ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 czerwca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (19)

1.

Przybiła mnie informacja o problemach moich ciotecznych braci – jednemu odumarła kobieta; drugiego paskudna trzyma choroba, a do tego siostra mojej mamy cierpiąca i wszystko na głowie jednego z braci, mego rówieśnika. A piszę o tym również z tego powodu, że z Leszkiem to my od dzieciństwa razem, w wakacje szczególnie i często, przyjeżdżał na wieś, przepędzaliśmy beztroski czas na zabawie, podróżach i tym wszystkim, co dawniej dzieciaków z podstawówki zajmowało. Byliśmy sobie tacy jak chłopcy wyjęci z „Wakacji z duchami”, „Pana Samochodzika”, „Podróży za jeden uśmiech”, „Ucieczki wycieczki”. Młodzi nie znają tych klimatów, a szkoda.

A dzisiaj taka odmiana. Podobno Bogu nie udała się starość; podobnie z moimi braćmi.

2.

A z moim zdrowiem też nie jest najlepiej i mam nadzieję, że to tylko przez te upały, bo jeśli nie, to będzie kiepsko, trudno zresztą wyczuć, bo nigdy w lecie nie czułem się tak źle. Pełznąca starość to raz, a po drugi serce, czy szerzej – prowadzące ku niemu przewody, kto wie, ile jeszcze czasu wytrzymają, a stres nieuchronny w tych okolicznościach przyrody robi niestety swoje i od optymizmu mnie odwodzi.

[26.06.2020, Toruń]


24 czerwca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (18)


1.
Także i na nowym miejscu Adelka podczas nieobecności moich kobiet czas rozłąki spędza przed drzwiami wejściowymi. Reaguje jedynie na moje słowa: - Jola przyjdzie! Chodź, zobaczymy, czy czasami samochód nie podjechał! Wtedy podbiega do pokoju, wbiega na balkon i poprzez szybę wpatruje się w skrawek osiedlowej ulicy przed blokiem. Masza, która tak bardzo nie przeżywa rozstania, wykonuje te same czynności co Duśka, ale raczej na zasadzie naśladownictwa. Ada w ogóle jest bardzo wrażliwa i kiedykolwiek Maszy coś dolega, wszczyna raban, choć akurat w tym przypadku można powiedzieć, że młodsza z suczek reaguje podobnie.
2.
Jest tu niewątpliwie lepiej i wygodniej; zieloności może mniej, ale pewnie dlatego, że osiedle młodsze, więc przyrosty zieleni adekwatne do wieku domów. Natomiast znacznie więcej ludzi, bawiących się na placu zabaw dzieciaków; jest ruch, a do tego duże, niezatapialne przez deszcz balkony, można powiedzieć pełen komfort, niedaleko ładny park a w przeciwnym kierunku stare centrum.
3.
Kiedy prognozowano pogodę na lato, pierwsze, co rzucało się na uszy i w oczy to gorączka i pogłębiająca się susza, a ja, jak to ja, przekorny, aczkolwiek lubiący zabawić się w meteorologa, może też po części meteoropata, postawiłem na wilgoć, przynajmniej w pierwszej części lata i wychodzi na moje. Szkoda, że miast ogromnej suszy występują niebezpieczne ulewy, które wprawdzie uzupełniają wydatnie stan rzek i wód podskórnych, ale czynią przy okazji prawdziwy zamęt powodziami i podtopieniami wszędzie tak, gdzie następuje oberwanie chmury. Ale takie zjawiska bywały drzewiej; być może są obecnie nazbyt częste, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że rząd powinien koncentrować się na zapobieganiu niekorzystnym zjawiskom atmosferycznym, bądź też zmniejszaniu zagrożeń, aniżeli dozbrajać armię w horrendalnie drogi, zaoceaniczny, latający sprzęt wojskowy. Zresztą to samo dotyczy środków przeznaczanych na służbę zdrowia, które od lat nie pokrywają potrzeb chorych.
4.
Stąd już niedaleko do kampanii wyborczej, która ze strony partii rządzących przypomina łomot jaki zadają sobie bezmózgowcy wrzuceni do klatki rodem z MMA. Kłamstwa Dudy i Morawieckiego spowszedniały, TVPIS oczernia jak może, idiotyczne pytania na tak zwanej debacie, a ostatnio pojawił się nawet jakiś pisior udający faceta z Wirginii, który chciał wykazać, że Rafał Trzaskowski nie nadaje się na prezydenta Polski i nie powinien posługiwać się językiem obcym w kampanii. Czy ktoś wyobraża sobie taką sytuację w którymś z demokratycznych państwa Zachodu, w USA, Francji czy Kanadzie, że do kandydata na urząd prezydenta podchodzi jakiś gość udający Polaka i oświadcza temuż kandydatowi, że nie powinien startować w wyborach na prezydenta czy premiera  Stanów Zjednoczonych, Francji czy Kanady? Obciach przynajmniej na całą Polskę. Moja świętej pamięci mama powiedziałaby w takiej sytuacji:
„- Gdybym miała postąpić tak jak ten nasłany przez pisiorów ‘facet z Wirginii’, zapadłabym się pod ziemię.”
Ale w państwie rządzonym przez Kaczyńskiego możliwe jest dosłownie wszystko. Aż się boję pomyśleć, co czeka nas od PIS-u, gdy w nadchodzących wyborach zwycięży Rafał Trzaskowski? Czy w ogóle PIS pozwoli mu zwyciężyć.

[24.06.2020, Toruń]

20 czerwca 2020

KAMYCZKI PASTOROWA

Jeremiasz przeszedł kilkadziesiąt metrów i zasiadł przy okrągłym stoliku piwno-kawiarnianego ogródka obok Maurycego. Podali sobie ręce. Ich prawe dłonie były silne, Maurycego węższe.

- Przepiękną mamy pogodę – zauważył Maurycy. – Zamówiłem Tyskie, mocno schłodzone.

Przed Maurycym na stole leżała wczorajsza gazeta zwinięta w taki sposób, jakby proboszcz miał zamiar użyć jej do odstraszania os.

- Świetnie. W takim razie ja zamówię jeszcze lody śmietankowe.

- Jeremiaszu…

Prawdę powiedziawszy ksiądz proboszcz znany był ze swego zamiłowania do słodkości i to tę przypadłość postanowił wykorzystać Jeremiasz. Postanowił to wykorzystać, ale i skorzystać na tym, bo również on nie gardził dobrym ciastkiem czy lodami.

