widać było w jego oczach radość po sprawieniu wielkiej sensacji.

    A zatem po obejrzeniu fragmentu snookerowego spotkania lekka bryza optymizmu trąciła mój żagiel, choć do osiągnięcia złotego środka Horacego mam do przepłynięcia mil parę. Jak sądzę, tym potężniejszym kopem będzie obejrzenie starego dobrego polskiego filmu - ustawiłem się na "Dziewczynę i gołębie" według prozy Iwaszkiewicza. A tak przy okazji w kolejnym poście z cyklu zapisków z czasów dyktatury, opowiem o jednej z najulubieńszych moich fejsbukowych grup - są takie... może więc zachęcę.


[29.11.2021, Toruń]

28 listopada 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (576 - 578) RACZEJ DESZCZY. JESZCZE RAZ PIESKI - SZCZEKANIE. DZIENNIKARZYNA Z POLSATU.


 

Julian Fałat (1853 - 1929) - "Powrót z niedźwiedziem"
... podobno jego śniegi są najpiękniejsze na świecie...


576.

    Wczoraj mniej więcej o tej porze patrzałem w okno. Jest niedaleko taka lampa, po światłach której orientuję się, czy i jak mocno pada deszcz, deszcz ze śniegiem, czy może sam śnieg, bo ostatnio podawano, że będą śnieżyce. Najczęściej tak jest, że kiedy prognozowany jest dany typ pogody, to się nie sprawdza i dopiero gdy, dajmy na to, pada już śnieg, to meteorolodzy mówią o nadchodzących opadach śniegu.

    Padał deszcz z kruszynkami mokrego śniegu, czyli śniegu było tyle, co kot napłakał.

577.

    Śmieszne są te moje piesełki. Adela, choć stan jej owłosienia wciąż budzi niepokój, wydaje się, że wyzdrowiała po dwóch miesiącach niezidentyfikowanego wciąż choróbska i powróciła do dawnych nawyków. Jeden z nich jest szczególnie uciążliwy dla domowników. Otóż gdy ktoś przychodzi do domu lub odchodzi, Adelka przeraźliwie szczeka i trzeba mieć wtedy przy sobie klapkę do zabijania much... broń Boże, nie uderzam Ady, ale ona nauczyła się, że klapka w moich rękach to oznaka niezadowolenia wobec hałaśliwości dziewczynki. Obserwuję wtedy, jak suczka bije się z myślami - kłóci się jej natura ze społecznymi wymaganiami w stosunku do niej. Spogląda na mnie i czasami rezygnując ze szczekania warczy sobie cicho a zdecydowania pod nosem, aby chociaż w ten sposób wyrazić swoje zadowolenie z możliwości powitania lub pożegnania gościa. Ciekawe jest to, że jej szczekanie odbywa się właściwie tylko w opisanych wyżej sytuacjach... no chyba, że wda sie w rozmowę z jakimś ujadającym psem z sąsiedztwa.

    Masza natomiast ma taki dziwny zwyczaj, który nazywam bulwersowaniem się. Chodzi o to, że:

- potrafi zaszczekać (wyraźnie jest "wkurzona") gdy przez okno zauważy, że w bloku naprzeciwko zgasło lub zapaliło się jakieś światło. Masza zdaje się wtedy mówić: - Popatrzcie, czy was nie denerwuje to, że u "Kowalskich" zapalono światło? Fuj!.

- szczekanie u Maszy ma charakter zadaniowy, a mianowicie niechże w telewizorze pojawią się konie albo ptaki, jej obowiązkiem jest wyrazić swoją daleko posuniętą dezaprobatę wobec tych Bogu ducha winnych stworzeń. Zdarza się, że reaguje szczekaniem na pojawienie się na ekranie specyficznie wyglądającej (dla niej) kobiety (zdaje sie, że obszczekała swego czasu pawłowiczową oraz inną, nieznaną mi kobietę zachowującą się w sposób nadmiernie głośny). Przed dwoma godzinami, kiedy miałem włączony telewizor na "07 zgłoś się" obudziła się nagle i obszczekała mordercę z jednego z odcinków - tzn. aktora, który grał rolę mordercy, słowem - wyczuła gościa, bo kiedy go potraktowała szczekaniem nie było jeszcze wiadomo, kto jest mordercą.

