ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 września 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 20. POMYŚLNE CZASY.


William Adolphe Bouguereau - "Filiżanka mleka"


ROZDZIAŁ 20. POMYŚLNE CZASY

(w którym dowiadujemy się o tym, że rzeczywiście nastały dla kawiarenki i jej bywalców lepsze czasy; będzie też o napoju Bogów - mleku)

Z przybyciem lata dla kawiarenki nastały pełne pozytywnych zmian czasy. Coraz to większa ilość gości pojawiała się w czterech ścianach lokalu oraz w ogródku, gdzie już na stałe zagościł projekcyjny ekran, a także podest, na którym uprawiano taneczną sztukę.

Trzeba było aż do północy (a bywało, że i dłużej) przedłużyć żywotność konsumpcyjno-rozgadanego przybytku, gdyż akurat późnym wieczorem przybysze miejscowi i okoliczni, jak i też przypadkowi podróżni przejeżdżający przez miasto, wpadali do kawiarenki, zostając w niej do ciemnej nocy, a bywało, że i do świtu.

Kawiarennik, chcąc nie chcąc, zatrudnił dwoje młodych ludzi: chłopaka po gastronomicznej szkole, który wielce pożyteczną rolę odgrywał teraz w kuchni i przy barze (nawiasem mówiąc kawiarenka przestała być jadłodajnią łakoci, używek i napojów; serwowano w niej również obiady i rozmaite niesłodkie dania, przez co zyskała radcy Kracha nazwanie „kawiarenkowej oberży”) i, za protekcją Marii, dziewczynę po liceum, która świetnie w kelnerskim fachu się odnajdywała.

Nadto, co nie wydaje się być dziwnym, owa para szczególnie do gustu przypadła młodej, Adamowej żonie i od pewnego czasu wraz z kawiarennikiem, Marią i rosnącą jak na drożdżach Różą ta para sympatycznych zaskrońców w sobotnie i niedzielne przedpołudnia na wycieczki za miasto się wybierała, już to dla poprawy oddechu zaczerpnąć świeżego, bądź też zakosztować chłodnej, rzecznej kąpieli.

A gdzie miały miejsce te eskapady? Juści, że w ciżemkowskich dobrach przepędzano czas najmilszy z miłych, gdzie Joanna z Piotrem gospodarowali wśród koni, paru kózek i krów mlecznych zachwycającej urody.

A dostawali się do Ciżemek nowo zakupionym, niezbyt starym Kawiarennika autem. Radca Krach aż przyklasnął Adamowi, gratulując wyboru pojazdu, który sześć osób zabierał, pozostawiając jeszcze sporo miejsca na bagaże. Słowem - wymarzony wehikuł na przejażdżki rodzinne, a jeśli chciałby się po towar pojechać, to proszę bardzo, dlaczego nie, pakowny i, co najważniejsze, bez zarzutu sprawny, choć wieloletni.

Stary Pisarz, co sumiennie i gorączkowo losy kawiarenki opisuje, pełen był podziwu dla łaskawego losu, który przypadł kawiarence. Zawszeć to milej jest opisywać czasy urodzajne, niż grzebać się w tych niebogatych, targających nerwy, skąpych w uśmiech i monotonnych czynnościach jak pań niektórych ręczne robótki, choć i z tego władania drutami czy szydełkiem, niejedna korzyść następuje.

Starego Pisarza, tak jak i pozostałych redaktorów „Naszego Głosu”, cieszyło to, że pismo rozchodzi się przepięknie i z numeru na numer lepiej, a on sam był nareszcie kontent z tego, że jest w tym sukcesie także i jego okruch pracy, że listy od czytelników dostaje, a tak w ogóle to „latoś” obrodziło piszącymi, którzy szukają u niego pociechy w komentarzach do swoich tekstów, które gdyby nie pismo, pewnie nigdy nie zawędrowałyby pod strzechy, lecz okupowały ciężkie, oporne szuflady.

Przyszedł był też list tradycyjnie napisany od pewnego wydawnictwa, które zapraszało Starego Pisarza do współpracy.

- Czyliż zatem „Nasz Głos” pobrzmiewa w poza lokalnej prowincji - zapytywał Pisarz sam siebie i zaraz odpowiadał: - na to wychodzi. Być może i w tej kwestii nastąpią pozytywne zmiany - konkludował.