Zdaje się, że wymienili między sobą jakieś uprzejmości, może wrażenia pandemiczne, ale przelatujący akurat nad ich głowami śmigłowiec zakłócił odbiór wypowiadanych do siebie nawzajem słów, a kiedy hałaśliwa maszyna opuściła starówkę, w uchylonych drzwiach gastronomicznego lokalu pojawiła się kelnerka niosąca na tacy zamówione przez Maurycego duże kufle wyśmienitego piwa. Pochwycili je w dłonie odprowadzając panią Monikę wzrokiem nadzwyczajnej aprobaty. Przedtem jednak Jeremiasz poprosił o przyniesienie lodów.

Sobotnie popołudnie było kojąco ciepłe i niemal bezgłośne. Gdyby nie to, że Maurycy z Jeremiaszem ilekroć się spotkali, zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, słyszeliby dokładnie każdą z rozmów toczących się przy pozostałych zajętych stolikach; słyszeliby nawet te wymiany zdań czy wręcz pojedynczych słów jakie wypowiadali do siebie sobotni spacerowicze przemierzający główną uliczkę starego miasta kończącą się z jednej strony świątynią katolicką, z drugiej zaś mniejszym, acz z bardziej ku niebu dążącą strzelistą wieżą, kościołem ewangelickim.

W pewnym momencie rozległ się rzewny pląs niedoskonale nastrojonych skrzypiec – to miejski grajek zaczął swoje koncertowanie, usadowiwszy się tuż przy jednej, w połowie otwartej bramie znajdującej się pomiędzy kawiarnią, z której gościnności korzystali właśnie obaj panowie, a restauracją „po schodkach” należącą do sławnej od kilku pokoleń rodziny Jabłońskich.

Zapewne rozmowa Jeremiasza z Maurycym dotyczyła początkowo cudownego, obfitującego w niezwykłą florę ogrodu kwietno-warzywnego należącego do tego pierwszego pana i stanowiła uwerturę do ponawianego w równych, tygodniowych odstępach czasu zaproszenia do odwiedzin przybytku Wilkońskich, zaproszenia, które było wprawdzie przyjmowane z aprobatą i ukontentowaniem, jednakowoż Maurycemu zawsze jakieś przeszkody tarasowały drogę do posiadłości Jeremiasza i jego małżonki. Dzisiaj również Maurycy tłumaczył się, że nazajutrz musi być jeszcze w dwu miejscach, a i do niedzielnego wystąpienia także powinien się należycie przygotować i dopiero w niedzielny wieczór mógłby ewentualnie, jak gdyby…

- A czy koniecznie musi być to niedziela? – odezwał się Jeremiasz. – Każde popołudnie po pracy nie stanowi problemu, ot choćby piątkowe – przekonywał Maurycego.

Wyraz twarzy Maurycego skłaniał się ku aprobacie.

Obaj panowie zdołali zaledwie zamoczyć usta w kuflowym piwie, pozostawiając ponad górną wargą wąską smużkę piany, gdy kelnerka wniosła pucharki ze śmietankowymi lodami.

- Rozpuszczasz mnie, ewidentnie mnie rozpuszczasz z tymi lodami – stwierdził z przebłyskiem niewinnej słabości w spojrzeniu Maurycy. – Jak nic dostanę reprymendę od Antosi.

- A, właśnie, gdzież twoja małżonka, Maurycy? Ostatnimi czasy widywałem ją zwykle w twoim towarzystwie.

- Prawda. I wtedy mogłem liczyć na mały kufel piwa, i jedną gałkę lodów. Nieprawdopodobnie dba o moją dietę. Antosia – ciągnął proboszcz – o ile wiem, udała się z misją do Helenki Matczakowej w związku… - nie dokończył, gdyż Maurycemu wydawało się, i słusznie, że Jeremiasz doskonale orientuje się w zawiłościach życia pani Heleny, która w końcu zdecydowała się na krok, który może i odmieni jej życie.

- Podziwiam panią Antoninę – wyrzekł Jeremiasz wsuwając do ust łyżeczkę wypełnioną śmietankową, dobrze zmrożoną masą. – Właściwie to jej zasługa, że pani Helena odeszła od tamtego.

- Jeremiaszu, to naprawdę nie było takie trudne. Gdybyś ją wtedy zobaczył… dochodziła północ, mocne pukanie do drzwi i zaraz potem ten płacz, potem krew cieknąca z przeciętej brwi, naderwane ucho i siniaki na policzku, na ramionach. Nie reagować w takiej sytuacji? Chyba każdy na naszym… na jej miejscu – poprawił się Maurycy – zrobiłby to samo.

(cdn…)

[20.06.2020, Toruń]


19 czerwca 2020

MUZYCZNO-MALARSKIE PORACHUNKI

W myśl zasady: przedstawiam to, co lubię, dzisiaj trochę muzyki i sztuki. Muzyka niejednorodna, zupełnie różna, w jednym wypadku towarzysząca malarstwu, ale po kolei....
Być może postać znana przez niewielu, lecz ja z racji swoich pradawnych zainteresowań nie mogę nie przypomnieć piosenkarza country Merle'a Haggarda, jednego z tych najsławniejszych wykonawców tej pięknej, jakże melodyjnej muzyki. Przypomnę jedną z piękniejszych i, jak sądzę, dobrze znanych ballad, a mianowicie:

 "Nobody's Darlin' But Mine"

Come lay by my side little darlin' come lay your cool hand on my brow
Promise me that you will always be nobody's darlin' but mine
You're as sweet as the flowers of springtime
You're as pure as the dew from the rose
And I'd rather be somebody's darlin' than a poor boy that nobody knows
Be nobody's darlin' but mine love be honest be faithful be kind
And promise me that you will always be nobody's darlin' but mine
Goodbye, goodbye little darlin' I'm leaving this cold world behind
So promise me that you will never be nobody's darlin' but mine.



Prawda? nie wierzę, że się nie podobało.
Jeśli już mamy Haggarda obsłuchanego, zmieniamy całkowicie temat. Wracamy do końcówki XIX i początku XX wieku, do twórczości lubianego w kawiarence Paula Gauguina. Tym razem sfilmowana wersja części jego twórczości.


Mam nadzieję, że się spodobało.

I w końcu ostatni muzyczny fragment, jakże różny od poprzednich. Będzie to najpopularniejszy fragment słynnego opero-baletu "Les Indes Galantes" Jeana-Philippe'a Rameau, najsłynniejszego francuskiego kompozytora epoki baroku. Co skłoniło mnie do zaprezentowania tego akurat ruchomego, muzycznego obrazu? Oczywiście, że przebojowa wręcz muzyka, ale też pragnienie udowodnienia, że muzykę klasyczną można przedstawiać w atrakcyjny, także humorystyczny sposób.


I to byłoby na tyle.

[19.06.2020, Toruń]



 

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (17)

1.