578.

    Coraz mniej oglądam i słucham polityki, i nie mówię tu o partyjnych mediach pisu, bo tych w ogóle i od dawna nie słucham i nie oglądam - mam na myśli te niewiele pozostałych, które mnie wciąż zadręczają. Przypadkowo obejrzałem wywiad z panią Ochojską w Polsacie. Jakiś młody, nie dość rozwinięty, przypadkowy dziennikarzyna zapragnął przygwoździć do muru założycielkę Polskiej Akcji Humanitarnej w kwestii tego, co się dzieje na naszej wschodniej granicy z Białorusią. Po obejrzeniu tego wątpliwej jakości spektaklu z dziennikarzyną w roli głównej, zastanowiłem się kto i czego tego pana uczył na studiach (zakładam, że ukończył dziennikarstwo). Druga myśl, która przybiegła natychmiastowo do mojej głowy to: koleś, tyś nie jest godzien pani Ochojskiej butów czyścić! Tyle w temacie!

    No cóż, dochodzi czwarta nad ranem - pora do łóżeczka.


[28.11.2021, Toruń]


27 listopada 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 27. ROCZNICA.

 

Marc Chagall (1887 -  1985)
"Wesele Koło Wieży Eiffela"


ROZDZIAŁ 27.  ROCZNICA. 

(z którego dowiemy się, że w Ciżemkach praca wre, miasteczko Różanów szykuje się do pleneru, a w kawiarence odbyła się akurat uroczystość rocznicowa państwa Szydełków)

    Podczas gdy w Ciżemkach, u młodych, bez chwili przerwy koni dosiadanie, a Piotr w weterynaryjnym fachu nowych klientów zdobywał; w czasie gdy w radcy Kracha nowej posiadłości ruszyło z kopyta leśnego domku restaurowanie, w kawiarence również czas przebiegał pod pracowitości dyktando.

    Maria wielką wyrękę z nowo przyjętych do pracy osób mając, więcej czasu poświęcała Róży, pospołu z Adamem, który pomocy młodej żonie nie odmawiał, zwłaszcza że w miasteczku mówiono bezustannie: „pan Adam to poza tą małą świata nie widzi, tak ją ukochał, ją i swoją żonę. Aż miło patrzeć na nich, choć w tak różnym są wieku, lecz widać, że prawdziwa miłość o takie szczegóły nie dba.”

    Gości, zwłaszcza popołudniową porą i w wieczory, nie ubywało.

    W tym miejscu stary pisarz, co skrzętnie notuje każdą historię kawiarenkowych przyjaciół, koniecznie dodać musi, że w kawiarence nie klientów się obsługuje, lecz gości właśnie, a jeśli gości, to zgodnie z prastarym przysłowiem, przez kawiarniane progi Bóg przestępuje, niezależnie od tego, czy w gospodarzy izbach biesiadują wierzący, czy też ci, o mocno nadwątlonej wierze.

    Ponieważ imprezę plenerową już na początek września ogłoszono, oprócz codziennych obowiązków kawiarennik z inżynierem Bekiem i panią Koteńkową wokół organizacyjnych spraw biegali niestrudzenie. A to trzeba było zapewnić zakwaterowanie dla siedmiorga studenckich artystów i pana profesora; także samo dla dwóch twórców ludowych, którzy daleko, hen, hen, poza miasteczkiem mieszkali. Koniecznym też było szczegółowo plan i warunki pleneru omówić, i powiedzieć, że artystów zadaniem ma być również przeprowadzenie ćwiczeń i warsztatów dla dzieciarni, gdyż „przepysznie młódź wszelaką właśnie przez sztukę, nadto w praktycznym wydaniu się wychowuje”, jak ośmieliła się zauważyć pani Koteńkowa.