Z pewnością jedna typowa sytuacja nie uległa zmianie. Przebywając w kawiarence i zasiadając przy swoim stoliku, Stary Pisarz uporczywie zamawiał mleko. Od pewnego czasu ów napój bogów stał się jeszcze znaczniejszym rarytasem, albowiem kawiarennik pozyskiwał je prosto od wymion sympatycznej, ciżemkowskiej krówki.

Nic też dziwnego, że Stary Pisarz zachwycony był bardziej niż niezmiernie z podawanego mu napoju, a po cichutku sączył do uszu Adama słowa o rzekomym nadzwyczaj pozytywnym wpływie „nowego” mleka na jasność umysłu, płodność myśli, słowem, na sztukę pisania.

Roześmiewał się Adam na te słowa, kierując do miłośnika mlecznego napoju takie oto słowa:

- Mój drogi, jeśli sobie życzysz tej jakości mleka, proszę bardzo, twój kubek będzie po brzegi nim napełniony, lecz czy nie uważasz, że najwyższa pora, abyś się wreszcie pojawił w Ciżemkach i osobiście zapoznał z tą, która jasność umysłu i twórczą płodność w swoim pokarmie ci przekazuje?



28 września 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (536 - 538) RADOŚĆ NA SORZE. WOJNA NA WSCHODZIE. PANI VICE MIAŁA UBAW.

 


536.

    Stało się coś absolutnie zwyczajnego. Któregoś dnia najnormalniej w świecie przewróciłem się "we własnym domu", pomiędzy kuchnią a przedpokojem. Sęk w tym, że upadłem na tę moją chorą nogę, która przekręciła się jakoś dziwnie w kolanie, no i miałem spore problemy z wstaniem. Ot, zwyczajny przypadek, ktoś powie, i tak to w rzeczywistości wyglądało, ale ból w kolanie był okropny i, co najgorsze, w czasie, kiedy próbowałem "rozchadzać" tę nogę bez konieczności stosowania kul, czynność ta w jednej chwili nie była możliwa do realizacji z powodu odnowionego bólu kolana. Zażyłem zatem poza planem środki przeciwbólowe, natarłem złośliwe kolano maścią, przeczekałem czas jakiś i już następnego dnia udałem się na pogotowie do największego szpitala w Toruniu.

    Tam odsiedziałem swoje (byłem czwarty czy trzeci w kolejce), nie powiem, zrobiono mi zdjęcie rentgenowskie i zmuszony byłem do siedzenia pod gabinetem ortopedy (w sumie zajęło mi to pięć godzin). Następnie, kiedy już byłem drugi, pan doktor oświadczył, żę ma teraz pilną operację i wróci za jakieś 3 godziny.

    Podziękowałem za usługę szpitalną i dowiedziałem się, że nazajutrz mogę odebrać zdjęcie na płytce CD.

    No cóż, zdaje się, że nie byłem przygotowany na pobyt na SORze trwający minimum 8 godzin (trzeba się było liczyć z tym, że w międzyczasie pojawią przechodnie czy kierowcy z poobijanymi kończynami. Dzisiaj córka odbierze tę płytkę ze zdjęciem. Noga boli trochę bardziej niż przed tym feralnym upadkiem, ale idzie wytrzymać, a jak dostanę to zdjęcie to porównam je z ostatnim zrobionym w końcu lipca i wtedy przekonam się naocznie, czy uraz kolana pogłębił się, czy nie.

537.

    Teraz na topie jest prośba do rządu o przedłużenia stanu wyjątkowego na wschodniej granicy kraju. kamiński, ten gość z prokuratorskimi zarzutami, którego uniewinnił duda podaje rozliczne przykłady na to, że ci imigranci to wysłańcy Putina i Łukaszenki, terroryści, którzy po przebalowaniu na granicy, chcieli się zamachnąć na Najjaśniejszą. Podaje sie przy tym informacje, że chyba juz z 5 tysięcy osób - terrorystów, rzecz jasna, pragnęło się przedostać do Polski przez tę granicę z Białorusią. Sądzę, że bez Kozery, liczba terrorystów przeskakujących przez kolczaste zasieki już niebawem przekroczy milion.

    No, co ja zrobię, kiedy nie wierzę w ani jedno słowo ułaskawionego przez prezydenta kamińskiego i jego ludzi, nie uwierzę, bo ta informacja nie jest do sprawdzenia, gdyż nie jest poparta rzeczywistymi informacjami pochodzącymi od dziennikarzy, którzy nie zostali wpuszczeni tam, gdzie toczy się wojna pisu z migrantami.

538.