Nieznośna lepkość bytu. Już od kilku dni. Upalnie i parno, burzowo. Nie lada wyzwanie dla mojego serca. A wydawało się, że przyzwyczajony byłem do tak nieznośnie lepkiej pogody. Nic z tego. Cierpię z powodu upału. Oddech jakiś krótszy, jakby nie mój, tylko w nocy przy otwartym oknie jest lepiej. Ale może ten stan ma podłoże żołądkowe, bo ostatnio jem stanowczo za dużo i kiedy ściska w "dołku", to może jednak wina żołądka, który nie nadąża trawić. A może jedno i drugie? Próbuję się tego dowiedzieć biorąc albo nitroglicerynę, albo też jakieś pigułki żołądkowe.

2.

Oni naprawdę tak myślą. Mam na myśli tego nie mojego prezydenta i jego prawicowych kumpli. Oni naprawdę uważają, że LGBT nie są ludźmi, a jakąś wyimaginowaną ideologią, która nota bene nie ma autora. Oni uważają siebie za kogoś lepszego. Herszt tej bandy sam przecież opowiadał, że jego zwolennicy to ludzie z wyższej półki, lepszego sortu, że wolno im więcej. A my, pozostali, no cóż, ostatnio jesteśmy chamską hołotą. Nikt nas nie przeprosi, bo oni tak właśnie o nas myślą, o tych myślących inaczej, o żydach, o uchodźcach roznoszących choroby, o sędziach, lekarzach, nauczycielach, a jak będzie potrzeba to i o rolnikach, aktorach, ateistach, o każdym, z kim do narodowo-socjalistycznego państwa nie po drodze.

Sadzę, że co czwarty Polak ma takie poglądy jak Kaczyński i spółka. Przy urnie procentowo wychodzi więcej. Dzięki tym ludziom możliwy jest język nienawiści, pobłogosławiony przez katolicki kler.

PS.

Kupię Ewangelię Świętego Łukasza Szumowskiego, ewentualnie Ewangelię według Świętego Mateusza Morawieckiego.

Amen.

[19.06.2020, Toruń]

16 czerwca 2020

KAMYCZKI - RADOŚCI (1)

Kupuję sobie sześć udek na cały tydzień jedzenia albo i więcej i nie tylko dla mnie, ale też dla Reksa, daje to osiemdziesiąt – dziewięćdziesiąt deka w zależności od wagi jednego, cenowo też bywa różnie, ale po cichu dogaduję się ze sprzedawczynią, więc wiem, kiedy drób jest tańszy. Mam umowę z Reksem, że dzielimy się każdym udem; on je pałkę z kością, ja resztę, ale zostawiam sobie część na kolację; to sobie wtedy kroję cieniutkie paseczki mięsa, kładę na chleb z margaryną i jeszcze dodaję na wierzch cebulę.

Mięso na obiad jest zawsze gotowane. Wychodzi rosół z jednego udka i żebyście sobie nie pomyśleli, że Reks tego bulionu nie je; nie tylko, że je, ale i lubi, ale rosół najlepszy jest ze szkieletu kurczaka – Radomska z tego drobiowego na rogu zostawia mi najlepsze sztuki, jeszcze z mięsem, to mówię Reksowi, że kiedy spotykamy panią Radomską na spacerze, to ma się zachowywać porządnie, nie wyszczekiwać na nią, tylko się łasić, bo to mięso przy kosteczkach to od niej właśnie. Radomska to w ogóle dobrą i uczynną kobietą jest, i kiedy inne panie w sklepie nie doważają to ona przeważa raczej, z czego i Reks, i ja jesteśmy szczęśliwi, no i w sumie nie chodzimy głodni.

A taki rosołek to prawda, że zrobić nietrudno, ale postarać się trzeba; trzeba dużo dawać warzyw od pietruszki po cebulę, ziemniaki i koper koniecznie, także włoski, ja przynajmniej lubię z włoskim, a Reks musi, że się przyzwyczaił. Ale warzyw to ja w swoim ogródeczku mam a mam, sam sieję, sam hoduję, u mnie wszystko być musi, i warzywo, i truskawka, i jabłko, i śliwka. A zimę zachodzę do piwniczki – elegancką mam, z temperaturą pod ziemniaki i marchew, jeszcze nic mi się nie popsuło, a przepraszam, raz była ciężka zima i wszystkie myszy z okolicy stołowały się w mojej piwniczce; pewnie że przeganiałem, ale straty były, więc w następnym roku puszczałem na noc kota przybłędę, jak ręką odjął; gorzej, że ten buras myszy nie jadł, zostawiał pod drzwiami zwłoki i trzeba go było karmić, więc Reks, podówczas młode bydlątko, nie był pocieszony, bo musiał się z kotem dzielić. Rok minął, buras przepadł bez wieści, ale inwazji myszy więcej już nie było.

Porządnego rosołku bez serca zrobić się nie da. Ogień pod fajerką musi być przytłumiony, aby w garnku ledwie pyrkało i burzowin nie było. Całe gotowanie odbywać się musi powolutku, a ile się przy tym cierpliwości zostawi, bo przy takim zapachu to nie tylko Reks nerwów wyprostować nie może, ale i Gawrońska Aniela, sąsiadka z przeciwka jak wiatr ku niej zawieje potrafi podejść pod samo okno i przewąchać sprawę obiadu. Dobra, kochana, mówię, makaron własny zrobisz, przyniesiesz, wleję ci rosołku po brzeg talerza. Chętna, a jakże. Nie tylko kluski przyniesie, ale i krowie mleko, bo jedna jej się jeszcze została, do tego nieznakowana. Oznakowana czy nie, dobre mleko daje, dobre i tłuste, na zsiadłe się nadaje, na kakao, do kawy czy do naleśników.

Jak pierwszy raz mojego rosołku spróbowała, zachwyciła się, ale zaraz rozpoczęła narzekanie, że mało się u mnie je, zwłaszcza mięsa; na to ja, że niech spojrzy na mnie, na wychudzonego nie wyglądam, a Reks też niczego sobie, byle kundlowi nie da do siebie podejść, a i łobuzom nie przepuści. A ona swoje, że przydałoby się coś z ryb, z wieprzowiny, placek jakiś zakręcić z owocami, ze śliwkami na przykład, to powiedziałem jej, że mnie teraz luksusów nie potrzeba, co innego, gdy Zosia żyła, ale to już tyluchno lat…. Gawrońska powinna to zrozumieć, bo przed dziesięcioma laty męża pochowała; mieszka z synem i synową, dwojgiem wnucząt, ale coś przebąkują, że do miasta im pora, choć syn zwleka, bo wie jak to jest ze starymi ludźmi, zwłaszcza że to matka… ale on z żoną to już raczej miastowi, tam mają pracę i tam dzieciaków do szkoły posłali, choć jak mi się wydaje, te dwa szkraby wolą jednak wieś… ale tam, odmieni im się, kiedy dorosną, bo co to za interes żyć w ten czas na wsi z trzema hektarami ziemi.