    Pani Zofia właśnie, najlepszy z młodzieżą i dziećmi kontakt miała, toteż „dopinała” ich obecność na plenerze oraz ćwiczyła z chętnymi uroczyste jego zakończenie. A dyrektorzy trzech miejskich szkół, tyleż samo wiejskich i dwu innych placówek służących wychowaniu, jakoś z aprobatą wyczynom emerytowanej nauczycielki się przyglądali. Jedni znali ją świetnie i szanowali; drudzy śmiałości nie mieli odmówić pomocy, bo to jeszcze w tej kawiarenkowej gazecie opiszą, a tego, co jest napisane, to nawet złotymi zgłoskami śrubek odkręcić trudno.

    I oto, jak grom z jasnego nieba, na kawiarennika spadła wiadomość, że dwie dorosłe już pociechy mecenasa Szydełki zamiarują dwudziestą piątą rocznicę ślubu rodziców, w pewną sobotę, w kawiarence przeprowadzić. A przybyły obie pociechy do pana Adama w pełnej przed solenizantami tajemnicy, więcej, mieszkając w dwóch różnych a odległych miejscach, nigdy w kawiarence nie biesiadowały; jedynie z opowieści rodziców, tudzież z „Naszego Głosu” wiedzieli, że taka wdzięczna oberża w ich rodzinnym mieście się znajduje.

    No i postawili kawiarennika w bardzo szerokim rozkroku, bo tydzień niecały na przygotowanie imprezy mu dali. Ten, rad nie rad, dodatkowych zakupów sporządził listę, najął też jedną panią na ten najgorętszy czas do pomocy; no i do dzieła z dekoracją ogrodowej części kawiarnianej przestrzeni.

    A stary pisarz, który, jak i pozostali, został na tę wzniosłą rocznicę zaproszony, już gdy po niej było, w niedzielę, jak zwykle przy mleczku, opisał zamaszyście te pląsy, figle, śpiewania, wzruszenia łez pękate beczki i śmiechy, i tańce… opisał i stwierdził, że w całym powiecie drugich takich pokłonów małżeńskiej rocznicy kroniki dotąd nie odnotowały.

    I dobrze, bo zacząć od czegoś trzeba.

[27.11.2021, Toruń]

25 listopada 2021

POEZJA (9) JULIAN TUWIM - DO KRYTYKÓW.

 

Stanisław Ignacy Witkiewicz - "Julian Tuwim"



JULIAN TUWIM - "DO KRYTYKÓW"


A w maju

Zwykłem jeździć, szanowni panowie,

Na przedniej platformie tramwaju!

Miasto na wskroś mnie przeszywa!

Co się tam dzieje w mej głowie:

Pędy, zapędy, ognie, ogniwa,

Wesoło w czubie i w piętach,

A najweselej na skrętach!

Na skrętach - koliście

Zagarniam zachwytem ramienia,

A drzewa w porywie natchnienia

Szaleją wiosenną wonią,

Z radości pęka pąkowie,

Ulice na alarm dzwonią,

Maju, maju! 

Tak to jadę na przedniej platformie tramwaju,

Wielce szanowni panowie!...

    Przyznać muszę, że "Do krytyków" był i jest jednym z moich najulubieńszych wierszy Juliana Tuwima. Inicjacja poezji tego Skamandryty miała miejsce w czasach, kiedy to podobnie jak poeci należący do tej grupy, czułem w sobie jako nastoletnie, acz dążące do dojrzałości chłopię, prawdziwą radość istnienia i o ile Skamandryci nie ukrywali radości z narodzonej po latach niewoli ojczyzny, tak i ja cieszyłem się, że dana mi jest żyć w epoce jeśli nie rajskiej szczęśliwości, to takiej, która daje młodym ludziom perspektywy rozwoju.