    TVN 24 uzyskała koncesję, warunkową, jak sądzę, bo przy okazji KRRIT wydała uchwałę, że koncesja koncesją, ale spółka Discovery musi się liczyć z odsprzedaniem polskojęzycznych programów, gdyż miecz Damoklesa pisowskich wraz z przybudówkami posłów wisi już nad głowami tej, mimo wszystko, niezależnej stacji.

    Moją uwagę zwróciła pewna pani (z premedytacją nie podaję jej personaliów, aby nie lokować produktu), ponoć wiceprzewodnicząca tej Rady, która ogłosiła światu, że po 19 miesiącach koncesja dla TVN24 jednak ulegnie przedłużeniu. Zachowanie tej pani, gesty, uśmieszki, sposób poruszania, wskazuje na zażycie przez naszą bohaterkę alkoholu zmieszanego z jakimś rodzajem dopalacza, ewentualnie zaordynowanym przez lekarza specjalistę medykamentem stosowanym w leczeniu ciężkich stanów braku funkcjonowania kory mózgowej. Z mojej strony to zażenowanie i wstyd.


[28.09.2021, Toruń]

ZACZYNAMY OD BACHA (2) ERIK SATIE - GYMNOPÉDIES I GNOSSIENNES.

 

Pierre Puvis de Chavannes - "Młode dziewczyny nad morzem"-  symbolistyczne przedstawienie artystyczne, które ainspirowało Satie do atmosfery, którą chciał wywołać w swoich Gymnopédies)

Erik Satie (17 maja 1866 - zm. 1 lipca 1925) - francuski kompozytor, nieco ekscentryczny, awangardowy, mówiący o swojej muzyce "musique d’ameublement", inaczej mówiąc muzyka (podaję za wikipedią) mogąca służyć za tło do życia codziennego, będąca niejako dodatkowym meblem domowym, czyli taka, która mogłaby wpływać na nastrój człowieka, ale nie absorbować go na tyle, aby odrywać od innych zajęć. [ten typ muzyki zwany jest także muzyka ambient lub "muzak", tj. muzyka wyciszająca, uspokajająca, antydepresyjna], Erik Satie znany jest przede wszystkim ze swoich cyklów fortepianowych:

"Gymnopédies" i "Gnossiennes".

Nazwa tego pierwszego cyklu nawiązuje do festiwalu w starożytnej Sparcie, na którym młodzi mężczyźni tańczyli i rywalizowali ze sobą, nieskrępowani ubraniami.

Prawdopodobne pochodzenie nazwy drugiego cyklu wiąże się z pojęciem "gnoza", czyli formy świadomości religijnej podkreślająca wartość wiedzy jako narzędzia zbawienia. Mitologia gnostycka przedstawia człowieka jako pogrążonego we śnie – obudzenie z niego to poznanie prawdy o swoim duchowym powołaniu. [wikipedia]

W każdym razie Satie zakłócił panującą w muzyce klasycznej harmonię melodyczną; inaczej są w tych utworach rozłożone akcenty, zarówno w Gnossiennes jak i w Gymnopédies melodyczne akcenty idą jakby w dwóch różnych kierunkach, główne wątki muzyczne załamują się nagle, by po chwili wystąpić w tonacji wyższej. Wydaje się jednak, że głównym założeniem komponowanej przez siebie muzyki było dla Satiego to, aby jego kompozycje zaistniały jako tło samo w sobie, tło nie będące podkładem pod obraz, a muzyką, która mogłaby wpłynąć na nastrój człowieka i towarzyszyć jego życiu jak zakupiony do mieszkania nowy mebel ("musique d’ameublement"), z którym człowiek rozstać sie nie chce i nie może.

Gnossiennes (bodajże nr 1 i 3) gościły już w kawiarence w wykonaniu świetnego włoskiego pianisty i niezrównanego, moim zdaniem, interpretatora - Alessio Nanniego. Tym razem polecam Gnossiennes numer 1 w aranżacji norweskiego zespołu pod wodzą Wilhelma Lundberga grającego na ośmiostrunowej Bhramsowej gitarze w towarzystwie Kjetila Lundø wykonującego swoją partię muzyczną na violi da gamba i towarzyszącego im na perkusji Tore Jamne. Moim zdaniem jest to arcyciekawe wykonanie.


Z kolei Gymnopédie nr 1 zalecam do wysłuchania w interpretacji
Chatiii Buniatiszwili, gruzińskiej pianistki mieszkającej na stałe w Paryżu.