Swojej to ja, wsiowy, a hektara nie mam. Sprzedałem zaraz jak moja na tamten świat się udała; zostawiłem sobie kilkanaście drzew sadu i ten ogród; chałupę starą mam, ale niezniszczoną, z miejskimi wygodami, całkowicie mi wystarczy, aż nadto. Prawdę powiedziawszy do pracy w roli nigdy mnie nie ciągnęło; do prowadzenia sadu i ogrodu bardziej. Pracowałem latami jako magazynier w cukrowni, a na stare lata stróżowałem, ale emeryturę mam niewielką, choć mi starcza, bo sknerzę, jak mówi mój jedyny syn, który ma do mnie żal, że nie zamieszkałem z nim pod Warszawą, że, tłumaczy, miałbym tam i sad, i ogród pierwsza klasa, bo ziemi przy jego wilii jest wystarczająco wiele na te sprawy. Ale gdzie mi tam w świat daleki stąd wyjeżdżać, kiedy ja tu się urodziłem, mam groby swoich, krewnych Zosi mojej i jej samej. Toć jeszcze mam sił tyle, aby te groby oporządzić. Syn jest innego zdania, mówi, że by mnie przywiózł zawsze, gdybym tylko chciał, bo choć pracuje na tym swoim uniwersytecie, to czas dla mnie znajdzie. Ja już sam nie wiem, kto jest bardziej uparty: ja czy mój pierworodny i jedyny, a synowa cały czas powtarza, że syn się we mnie wrodził.

Zgrzeszyłbym, gdybym miał na Wojtka co złego rzec, albo na jego kobietę, czy wnuka, który akurat na studia się wybiera. Broń Boże, przyjeżdżają, Teresa mówi nawet, że u mnie na wsi to dopiero odpocznie sobie, choć się temu dziwię, bo kiedy zjadą, ona zawsze przejmuje kuchnię i coś smacznego dla nas pichci, więc jaki to odpoczynek, ale synowa mówi, że u mnie powietrze łaskawsze, ptaszkowie śpiewają, a nawet jak kogut o czwartej nad ranem zapieje, to nic takiego. Najlepiej jest, rzecz jasna, letnią porą, bo dzień dłuższy i po tym obiedzie to można sobie leżak postawić pod śliwą i posłuchać sobie o czym śpiewają pszczoły. A nawet można sobie pospać w półcieniu, albo porozmawiać z Gawrońskimi z przeciwka, ba Wojtek czasami i wypije dla humoru z Gawrońskim, a i Aniela kieliszeczka nie odmówi, słowem sielanka, tyle że ja tych oszczędnych rosołków nie robię, Teresa w spółdzielni i w drobiarskim na rogu zakupy robi takie, jakby miał nastąpić koniec świata. To nie po mojemu, ale cóż zrobić, dostosować się muszę, bo ona to wszystko z życzliwości robi. Tak, tak, Wojtek dobrą sobie kobietę przygarnął, a chociaż też uczona, to wcale na wielką panią nie wygląda, taka rodzinna jest, uśmiechnięta prawie zawsze, choć swoje w życiu też przeszła, jak choćby przy tym dziecku, które dzień tylko przeżyło.

Dlatego kiedy przyjadą do mnie z wnukiem, to ja chodzę dumny, aż sąsiadka to zauważa i głową kiwa trochę z podziwem, ale i z ognikami humoru w oczach.

[16.06.2020, Toruń]


13 czerwca 2020

WYDOBYTE Z POPIOŁU I DIAMENTU

Poczyniłem kilka wypisów z „Popiołu i Diamentu”. Jak wcześniej wspomniałem, dzisiaj inaczej odczytuję teksty, z którymi zetknąłem się przed wielu laty. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy lub niewiele sobie zdawałem z tego, że Jerzy Andrzejewski konstruując dialogi posługuje się techniką behawiorystyczną (bodziec – reakcja) typową np. dla prozy Ernesta Hemingwaya. Oczywiście nie oznacza to, że autor „Murów Jerycha” pozostaje pod wpływem amerykańskiego noblisty. Prawdopodobnie proza behawiorystyczna charakteryzująca się intuicyjnym opisem zachowania postaci kosztem skrupulatnego, pogłębionego osądu tychże w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku to taki ślad epoki. Behawioryści w literaturze nie poddają wnikliwej ocenie wykreowanych przez siebie postaci tak jak to czyni literatura realistyczna czy naturalistyczna, skupiając się na zachowaniu, na dialogu jaki prowadzą bohaterowie powieści czy opowiadań i to czytelnik ma sam ocenić daną postać, scharakteryzować ją, opisać własnymi słowami. W behawiorystycznym obrazowaniu świata przedstawionego szczególną wagę mają dialogi, najczęściej spontaniczne, pozbawione komentarza odautorskiego, a przez to bardziej autentyczne i prawdziwe.

Oto taki przykład. Fragment rozmowy Maćka Chełmickiego z barmanką Krysią.

„Chełmicki spojrzał na zegarek.

- Spieszy się pan? - spytała panna Krysia.

- Skąd znowu? Mam masę czasu.

- To po co pan patrzy na zegarek?

- Umówiłem się tu z kimś.

- Z kobietą?

- Może... Niezadowolona?

- Kto?

- Pani.

- Ja? A cóż mnie to obchodzi, z kim się pan umówił.

- Nic?

- Mam nadzieje, że nic.

- A jeżeli się nie umówiłem z kobietą?

- To też nic.

- Naprawdę? A gdybym nie uwierzył?

- Proszę bardzo. Jeśli sprawi to panu przyjemność...

- To co?

- Niech pan nie wierzy.

- Świetnie! Wobec tego nie wierzę. Długo tu musi pani siedzieć?

- Do końca. Dopóki są goście.

- To znaczy?

- Jak czasem, zależy od dnia.

- A dzisiaj?

- O, dzisiaj to pewnie do samego rana.

- Koniecznie? Jest tu pani sama?

- Teraz sama. O dziewiątej przyjdzie jeszcze koleżanka.

- A widzi pani!

- Nic nie widzę. Jeśli jest dużo gości, to we dwie ledwie sobie

możemy dać radę.”

 

Za chwilę przytoczę fragment kolejnego dialogu z zupełnie innego powodu. Póki co taka perełka stylistyczna – jedno krótkie, świetne zdanie, oczywiście również z „Popiołu i diamentu”.

„Niemniej jednak, chociaż milczący, Kalicki nie dawał Słomce spokoju.”