    “Do krytyków” jest wierszem bardzo reprezentatywnym dla tej radośniejszej części twórczości łódzkiego poety, a zarazem jest to wiersz - manifest całej wymienionej wyej grupy poetyckiej. Stanowi ten utwór pochwałę zwykłego, codziennego, życia.

    Analizując ten wiersz, należy zauważyć, że jest on stychiczny, tj. bez podziału na strofy, posiada rymy i nieregularną liczbę sylab w poszczególnych wersach; ma charakter liryki inwokacyjnej, bezpośredniej, podmiot liryczny zbieżny jest z autorem wiersza. Mnóstwo w tym wiersz akcentów radosnych i optymistycznych. Jakkolwiek z tytułu wynika, że utwór Tuwima skierowany jest bezpośrednio do krytyków literackich, co potwierdza m.in apostrofa "Szanowni Panowie", to generalnie poeta informuje czytelnika o swych uczuciach związanych z tak prozaicznych, wydawałoby się, czynności odbywanych przez podmiot literacki jak jazda tramwajem.

    “Do krytyków” jest dziełem dynamicznym, a natura wzmaga ten dynamizm:

"A drzewa w porywie natchnienia

Szaleją wiosenną wonią,

Z radości pęka pąkowie"

    Nie zapominajmy że jest maj - miesiąc szczególnego pobudzenia natury

    Zakładając, że owo podróżowanie po mieście odbywa się w Łodzi, poprzez skojarzenie śmiem twierdzić, że sporo lat później odbywałem podobne radosne podróże po tym mieście, kiedym odbywał studia i w chwilach cokolwiek wolniejszych przemierzałem miasto wzdłuż i wszerz, ot choćby przemieszczając się pomiędzy kinami. Zapewniam, że podczas tych jazd tramwajem bywałem równie radosny jak bohater niniejszej opowieści.

    No cóż, podmiot liryczny skupia się na chwili obecnej i raduje codziennością, co stanowi oczywiste odwołanie do Horacjańskiego "carpe diem". Ci krytycy, do których zwraca się poeta, zapewne nie rozumieją, że można cieszyć się życiem, odkładając na bok patos i opisując banalną rzeczywistość, z której, a i owszem, można czerpać siły do poetyckiej pracy - do życia.


Rambo Jet - "Do krytyków" [Tuwim]

[25.11.2021, Toruń]


24 listopada 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (574 - 575) ZDZIELIĆ KOPA. O KINIE NIEKONIECZNIE POZYTYWNIE.

 

Paul Sérusier (1864 - 1927) - "Praczki"

574.

    Już miałem popełnić w dziale "sztuka" krótki tekst poświęcony Paulowi Sérusierze, czołowemu francuskiemu nabiście, którego twórczość malarska ma wiele wspólnego z Paulem Gauguin, lecz czuję się znużony, trochę wściekły i w złej fizycznej kondycji, bo znów musiałem napisać pismo we własnej obronie przeciwko komuś, kto ... ech zastanawiam się nad tym, że może lepszym rozwiązaniem byłby pojedynek, jak to miało miejsce w dawniejszych czasach, gdy honor coś tam jednak znaczył... ba, ale pojedynkować się z kimś, kto honoru nie ma, toż to dyshonor dla mnie, a kopa porządnego takiemu zdzielić, kulą poprawić, ot co... gdy tymczasem trzeba układać w głowie kolejne pismo, gdy wolałbym jakieś opowiadanko lub wierszydło skrobnąć - to przynajmniej dla duszy skołatanej odpoczynek.

    Skąd się biorą na świecie prymitywy takie jak ten, którego zamierzam batem świsnąć po grzbiecie - o, miał rację Gombrowicz, że przed takim chamstwem uciekał gdzie pieprz rośnie, a i doszedł do czego w życiu. Zdenerwowany jestem.