W YouTube znajdziemy kilka innych połączonych i poszerzonych wersji tych dwu cyklów fortepianowych, jak choćby to nagranie, prześwietnie połączone z obrazami Paryża autorstwa francuskiego malarza o korzeniach hiszpańskich - 
Édouarda Cortèsa.



Słuchając Satiego - czyli tej muzyki uspokajającej, należy oczywiście dostosować energię głośności do swoich własnych percepcyjnych potrzeb.


[28.09.2021, Toruń]



25 września 2021

SZTUKA - HOLENDERSKIE MALARSTWO ZŁOTEGO WIEKU

 

    Od czasu do czasu korzystam z możliwości douczania się na platformie "Open University". Oczywiście ze zrozumiałych względów wybieram kursy bezpłatne o tematykach: literatura, sztuka, psychologia i filozofia. Nie wybieram historii, bo chociaż źródła prowadzą do raczej obiektywnych, angielskich autorów kursów, to do historii jako takiej zniechęciłem się właściwie z chwilą nastania IPN-u, a zwłaszcza obecnie, gdy historia Polski i świata stała się polityką rządzących. Pewnym utrudnieniem, ale akurat nie dla mnie jest to, że wszystkie kursy prowadzone są w języku angielskim.

    Jednym z kursów, którym obecnie się zajmuję jest "Holenderskie malarstwo Złotego Wieku". W przypadku Holandii czy Niderlandii Złoty Wiek to wiek XVII, kiedy to tworzyli tak znakomici malarze jak Vermeer, Steen czy Metsu. Z mojego punktu widzenia pożytek z bycia uczestnikiem tego kursu jest czysto poznawczy. Można się bowiem dowiedzieć, że ów Złoty Wiek to nie tylko wielce pozytywny okres czasu, gdy chodzi o malarstwo. W początkach XVII wieku powstało bowiem niezależne od Hiszpanii, a potem od dynastii Habsburgów państwo mniej więcej w dzisiejszych granicach i od razu Holandia podniosła na niespotykaną uprzednio skalę gospodarkę - rolnictwo, przemysł, handel wewnętrzny i  kolonialny ze świetnie rozwijającą się żeglugą. Religią państwową stał się kalwinizm, co ma znaczenie jeśli chodzi o malarstwo. Otóż kalwinizm zabraniał dekorowania obrazami świątyń i gmachów użyteczności publicznej i wydawałoby się, że jest to poważny cios dla sztuki. Stało się inaczej. W bogacącym się społeczeństwie nie zabrakło prywatnych mecenasów, którzy kupowali "na pniu" dzieła sztuki. Szacuje się, że w latach  od 1640 do 1659 r. rynek sztuki liczył sobie między 1,3, a 1,4 miliona obrazów. Są to o tyle zadziwiające liczby, gdyż ludność Holandii liczyła w połowie XVII wieku około 2 milionów. 

    To tylko niektóre interesujące fakty wiążące się z holenderskim malarstwem Złotego Wieku, które można odczytać w materiale kursu. Ale dość na tym. Tematem jest malarstwo, a zatem poniżej w kawiarence  kilka obrazów tego okresu.


1. Johannes Vermeer, "Mleczarka", 1658–60, olej na płótnie


2. Pieter de Hooch," Chłopiec niosący chleb", ok. 1663, olej na płótnie


3. Gabriel Metsu, "Targ warzywny w Amsterdamie", ok. 1661–62, olej na płótnie




4. Jacob van Ruisdael, "Widok na Haarlem", ok. 1670, olej na płótnie





5. Jan Steen, "Skutki nieumiarkowania", ok. 1663–1665


[25.09.2021, Toruń]



23 września 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (535) XXX

 


Salvador Dali -"Dziewczyna w oknie"


"- Nie mogłam - odrzekła oburzona. - Za bardzo go kochałam.