 

Następny dialog to fragment rozmowy Andrzeja Kosseckiego z Maćkiem Chełmickim. Maciek wspomina „dawne dobre czasy”, które przypadły akurat w okupację, opisuje ich – jego i Andrzeja – marzenia. Maciek jest spontaniczny w ocenie niedawnej przeszłości, ale jednocześnie przedwcześnie zgorzkniały. Przyznaje, że jest bezwolnym wykonawcą poleceń, które wydawali mu jego przełożeni wtedy, podczas okupacji i teraz, u progu wolności.

Jakże często z rozrzewnieniem wspominamy przeszłość, swoje młodzieńcze lata, kiedy wydawało nam się, że zmienimy świat, że wiemy czego chcemy… gdy tymczasem wymagało się od nas czegoś innego – posłuszeństwa, a posłuszeństwo odbiera nam wolność.

Współczuję dzisiejszej młodzieży.

„- Wobec tego zdrowie nas dwóch. Wiesz co, Andrzej?

- Co?

- Możemy sobie jednak powiedzieć, rozmaicie bywało, bo rozmaicie, to prawda, ale dobre były czasy.

- Myślisz?

- Może nie? Jak się żyło! Na całego. I w jakiej kompanii! Powiedz sam, było kiedy tylu morowych chłopców i dziewczyn? Taka wiara!

- I co z tego? Prawie wszyscy poginęli.

- Inna sprawa. Ale czasy były dobre. Pijesz?

Andrzej odsunął kieliszek:

- Za chwilę. Myśmy przede wszystkim byli inni.

- Młodsi.

- Nie tylko. Wiedzieliśmy, czego chcemy.

- Powiedzmy.

- Wiedzieliśmy także, czego chcą od nas.

- Ba, odkryłeś! To jasne. Czego mogli chcieć? Żebyśmy ginęli. Teraz chcą tego samego. I w porządku. Stać nas na to, nie?

Andrzej zmarszczył brwi:

- Nie zgrywaj się.

- Ja się zgrywam?

- Pewnie. Ginąć... to żadna sztuka.

- Zależy jak.

- Jakkolwiek. Na to nas zawsze stać.

- Jeszcze mało?

- Beznadziejnie.”


[13.06.2020, Toruń]


11 czerwca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (16)

1.

Tak w ogóle to pogoda wcale mi się nie podoba, chociaż jest w zasadzie ciepło, ale nie ma tego słońca mojego ulubionego. Czerwiec zaczął się od parówki jakiejś, chmurzysk, deszczu solidnego zenitalnego i dżdżu. Odnoszę to, co napisałem oczywiście do mojego obecnego siedliska. Ale z drugiej strony wszystko rośnie przepięknie i zieleni moc, a jak solidnie wygląda ten orzech za oknem, w ogóle ta połać zieleni pomiędzy blokami; nie czuje się, że to miasto, ale słońca mi brak… rolnikom pewnie mniej, bo nareszcie susza przygaszona deszczem i może w końcu w czasach zarazy zjeść będzie można jakieś warzywo lub owoc po normalnej cenie, chociaż w to wątpię.

2.

No to oprócz tego gorszego sortu, zdradzieckiej mordy i kanalii okazałem się chamską hołotą. Czemu tak się tym nie przejąłem? Bądź co bądź jestem od pięciu lat w opozycji pisowskiej, więc chyba mi się należy jak psu buda tytuł hołoty.

A w ogóle to trwa kampania i duda staje na głowie, aby pozostać marionetką prezesa. Co on z sobą pocznie, gdy na kolejny kadencyjny stołek się nie dostanie? Aż strach pomyśleć. O pisie już pisać, przynajmniej tą razą, nie będę, nerwów zszarganych szkoda. Ale przyznam szczerze, że do krainy nawiedzonych dopisali się również „żółciaki” Hołowni. Jak ja nie lubię tych myszy, znaczy się fanatyków nie lubię, z którymi dyskutować nie sposób, bo niby o czym. Ostatnio ekipę Hołowni z fejsbuka wycinam w pień, dla spokojności - jak Kargul z Pawlakiem cukierki ssali, tak ja wycinam i blokuję. Od razu lepiej, bo na tym fejsbuku jak się chce, to można znaleźć dla siebie coś ciekawego, niepolitycznego. Ale przedtem trzeba posprzątać, ot choćby Biedronia, który zmienia świat z infantylnym uśmiechem na ustach, nadto opowiada się za rozwojem przemysłu zbrojeniowego w Polsce… on, polityk pożal się Boże, lewicowy. Puk, puk, czy jest tam jakaś w miarę kumata głowa w sztabie Biedronia, bo jak tak dalej pójdzie będziemy mieli kolejną panią prezydentową Ogórek. Ale tam… kto tak po lewej stronie dzisiaj myśli poważnie. Znowu będzie łomot.

3.

Wziąłem na warsztat „Popiół i diament” Andrzejewskiego… po wielu, wielu latach. Pierwszy i ostatni raz czytałem tę powieść w liceum. Podówczas, w moich niesłusznych latach młodości licealnej była to pozycja i czytana i omawiana; w moim przypadku oprócz Leśmiana, Żeromskiego, Jesienina, Camusa, Satre’a, Szaniawskiego, Teatru Crico 2, Grotowskiego, Starego, Dramatycznego i Na Woli i wielu innych także na fakultecie.

Chciałem się przekonać, czy coś się zmieniło w moim odbiorze tej powieści; także życzyłem sobie przypomnieć niektóre wątki. No i okazuje się, że nie… nic się nie zmieniło; odczucia mam identyczne: to świetna proza, atrakcyjność = łatwość przekazu połączona z mądrą i dającą do myślenia treścią, ideowa wymowa niezmienna, postaci scharakteryzowane znakomicie, nic tylko czytać. Dochodzę do wniosku, że … to tak na marginesie… nie różnię się więc od siebie w wieku lat dziewiętnastu jeśli chodzi o poglądy, te najważniejsze oczywiście. Czy to dobrze? Pewnie nie, bo wynika z tego, że zatrzymałem się w miejscu i jestem jak ta krowa, co poglądów swych nie zmienia. Może tak i jest, ale może jest odwrotnie, a mianowicie, że w życiu trzeba się jednak czegoś trzymać, aby nie upadać.

A tak z innej strony… moje dzisiejsze czytanie książek jest nieco inne, niż to miało miejsce dawniej. Zwracam większą uwagę na formę, logiczność połączenia poszczególnych wątków, zasadność użycia dialogów; interesuję się językiem, czasami przykuwa moją uwagę jedno zdanie lub akapit, i to bardziej aniżeli cała fabuła, poszukuję kontekstów, ukrytych treści, i tak dalej i dalej. Jeśli więc czytam jakąś książkę ponownie, dodajmy książkę, którą wcześniej oceniłem jako wartą spędzenia z nią godzin i dni, kiedy więc czytam tę książkę po latach i nie traci ona w moim przekonaniu nic na swej wartości, a nadto potrafię w niej odnaleźć coś, na co niedostatecznie zwróciłem uwagę uprzednio, to absolutnie nie żałuję kolejnej z nią przygody… i tak właśnie jest z „Popiołem i diamentem” Jerzego Andrzejewskiego.