    Ale tak całkiem serio - skąd się biorą ludzie z ukończonymi studiami, a głupcy zarazem, no skąd??? Już przytaczać przykładów nie będę - każdy zna takie i pewnie się dziwi podobnie jak ja, i odpowiedzi kompleksowej nie zna.

575.

    Już prawie nie oglądam telewizji. Ewentualnie jakiś stary polski film, gdy się trafi, ale chyba cezura oglądalności i mojej wytrzymałości to przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. To tak jakby porówna "Czterdziestolatka" z "Czterdziestolatkiem 20 lat później" znacznie gorszym od tego pierwszego. Owszem, zdarzały się filmy świetne jak "Żółty szalik" z Gajosem czy "Austeria" z Franciszkiem Pieczką, ale generalnie kinematografia poszła, moim zdaniem w dół. Ostatnio uwidoczniła się w polskim filmie moda na "rozedrganą", tak to nazywam, kamerę jak w filmach amerykańskich Tarantino i innych, jak i też bardzo bliskich muzycznym klipom, w których obraz zmienia się tak szybko, że przestaje być zapamiętywany, i aby wzmóc jego obecność, widz bombardowany jest takimi krótkimi shootami non stop, az po koniec filmu. Zauważyłem też, że w polskich przynajmniej filmach fatalnej urody jest dźwięk, a tekst wypowiadany przez aktorów wielokrotnie nie jest zrozumiały, tak jakby przestał być istotny dla reżysera, aktorów i w końcu dla widza. Coś chyba jest w tym utyskiwaniu oglądaczy starych powojennych polskich filmów aż do początku lat osiemdziesiątych - na YouTube często pojawiają się komentarze w rodzaju: "kiedyś to byli prawdziwi aktorzy". Ja wiem, trochę w tym przesady, ale i prawdy sporo, bo kiedy tak się popatrzę na grę jednego z młodych polskich aktorów... nie pomnę w tej chwili nazwisk.... o jest... Bielenia Bartosz... przepraszam, niech mnie kule biją, ale cała jego fizjonomia, mimika i mowa kojarzy mi się z robotem, na którego naciągnięto blade, z horroru rodem ciało... coś mnie odpycha nie tyle może do niego, ale i do innych bezbarwnych aktorów - celebrytów, których gra mnie nie przekonuje, choć podobno wielkimi aktorami są.

    I tym optymistycznym akcentem zakończę ten nocny tekst.


[24.11.2021, Toruń]


23 listopada 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (573) / LITERATURA / MALARSTWO/ SCHULZ.

 

Bruno Schulz - "Odwieczna baśń II (ideał)"
[jedna z tajemnic Schulza - jego stosunek do kobiet]


573.

    Staram się dostosować moją blogową przestrzeń do potrzeb własnych. Nie mam zamiaru ukrywać, że kawiarenka jest "moim domem", chociaż takim, do którego dostęp jest otwarty dla każdego. Wciąż jest to jednak moja propozycja na blog, na sprawy, które w nim poruszam, a że zawsze cechowała mnie różnorodność pasji i zainteresowań, przeto tematyka musi być w tym miejscu niejednolita, i nierzadko może sie to kłócić z zainteresowaniami kawiarnianych gości. Ale z drugiej strony, jeśli kto wytrzymuje klimat tego miejsca, to znajdzie w kawiarence coś, co zaakceptuje.

    Zapewne niewielu gości zwraca uwagę, co znajduje się po lewej stronie zasadniczej strony bloga, czyli na lewym marginesie. A tam między innymi od dawna nieporządkowana lista znajomych blogerów (przeto część linków nieczytelna), są książki, filmy i rodzące się wciąż przedstawienia teatralne. Umieszczenie tych moich pasji to nie dowód na potrzebę pochwalenia się przed światem o moich czytelniczo-filmowo-teatralnych dokonaniach biernego uczestnika kultury, a swego rodzaju pamiętnik, który niech mi służy dopóki nie rozmyje się kiedyś w przyszłości w starczym bezładzie demencji; nadto lubię sobie wspominać i przypominać, com w przeszłości robił.