Doktor Urbino, któremu zdawało się, że słyszał już wszystko, nigdy nie usłyszał czegoś podobnego, wypowiedzianego tak zwyczajnie. Przyjrzał jej się bacznie, wyostrzając wszystkie zmysły, aby zapadła mu w pamięci taka, jaką była w tej właśnie chwili: niby rzeczny bożek o wężowych oczach, nieustraszona pod osłoną swego czarnego stroju, z różą za uchem. Wiele lat temu na jednej z dzikich plaż Haiti, gdy leżeli nago, odpoczywając po miłości, Jeremiasz de Saint - Amour nagle westchnął:„Nigdy nie będę stary”. Zrozumiała to jako heroiczny zamiar zaciekłej walki przeciwko niszczącemu upływowi czasu, ale on wyjaśnił rzecz bez żadnych niedomówień: powziął nieodwołalną decyzję odebrania sobie życia w wieku sześćdziesięciu lat. Skończył je istotnie w tym roku, 23 stycznia, i wówczas przyjął za nieprzekraczalny termin wigilię Zielonych Świątek, największego święta miasta, poświęconego kultowi Ducha Świętego. Tamtej nocy nie zdarzyło się nic, o czym nie wiedziałaby już wcześniej, bo często o tym rozmawiali, wspólnie znosząc nieodwracalny potok dni, których ani on, ani ona nie mogli już powstrzymać. Jeremiasz de Saint - Amour kochał życie miłością ślepą, kochał morze i miłość, kochał swego psa i kochał ją, w miarę więc zbliżania się wyznaczonej daty coraz bardziej poddawał się rozpaczy, jakby jego śmierć miała nastąpić nie w wyniku własnej decyzji, lecz z mocy wyroku nieubłaganego fatum.

- W nocy, kiedy zostawiłam go samego, nie był już kimś z tego świata - powiedziała."

Bywa tak jak w piosence Urszuli Sipińskiej: "Są takie dni w tygodniu gdy nic mi się nie układa i jak na złość wypada wszystko z rąk", a takich dni jest coraz więcej, a jeszcze niektóre, takie jak dzień dzisiejszy, podlegają kumulacji, więc już nie tylko wypada coś z rąk, ale i rozpada się na drobne kawałki.

W takich sytuacja jedyne, co próbuje, powtarzam, co próbuje podtrzymać mnie przy życiu jest książka, najlepsza i najpiękniejsza z możliwych, czyli ta "Miłość z czasów zarazy", której kolejny fragment przytaczam ku pamięci - może odwróci lub przynajmniej powstrzyma na jakiś czas tę paskudną tendencję.


[23.09.2021, Toruń] 



22 września 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (532 - 534) MARQUEZ. SUKCES PAŃSTWA PIS NA WSCHODNIEJ GRANICY. W JAKIM KRAJU...

 


kadr z filmu "Miłość w czasach zarazy"


532.

Po raz kolejny sięgam po "Miłość w czasach zarazy" Marqueza. Nie wiem, dlaczego tak bardzo lubię pisarstwo tego kolumbijskiego geniusza pióra, choć bardzo prawdopodobne, że chodzi tu o styl pisania, formułowanie zdań, narrację i jednocześnie wprowadzanie czytelnika w narzucony przez autora świat przedstawiony, w którym ja osobiście czuję się znakomicie. Z drugiej strony ten świat opowiedziany jest także przez tłumacza, a pośród nich, wiadomo, zdarzają się też geniusze, jak choćby Tadeusz Boy-Żeleński - arcytłumacz literatury francuskiej. Przyjmijmy więc, że w przypadku "Miłości w czasach zarazy" tłumacz Carlos Marrodan Casas miał swój pozytywny udział, jednakowoż zdecydowanie na innym poziomie percepcji czyta się Gabriela Marqueza, a na innym takich mistrzów słowa jak Cortazar, Llosa Vargas czy Fuentes. Nie mogę powstrzymać się od przytoczenia jednego z początkowych fragmentów tej powieści:

"- Słyszałem, że ten człowiek był świętym - powiedział.

- Był kimś jeszcze bardziej niezwykłym - odparł doktor Urbino. - Świętym ateistą.

Ale te sprawy przynależą Bogu.

Z daleka, z drugiej strony kolonialnego miasta, dobiegło bicie dzwonów katedralnych wzywających na sumę. Doktor Urbino nałożył półokrągłe okulary w złotej oprawie i zerknął na przymocowany do dewizki cienki kwadratowy zegarek z otwieraną na sprężynkę kopertą: jeszcze trochę, a spóźni się na zielonoświątkowe nabożeństwo.

W pokoju stał olbrzymi aparat fotograficzny na kółkach, taki sam jak aparaty instalowane w parkach publicznych, i ekran z morskim zachodem słońca namalowanym przez amatora, ściany zaś obwieszone były zdjęciami dzieci z ich najbardziej pamiętnych chwil: pierwsza komunia, w przebraniu króliczka, szczęśliwe urodziny. Doktor Urbino był świadkiem, w czasie pełnych głębokich medytacji szachowych wieczorów, jak ściany te, stopniowo, rok po roku, pokrywały się kolejnymi warstwami zdjęć, i wielokrotnie, z drżeniem smutku, nawiedzała go myśl, że w tej galerii przypadkowych portretów znajduje się zarodek przyszłego, rządzonego i deprawowanego przez owe anonimowe dzieci miasta, w którym nie pozostanie nawet nikły ślad po popiołach jego chwały."