A za oknem leje… pionowy, prostopadły, zenitowy, nocny deszcz.

 

[11.06.2020, Toruń]


09 czerwca 2020

KAMYCZKI - WIECZNY SEN (2/2)

Poczuł na ramieniu silną męską dłoń. Podczas leżenia przyjął pozycję na wznak. Akurat jego twarz znalazła się chwilowo w miejscu, do którego docierały silne promienie słoneczne. Pewnie dlatego nie otwierał oczu.

- Podłożę panu pod głowę swój plecak – poinformował Adamskiego Jaś Sondecki i natychmiast zrzucił z ramion wypełniony byle czym,  jakąś książką, zeszytem i złożoną na osiem części mapą Wiktorowskiego Lasu plecak, który podsunął pod uniesioną głowę leśniczego.

- Sprawiliście się dobrze? Oznaczyliście wszystkie drzewa? – zapytał Adamski kierując swe pytanie także do pracownika leśnego, który towarzyszył praktykantowi w wyprawie.

- Jeśli chodzi o te świerki, to robota jest wykonana, a z mrowiskami i gniazdami dokończymy sprawę jutro. W każdym bądź razie nanieśliśmy nasze spostrzeżenia na mapę – Sondecki starał się zdać dokładną relacje z wykonania powierzonego im zadania.

- To dobrze, bo z tymi mrowiskami to… - zamyślił się - … trzeba je odgrodzić krócicą, a i sprawdzić, czy te istniejące już ogrodzenia nie wymagają przypadkiem naprawy.

- Zrobimy to, niech się szef nie niepokoi. W tygodniu wyślę tam ludzi.

- Bo jeśli chodzi o te gniazda dzikich pszczół – Adamski ponownie się zamyślił – to muszę skorzystać z pomocy Gienka… no tego, co ma tę wielką pasiekę z tamtej strony wsi. On jeden może stwierdzić, czy te pszczoły są naprawdę dzikie, czy może podczas parnego tego roku czerwca wyroiły się i pouciekały komuś.

Mina Jasia Sondeckiego zdradzała, że nie przewidział takiego rozwoju wypadków, jeśli chodzi o leśne pszczoły.

- A do ciebie, Michale też będę miał sprawę – Adamski zwrócił się do pracownika leśnego. – Pan Sondecki będzie zajęty, a ty, kochany, przejdziesz się po tych wiatrołomach i zobaczysz, czy przypadkiem nie na w nich jakiś gniazd. Być nie powinno, bo to lipiec w pełni i młodzież już na swoim, ale nie chciałbym, aby ci najęci do okorowania drzew i podcinania gałęzi nie poniszczyli przypadkiem legowisk. Wiesz, co robić, kochany?

- Tak, panie leśniczy, załatwi się.

Michał Rakowski wiedział bardzo wiele o ptakach, ich zwyczajach i siedliskach. Od zeszłego roku prowadził bażanciarnię przy lesie; miał z nią wiele pracy, ale też nie narzekał, bo z tego zajęcia zarobek był spory, gdyż na odchowaną młodzież tych kuraków zbyt był wysoki i można było dobrze zarobić.

- To się cieszę.

- Zapali pan, szefie? – zaproponował Michał wyciągając z paczki papierosa. Wprawdzie Adamski ostatnio palił coraz mniej, ale nie wypadało nie zapytać.

Leśniczy pokręcił głową. Wyglądało na to, jakby nie chciał otwierać oczu, jakby układał sobie w głowie dłuższą wypowiedź przeznaczoną tym razem do swego zastępcy. Kiedy Rakowski zorientował się, że Adamski chciałby coś powiedzieć Jasiowi, spróbował oddalić się na kilka kroków. Leśniczy, choć oczy miał wciąż zamknięte, tak jakby przewidział, że Michał zechce się oddalić, aby nie słyszeć, tego co Adamski zamierza przekazać Sondeckiemu.

- Zostań, kochany. Tu żadnej tajemnicy nie będzie. Przybliż się! – ta z kolei prośba dotyczyła Jasia Sondeckiego.

Praktykant przyklęknął przy twarzy leśniczego.

- Janku, ty wiesz, że zostaniesz tutaj na moim miejscu…

- ???

- To już załatwione. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Tylko musisz… jak dostaniesz nominację… tylko musisz leśniczówkę uporządkować. Rozumiesz… dachówkę trzeba wymienić, bo już przestarzała, nie trzyma… na twojej głowie będzie obora z prosiętami, kury, a w środku… nie, nie przerywaj mi teraz… jakąś kobietę musisz sobie przygarnąć, bo samemu… nie sposób. Co to za dom bez kobiety, nawet jeśli to leśniczówka….

Na krwawiący coraz intensywniej owal słońca nasunęła się daleka, płaska chmura. Twarz Adamskiego nakrył cień.

Poczuł na ramieniu silną męską dłoń. Podczas leżenia przyjął pozycję na wznak. Akurat jego twarz znalazła się chwilowo w miejscu, do którego docierały silne promienie słoneczne. Pewnie dlatego nie otwierał oczu.

Właściwie było mu obojętne, czy otworzy oczy czy nie. Ostatnią jego myślą było powiedzieć Jasiowi Sondeckiemu coś bardzo ważnego. Poczuł jeszcze dotyk na czole czyjejś dłoni. Nie usłyszał już głosu Jasia Sondeckiego.

- Michał, poleć no do ludzi, niech zorganizują podwózkę dla pana leśniczego… kiedyśmy znaczyli te mrowiska, dopadł go wieczny sen.

Michał pobiegł nie rozglądając się za sobą.

[09.06.2020, Toruń]


06 czerwca 2020

KAMYCZKI – WIECZNY SEN (1/2)

Przyjemnie miękkie było to posłanie. Sierpniowe południe, zieloność jędrnego, zwilżonego nocą opadem deszczu mchu skłaniała się ku snowi, którego w końcu zażył po przemieszczaniu się niezliczonymi krokami od poranka po środek dnia, a ułożył się pod sosną rozłożystą, gdzie mech walczył z wiotkim, spłaszczonym igliwiem i wygrywał oddając swą miękkość człowieczemu ciału.