    Ktoś kiedyś zapytał mnie, dlaczego od dłuższego czasu tematy moich tekstów pisane są dużą/wielką literą. Przecież w internecie duża/wielka litera to krzyk, to wołanie o akceptację. Tymczasem wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest dziecinnie proste - otóż podróżując jeszcze nie tak dawno po Europie, korzystałem z małego laptopu zwanego przeze mnie szczeniaczkiem lub też z telefonu komórkowego, co powodowało, że z uwagi na to, że krótki wzrok mam słabszy od długiego, nie dostrzegałem na wyświetlaczu ot choćby tytułów. A zatem trzeba było coś z tym zrobić i przynajmniej tytuły począłem pisywać większą czcionką.

    Ale wróćmy do tego lewego marginesu. Wstawiłem tam ostatnio linki do pierwszych dwóch opowiadań cyklu "Sklepy cynamonowe" Brunona Schulza... chodzi o audiobooka. Akurat proza Schulza nadaje się do tego, aby ją słuchać, jednakowoż kiedy ja zwykle słucham dźwiękowej wersji książki, jednocześnie mam otwartą książkę w wersji tradycyjnej lub elektronicznej. Nie lubię bowiem audiobooków, w których dochodzi do okrojenia tekstu. Problemy wynikają też w przypadku, gdy mamy do czynienia z literaturą obcą. Ostatnio znalazłem niezłą dźwiękową wersję "Ojca Goriot" Balzaka i całe szczęście, że na dysku posiadałem tłumaczenie Boya Żeleńskiego, bo w sieci funkcjonuje przynajmniej jedno inne, którego nie polecam. Specyfiką Żeleńskiego było to, że tłumaczone przez niego z języka francuskiego książki to jakby jego własne literackie, na najwyższym poziomie napisane dzieła.

    Poniżej, na potrzeby tego tekstu zamieszczam dostęp do opowiadania "Nawiedzenie" Schulza, przy czym całość "Sklepów cynamonowych" znajdzie się na marginesie bloga w zakładce "Do posłuchania w zimowe (i nie tylko) wieczory.



[23.11.2021, Toruń]

22 listopada 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (570 - 572) PRZYJEMNOŚCI. DARY. CO TO JEST CYNAMON.

 



Sklep Jana Mincla na Podwalu wg ilustracji Hanny Balickiej-Fribes
zaczerpnięta z książki Moniki Wareńskiej „Warszawskim szlakiem Prusa”

Rysunek zaczerpnięty z nieaktywnego już bloga
Anety Pietrzykowskiej i Lilii Sokołowskiej 



570.

    Spotkały mnie wielkie przyjemności. Najpierw w piątek, potem w sobotę. Przyjemność w piątek - zasłużona, a przyjemność w sobotę - zaskakująca, niespodziewana, nadto pochodząca od blogerki Jotki. Przyjemności tej nie mogę wyrazić w stosowny sposób poza podziękowaniem i obietnicą, że postaram się na nią zasłużyć, bo dotąd się nie zasłużyłem. Może kiedyś wyjawię... Na tę chwilę wiemy oboje, w czym rzecz i niech na tę chwilę to wystarczy.

571.

    Owego czasu, gdym jeszcze mieszkał w miejscu, skąd do szkoły miałem trzysta metrów, nie było takiego roku, gdybyśmy z żoną czego nie oddali do PCK. Chodzi o jakieś tam ubrania, nieznoszone, w których ho, ho, można było sobie pochodzić jeszcze, a nierzadko były to ciuchy przedniej jakości, a to po córce, która przecie rosła jak na drożdżach, a to po nas. Podjeżdżaliśmy z tym towarem pod sam punkt i pozostawialiśmy te rzeczy w torbach... jakoś nie ufaliśmy tym pojemnikom wystawianym w mieście. Chyba raczej z szacunku dla tych towarów - prane były, czyszczone - a nuż kto ukradnie, albo deszcz zaleje. Kiedym posłyszał, że pisiorki nawet na tym z serca ofiarowanym do szacownej instytucji towarze potrafią się dorobić, tom się zamyślił i do wniosku doszedł, że może źle zrobiłem?