533.

Jakże przykro jest zestawiać prawdziwą sztukę słowa i informacją podawana przez różne źródła, że na naszej wschodniej granicy, w granicznej miedzy pomiędzy Białorusią a Polską pierwszych pięć osób, pięć albo trzy, a nawet choćby i jedna, odeszły z tego świata, bo żadna ze stron nie udzieliła emigrantom pomocy. W tym momencie Białoruś jest mi obojętna z tym swoim Łukaszenką - chodzi mi o pisowskie, ultrakatolickie państwo, które, aby nie pomóc uchodźcom, ogłosiło stan wyjątkowy, dzięki wprowadzeniu którego my, Polacy, mamy sie nie dowiedzieć, co też tam na granicy naszej wschodniej się dzieje. A umierają ludzie, i dzieje się to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy prezydent duda na forum ONZ lukruje nasz rząd, jaki to dobry dla ludzi w czasie trwania covidowej epidemii. Cieszy się z tych niepotrzebnych śmierci nasza prawica, raduje się arcybiskup jędraszewski, bo paru niekatolików mniej, dziękuje Bogu prezes kaczyński, że nie zarazi się jakąś tajemną chorobą emigrantów, a wszyscy wyborcy pisiorów będą latać na msze i chwalić Boga za to, że dał światu takich miłujących ludzi, miłosiernych polskich katolików. A w wigilijny wieczór - wiadomo - każdy prawdziwy polak-katolik udostępni miejsce przy wigilijnym stole potrzebującemu (co za obłuda!!!)

534.

Mówisz, że nie piłeś, ale kiedy, jak w starym porzekadle, drugi, piąty, dziesiąty obserwator twych ruchów i słuchacz tego, co masz do powiedzenia, mówi ci, że jesteś kompletnie pijany, uwierz, że to nie ty masz rację, a oni.

Jakoś tak się złożyło, że pisowskie rządy ganione są nie tylko w kraju przez opozycję, ale i za granicą poklasku nie zyskują. Mówią ci z opozycji i ci za rubieżami kraju (ci w obcych językach) pisowcom, że nie szanują konstytucji, podporządkowują sobie prokuratorów i sędziów, mają w jak najgłębszym poważaniu medyków i nauczycieli, podporządkowali sobie publiczne media i sukcesywnie eliminują te, które im nie schlebiają, zadłużają kraj po uszy, szukają wrogów po całym świecie, a znajdują ich nawet tam, gdzie ich nie ma, pakują się w zabłoconych buciorach do łóżek obywatelskich i tak dalej... a pisiory swoje i swoje, że cały świat się nad nimi znęca, a nie powinien, bo takich mądrych ludzi jak prezes kaczyński to od Aleksandra Macedońskiego nie widziano.

Chciałem w tym miejscu napisać, że rządy pisiorów przypominają jako żywo proces dochodzenia do absolutnej władzy Hitlera, ale tego nie zrobię.

Teraz mają ci nasi biedni bezmózgowcy kłopoty z tym okrutnym TSUE i Czechami, i ani słówkiem się nie zająkną, że w sprawie tej kopalni w Turowie, a konkretnie w kwestii odszkodowań dla Czechów za to, że choćby w czeskiej okolicy studnie z wody wysychają, w tej sprawie coś tam nie poszło z naszej, polskiej strony.

Pisiory zawsze, a zawsze niewinni.

Chyba tylko polskiego premiera stać było na tak kłamliwe słowa, które padłu z jego ust jeszcze w maju bieżącego roku: "Jesteśmy bardzo bliscy porozumienia ze stroną czeską w sprawie kopalni Turów - ogłosił w nocy w Brukseli premier Mateusz Morawiecki. W wyniku nowych ustaleń. Czesi mają wycofać pozew w tej sprawie przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej."

Ponoć premier Czech zgodził się na wycofanie skargi na Polskę do TSUE (czeski premier zaprzeczył), a pinokio swoje, od maja prowadzi negocjacje i teraz, po wyroku trybunału w Strasburgu złorzeczy Unii i Czechom.

W jakim kraju przyszło mi żyć, w jakim?


[22.09.2021, Toruń]

20 września 2021

KAWIARENKA. ROZDZIAŁ 19. NOC GWIAŹDZISTA I BAŚNIOWA.