Ostatnimi czasy bywał zmęczony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej; to całe doglądanie lasu, ustalanie robót na przesiekach, przygnębiające peregrynacje pośród zeszłorocznych wiatrołomów i budzące nadzieję inspekcje nasadzeń, to wszystko zajmowało mu coraz więcej czasu, a przecież istniał jeszcze tartak, nudne wyprawy do nadleśnictwa i w końcu leśniczówka rozlatująca się na jego oczach – wieczny ból głowy. Coraz częściej delegował niektóre ważne zadania swemu zastępcy, młodzieńcowi po studiach, którego wdrażał do pracy w lesie, a że chłopak był zdolny, chętny do pracy, samotny a niepijący, widział go Adamski swoim następcą. Może tego robić nie powinien, ale czy to w bezpośrednich z Sondeckim rozmowach, czy w kuluarach nadleśnictwa, leśniczy wielokroć powtarzał, że powierzony jego opiece praktykant ma w sobie najlepsze cechy stróża lasu. Dostrzegał pewnie u młodego tę samą pasję jaka rządziła nim samym, kiedy po raz pierwszy, jeszcze przed ukończeniem szkoły wyższej wstąpił na leśną ścieżkę pracy. Mówił do niego:

- Jeżeli nie zejdziesz na manowce, zrobię z ciebie leśniczego, zanim się spostrzeżesz.

A kiedy Jaś Sondecki z wdzięcznością, ale i niedowierzaniem zawieszał wzrok na swoim pryncypale, ten dodawał z dumą:

- Znam, mój drogi, wielu dobrych ludzi, którym onegdaj sam pomogłem, więc będę potrafił przekonać ich do ciebie. Abyś tylko nie zbaczał z właściwej drogi.

Zbaczać Sondecki nie miał zamiaru, ani też umiejętności. Należał do tej wąskiej w dzisiejszych czasach, jak się sądzi, grupy młodych ludzi, którzy przyszłość swoją lokują w heroicznej niemal pracy na rzecz innych (tutaj na rzecz lasu), nie poszukując jeszcze na tym etapie zawodowej kariery korzyści materialnych; to prędzej czy później nastąpi, zwłaszcza gdy osobiste sprawy nałożą się na te zawodowe, ale jeszcze nie teraz, gdy pragnienie przeżycia wymarzonej przygody swego życia przewyższa pozostałe ważne, ale w tym momencie osobniczej historii nie najistotniejsze symptomy ludzkiej egzystencji.

Adamski Jasiowi Sondeckiemu ufał i kiedy wysyłał go do liczenia kubików drewna, mierzenia dłużycy przez transportem, czy też nadzorowania sadzenia dębów i buczyny, wiedział, że pracę wykona rzetelnie, nie dopuści do przekrętów, a uwinie się z robotą szybko i bez ceregieli. Dzisiejsze zadanie, a właściwie zadania, nie należały do szczególnie trudnych. Sondecki miał z jednym z pracowników leśnych oznaczyć do wycinki świerki, na które wstąpiła kornikowa zaraza jakiej nie zdołano w porę opanować. Dotyczyło to głównie jednego, ciągnącego się długim szeregiem rzędu drzew posadzonych przed laty wzdłuż przecinającej Las Wiktorowski strugi. Szacowano, że zmarniało czterdzieści procent drzewostanu i chociaż pozbyto się szkodnika suche świerki szpeciły las i mogły stać się łupem kolejnej  szarańczy plądrującej drzewa. Drugie zadanie było zgoła innej natury – należało na mapie oznaczyć mrowiska i siedliska dzikich pszczół, które wczesnym latem pojawiły się w Wiktorowskim Lesie. Nie było tych skupisk wiele, ale dokładne, dla celów głównie przyrodniczych przedsięwzięte rozpoznanie wymagało sporej kondycji fizycznej od tych, którzy zadania tego się podjęli.

Adamski we śnie śledził kręte leśne drogi praktykanta i przydzielonego mu pracownika lasu. Zdawał się uczestniczyć w poruczonym tym dwu młodym mężczyznom przedsięwzięciom, podążał za nimi krok za krokiem, oceniał zasadność oznaczania drzew do wycinki, podziwiał też spostrzegawczość Sondeckiego, gdy idzie o umiejętność lokalizacji kolonii leśnych mrówek, słowem oczami uśpionej nieoczekiwanym południowym snem wyobraźni podążał za swoim wychowankiem jak mistrz rzemiosła sprawdzający jakość przygotowania czeladnika do zdania egzaminu zawodowego.

[06.06.2020, Toruń]


03 czerwca 2020

BUSZUJĄCY W KSIĄŻKACH

Pobuszujemy sobie po literaturze, świetnej w dodatku i czeskiej. 
Przechadzając się pomiędzy zastawionymi książkami bibliotecznymi regałami lubię chwycić w dłonie pierwszą, środkową lub ostatnią w rzędzie książkę i jeżeli tym razem nie zapomniałem okularów, odczytuję kilka pierwszych zdań tekstu, po czym odkładam książkę na bok lub wsuwam ją z powrotem w miejsce, w którym sobie żyła. Nie zawsze tak jest, bo czasami wiem, co wypożyczyć, ale sprawia mi przyjemność taka zabawa w odczytanie pierwszych kilku zdań. 
Prawdopodobnie w taki sposób dotarłem do prześwietnej książki Ladislava Fuksa "Śledztwo prowadzi radca Heumann". Zatem te zdania. Śliczny, charakterystyczny dla Fuksa opis. Dla tych, których wszelkie opisy bywają udręką, ten poniższy będzie, dla odmiany, zachętą.  

"Na miasto sypał drobny połyskliwy śnieg. Szerokie asfaltowe jezdnie i chodniki powoli robiły się białe, podobnie jak niezliczone ilości aut, pomniki w parkach i kamienne balustrady mostów. I choć zbliżało się dopiero południe, zapalały się stopniowo tysiące barwnych reklam, wszystkie te bajecznie kolorowe światła tkwiły uwięzione w oszronionym igliwiu, a z wnętrz sklepów płynął na ulice słodki śpiew dzieci, dzwonków i organów. "
(...)