    Bo ja uważam tak - trzeba mieć zaufanie tak do ludzi jak i do instytucji. Jeśli komu co dasz, to lepiej, aby tak się stało, że ten obdarowany wykorzysta dar właściwie, że będzie miał z niego jaki pożytek i w ten sposób ucieszą się obie strony.

    Kiedyś jednak postąpiliśmy z żoną bezmyślnie. Córka lubiła oglądać Teletubisie. Wykupiliśmy więc mnóstwo kaset (to był czas przed płytami CD). Córka nam podrosła i przeszła na inne bajeczki, więc po pewnym czasie wszystkie kasety z Teletubisiami, jeszcze innymi bajeczkami i mnóstwem puzzli (jak nasza córcia z babcia układała te puzzle... jak szybciutko, gdy doszła do wprawy) oddaliśmy te precjoza do szkoły, a właściwie do przedszkola. No i wójt rozwiązał tę szkołę, i Bóg lub Diabeł wiedzą, co się z tymi kasetami i puzzlami stało, bo mogło to wszystko pójść na przemiał jako starocie zbyteczne i niepotrzebne nikomu.

    A przecież teraz przydałoby się to komuś, kto ma małe pociechy. Stare to, bo stare, ale utrzymane w najwyższym porządku, bo córka niczego nie marnowała, lalki u niej, jeszcze kilka zostało, w witrynie sklepowej można i dziś postawić, aby cieszyły oczy.

    A pamiętam też mój pierwszy dar przekazany mojemu liceum pod wezwaniem Mickiewicza. Razu pewnego odkryłem w komórce na poddaszu kamienicy, w której mieszkałem (to była nasza rodzinna komórka), że posiada ona zabudowaną grubym kartonem przegrodę. Wyjąłem tenże karton i ukazało mi się pomieszczenie chyba od czasów tuż po wojnie nie oglądane. Zawierało ono rozmaite skarby w rodzaju posrebrzanych sztućców, jakichś szlachetnych naczyń, tudzież mnóstwo przedwojennych i powojennych czasopism. Była też tam niezwykle ciężka, ze staliwa zrobiona, zielona froterka oraz kilka map, w tym jedna szczególna - całkiem nowa (pachniała jeszcze farbą); była to polityczna mapa Europy sporządzona przez Niemców w czasie okupacji (chyba z 1941 roku pochodziła). Tęże mapę i chyba parę ksiąg starych podarowałem szkolnemu muzeum.

    Ponoć muzeum to istnieje, choć szkoła zatraciła swój sławny dawny charakter. Pewnie już się nie dowiem, czy ta mapa jest tam jeszcze.

572.

    Na koniec króciutki, pouczający, humorystyczny fragment z księgi pana Bolesława Prusa "Lalka", którą akurat czytam. W taki oto sposób kupiec Mincel uczył przyszłego subiekta, imć pana Ignacego Rzeckiego.

"Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić do siebie na pewien rodzaj lekcji.

Sag mir — powiedz mi: was ist das? co to jest? Das ist Schublade — to jest szublada.

Zobacz, co jest w te szublade. Es ist Zimmt — to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon? do zupe, do legumine potrzebuje się cynamon. Co to jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W Indii mieszka taki drzewo. Patrz na globus — tu leży Indii. Daj mnie za dziesiątkę cynamon… O, du Spitzbub!… Jak tobie dam dziesięć razy dyscyplin, ty będziesz wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon…"


[22.11.2021, Toruń]