 

Ilustracja Edwarda Okunia do czasopisma "Chimera"
 TOM X. ZESZYTY 28/29/30


ROZDZIAŁ 19. NOC GWIAŹDZISTA I BAŚNIOWA

(podczas której odbywa się w kawiarence impreza poświęcona wydaniu pierwszego numeru czasopisma "Nasz Głos")

    Radca Krach rozlokowywał gości i w międzyczasie odbierał gratulacje, choć te należały się głównie redaktorowi Pokorskiemu, który dopilnował, aby pierwszy numer pisma ukazał się w określonym terminie. Prawdę powiedziawszy, pan redaktor siedzący z małżonką przy tym samym stoliku co państwo Koteńkowie, co i rusz narażony był na wymianę pogodnych zdań z tymi, którzy zechcieli złożyć naczelnemu wdzięczne wyrazy uszanowania. Pośród nich byli tacy, co redaktora lepiej albo gorzej, ale jednak znali i skorzystali z okazji, aby tę znajomość sobie przypomnieć; byli to także goście, którzy do kawiarenki po raz pierwszy zawitali skuszeni informacją, że w najkrótszą na tym świecie noc podwoje kawiarni otwierają się za połowę ceny wszelkiego kawiarnianego dobra, a nadto atrakcją kupałowego święta miało być puszczanie w plenerze ogrodu filmów o prastarych słowiańskich, przedchrześcijańskich obyczajach. Amatorzy filmowych przedstawień przybyli tłumnie, aż miejsc siedzących brakło i trzeba było skąd nie bądź krzesełka dostawiać.

    A pośród słów, jakie do redaktora Pokorskiego kierowano, były takie:

- Bardzo dobrze pan zrobił, żeś odszedł od tego dziennika…

- Przeczytałam cały numer, panie Pokorski i jestem zbudowana szerokim spojrzeniem. Oby tak dalej…

- Czy dwutygodnik, to nie za rzadko? Tylu ma pan świetnych redaktorów przecież…

- Jak się panu udało naszego wspaniałego doktora namówić na pisanie?...

- Popieram umieszczanie faktów politycznych, a nie zajadłe ich komentowanie, a z drugiej strony to miłe, że proponuje pan zamieszczanie wypowiedzi zrównoważonych czytelników…

- Dziękuję, że o religii pan nie zapomniał…

- gdzie jak gdzie, ale w kawiarni to pismo zawsze powinno być dostępne, łącznie z archiwum numerów poprzednich…

- To mówi pan, że już od lipca hipoterapia w Ciżemkach?

- Nareszcie gazeta jakiej nam trzeba. Do tego najtańsze ogłoszenia. Życzę sukcesów…

    Dawno już nie widziano tak osobliwie pogodnego oblicza pana redaktora, który jeszcze parę miesięcy temu przedstawiał się w opłakanym stanie. Cóż, wyrzucenie z pracy do przyjemności nie należy, zwłaszcza ze żona, skromna księgowa, nie zarabiała wiele, a kiedy ma się dzieci w wieku gimnazjalnym… co tu więcej mówić.

    Pani Pokorska początkowo nie wierzyła w powodzenie przedsięwzięcia, choć wdzięczna była panu radcy za projekt, a panu Adamowi za doraźne wsparcie finansowe. Kiedy jednak na biurku męża pojawiła się prawdziwa sterta wydrukowanych tekstów, uwierzyła w moc odmiany życia, stojąc odtąd na straży „Naszego Głosu” finansów, obliczając koszty i starannie szacując spodziewane wpływy. Ze zdumieniem doszła do wniosku, że premierowy numer pisma, wobec rezygnacji z tantiem dla piszących, specjalnej zniżki za wydruk, może być opłacalny, zwłaszcza że, jak się okazało, nie doszacowała wielkości sprzedaży. Sądziła bowiem, że należy się liczyć z tym, że około 30 % nakładu pójdzie na przemiał. Tymczasem w punktach, które podjęły się kolportażu, zostały pojedyncze egzemplarze pisma. A jeśli przyjdzie doliczyć wpływy za ogłoszenia, które zawsze motorem są dobrej kondycji pisma (tych w pierwszym numerze, nie ma się czemu dziwić, było jak na lekarstwo), „Nasz Głos” może przynosić zyski.

    Na zebraniu redakcyjnym zorganizowanym jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru wszyscy piszący, jak jeden mąż, zrzekli się wynagrodzeń autorskich na rzecz pomyślności przedsięwzięcia.