Przebiegamy przez kilka linijek tekstu i dochodzimy do dialogu; tu wypowiadanego przez pana profesora do swoich uczniów przed rozejściem się do domów w związku z zimowo-świątecznymi feriami. Odnajdujemy w tym miejscu charakterystyczną dla Fuksa narrację: profesor stoi za nowoczesnym stołem, który wyobraża (?) katedrę; do tego kręci głową i mówi....
W innym miejscu pojawia się kolejna stylistyczna zagwozdka. Otóż pan profesor informując młodzież o dziewięciodniowym "wolnym" zostaje napomniany przez uczniów z tylnych ławek, że tych wolnych dni będzie jednak trzynaście. Pan profesor bez irytacji stwierdza: "No więc trzynaście, chwała Bogu..." nie przejmując się ani swoim błędem, ani też podpowiedzią uczniów. To niby taki malutki szczegół, ale po tym poznaje się stylistykę Ladislava Fuksa. Wielokrotnie w jego powieściach dochodzi do takich sytuacji, w których wykreowany bohater za nic sobie ma popełnione niedociągnięcie czy błąd i najczęściej z humorem wychodzi z poczynionej sobie komplikacji obronną ręką.
Prześledźmy ten fragment.
"Profesor stał za nowoczesnym stołem, który wyobrażał katedrę, kręcił głową i mówił:
- Większość z was jest już, lub w najbliższym czasie będzie, pełnoletnia. Wielu bywa już w winiarniach i prowadzi auta. Niektórzy z was pisują już nawet listy miłosne... Ale żebyście mieli dobrze w głowie... Za pół godziny pójdziecie do domu, przed wami dziesięć wolnych dni...
- Trzynaście... - odezwały się głosy z tylnych ławek, a profesor za stołem skinął głową i rzekł:
- No więc trzynaście, chwała Bogu, ale wy nie możecie się już doczekać. Myślicie, że nie wiem, że w czasie pauzy chcieliście uciec? Cieszcie się, że możecie się uczyć, że macie do tego głowę. Chociaż wydaje mi się - profesor podniósł wzrok - że właściwie nie. Że trafiliście tu przez jakąś dziwną pomyłkę."
Nadto proszę zwrócić uwagę na końcową w tym miejscu i wiele mówiącą ocenę uczniów, którzy trafili do szkoły "przez jakąś dziwną pomyłkę"... ale my czytelnicy jakoś nie mamy do pana profesora pretensji za to w gruncie rzeczy humorystyczne (co także zdarza się u Fuksa bardzo często) określenie.

Drugą pozycją po której sobie pobuszuję jest zbiór opowiadań Bohumila Hrabala "Taka piękna żałoba", a właściwie przytoczę poniżej wstęp do tego zbiorku, który został nazwany przekornie przez tego świetnego czeskiego prozaika "Zamiast wstępu"
Myślę, że im dłużej idzie człowiek przez życie, tym bardziej odczuwa potrzebę powrotu do swojego dzieciństwa, tym większe odczuwa pragnienie powrotu w głąb wyobraźni chłopca, do jego postaci, by urzeczywistnić to, o czym jako dziecko myślał, o czym marzył. Zamykając krąg swoich cykli, zatrzymałem się przy tych kilku latach szkoły powszechnej, kiedy umiałem latać nie znając zasad lotu, kiedy potrafiłem myśleć dokładniej niż później, kiedy nie rozstawałem się z książkami i wszystko stawiałem na wykształcenie. I tak oto w tych opowiadaniach zatrzymałem piękne obrazy, które nie starzeją się wraz ze mną; w książce tej pozostaję niezmiennie chłopczykiem w marynarskim ubranku, z tornistrem pełnym książek i zeszytów na plecach, wciąż jednak pogrążonym w szczelnym dzwonie świadomej nieświadomości, wciąż wybiegającym naprzeciw tajemnicy i zdziwieniu wywołanemu osłupieniem tym, co się wokół niego dzieje. I czując obumieranie ciała stwierdziłem, iż ten chłopiec we mnie jest nie tylko moim domowym korepetytorem, nie tylko światłem w gęstniejącym zmierzchu, lecz także miarą wszystkich owych rzeczy, których nie dotyczy ani umieranie, ani śmierć.

Czyż w tych kilku zdaniach skreślonych przez pana Hrabala nie ma samej prawdy? Czyż ja tego uczucia nie doświadczam, a ze mną dziesiątki, może nawet setki innych?
Dzieciństwo piękne jest nawet wtedy, gdy było trudnym, żmudnym i niepięknym. Ma rację pan Bohumil - w tym świecie dziecięcym nie ma jeszcze i mowy być nie może o umieraniu, o śmierci. Świat przed taką gałązką stoi otworem.
Czy po przeczytaniu takiego wstępu nie nabiera się ochoty na przeczytanie całego zbiorku opowiadań?
Na zakończenie dwa obrazki przedstawiające:
1) Bohumila Hrabala (po lewej) wraz z jego przyjacielem, awangardowym artystą  Vladimírem Boudníkiem, którego pisarz kilkukrotnie uczynił bohaterem swoich opowiadań,
2) Jedna z abstrakcyjnych grafik Boudníka.

1)

2)

PS. Oczywiście zachęcam do przeczytania obu książek

[03.06.2020, Toruń]

02 czerwca 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (15)

1.
Akurat dzień wczorajszy nie był adekwatny, zbyt pięknie wczoraj było, zbyt pięknie dla mnie. Dla starzejących się facetów nie może być pogody. Szkoda jej. Niech mają ją młodzi.
Zastanawiam się, czy w życiu samo życie jest najważniejsze. Nieżyjąca pani Czubaszek stwierdziła, że chyba niekoniecznie, bo gdyby tak było, Korczak nie poszedłby z dziećmi do gazu. Zaczynam podzielać tę opinię. Bo jeśli żyć to aktywnie i z sensem, a bez sensu nie ma sensu.
A najbardziej wkurzające jest to, że to życie bez sensu się przedłuża... niepotrzebnie. To tak jak z filmami. Wiele jest takich, o których wyrażam się, że są o niczym.
Czy kto uwierzy, że przewidziałem taki kres swojego życia? Faktycznie, przewidziałem, może nie w detalach, ale na pewno zaprogramowałem ten upadek.  Na szczęście te przepowiednie dotyczą jedynie mojego życia.
Chciałbym napisać kiedyś opowieść o człowieku, który doszczętnie zmarnował swoje życie. Coś w tym stylu jest w niedokończonym jeszcze "Rezydencie", ale tam mój bohater będzie umiał się podnieść... nie sam, rzecz jasna, ale przy pomocy... kogoś. Co innego opisać życie człowieka, który totalnie się stoczył. Ciekawy temat i jak najbardziej adekwatny. 
Bo w życiu zdarza się tak, że są w rodzinie czarne owce, nieudacznicy, synowie marnotrawni, których miejscem egzystencji jest margines życia, jakkolwiek byśmy nie interpretowali definicję tego słowa. Być może dla równowagi są tacy, którym wszystko w życiu wychodzi, nawet wtedy, gdy nie bardzo o swój sukces zabiegają. Natura bowiem nie znosi próżni i ceni sobie równowagę. 
To byłaby fascynująca opowieść o człowieku staczającym się w przepaść, przy czym jest on tego upadku świadomy; nic nie dzieje się nagle, toczy się powoli i monotonnie od lat, a najistotniejsze jest to, że ta procedura nie ma opcji "cofnij".
Dzisiaj kolejny słoneczny dzień. Niepotrzebnie słoneczny dzień.
Równia pochyła jest śliska.

[02.06.2020, Toruń]