- To całkiem normalne - wypowiedziała się pani Koteńkowa - albowiem każdy z nas, oprócz młodzieży, posiada stały dochód, więc nie jesteśmy w bezwzględnej potrzebie czerpania zysków z redakcyjnych kawałków. Kiedy nasze pismo się rozwinie, to co innego.

    Natenczas przedstawiciel młodzieży zapewnił, że:

- Traktujemy nasz udział w redagowaniu pisma jako zaszczyt i możliwość wypowiedzenia się z innymi, a też, trudno nie wspomnieć o tym, nasz udział w piśmie to także promowanie nas i naszej sprawy.

    Kawiarennik z kolei dodał, ze gdyby ktoś z piszących znalazł się w finansowej potrzebie, wtedy uzasadnione się wydaje za artykuł zapłacić według zwyczajowo przyjętej stawki.

    Redaktor Pokorski z kolei podziękował wszystkim piszącym, którzy potraktowali swoją pracę na tyle poważnie, że korekt redaktorskich było zdecydowanie mniej niż mógłby się spodziewać. Dodał również, że aby postąpić krok naprzód z rozpropagowaniem pisma on, jako naczelny, będzie do okazyjnej współpracy zapraszał do pisania artykułów przez innych dziennikarzy, bądź też specjalistów z innych profesji, i tym godzi się za swą dziennikarską twórczość zapłacić.

    Radca Krach, którego powszechnie uznano za ojca chrzestnego przedsięwzięcia (gdy zabrał, głos, powitano go oklaskami na stojąco), w podsumowaniu dyskusji, podczas której nie tylko wiele jeszcze innych słów padło, ale i kawy a herbaty wypito szklanic a szklanic, powiedział, że „Nasz Głos” nie jest jedynie kawiarenkowiczów pismem, lecz nade wszystko staje się naszym sposobem myślenia, filozofia, stanem umysłu, który niech się pomyślnie rozwija pod wodzą naczelnego redaktora, któremu, jak i pozostałym, „niech zapału do pracy nigdy nie zabraknie”.

    I w końcu pani Zofia Koteńko odczytała z wdziękiem listę autorów pierwszego numeru pisma. Przy okazji każdego z redaktorów ośmieliła się obdarzyć wymieniony artykuł zwięzłym komentarzem, gdyż prócz naczelnego i jej samej pełnego zestawu autorów dziewiczego wydania nikt nie znał. Wymieniła zatem:

- wstępniak naczelnego, w którym redaktor Pokorski objaśnia motywy powstania pisma wraz z planami na przyszłość;

- Starego Pisarza opowiadanie wraz z kącikiem literackim, do którego będzie zapraszał chętnych i zmotywowanych do uprawy własnego literackiego ogródka;

- radcy Kracha artykuł o nowych gościach Ciżemek i tego konsekwencjach;

- inżyniera Beka pomysły kulinarne;

- mecenasa Szydełki prawne podpowiedzi - wstępnie cenne rozróżnienie o kodeksach i o tym w jaki sposób pozew napisać, względnie o poradę adwokata prosić;

- kawiarenkowej pani Marii wyznania o trudzie wychowania najmłodszych szkrabów z konkretnymi poradami jakich jej udzielono;

- zbiorowy artykuł młodych a gniewnych licealistów, którzy na pierwszy ogień postanowili poddać rzeczowej krytyce nowy film rodzimej produkcji oraz cenne uwagi na temat paru najnowszych płyt muzycznych umieścić;

- doktora Koteńki dwa artykuły: jeden o nokturnach Chopina, a drugi - zwiastujący cykl medyczny pod wspólnym tytułem: „jak nie dać się zwieść chorobie?”;

- pani Koteńkowej artykuł o polskiej mowie zaśmiecanej przez język plugawy;

- zbiorowy artykuł pań: Szydełko, Krach, Bek, Adamiec i Rosolskiej (dwie ostatnie to pierwszych trzech serdeczne przyjaciółki) o modzie, fotografii, rodzinie i zwierzątkach domowych;

- sióstr zakonnych zaproszenie do cyklu pod wielce znaczącym tytułem: „Wierzysz, nie wierzysz, przeczytaj”

- i wreszcie po raz kolejny pani Koteńkowa wraz z Adamem, kawiarenki właścicielem - felietony: pierwszy o świecie kupały; drugi: o zaangażowaniu społecznym

    Oprócz wymienionych pani Koteńkowa nie omieszkała dodać, że redaktor naczelny dokonał zbioru najświeższych lokalnych informacji, opracował regulamin zamieszczania ogłoszeń i reklam, tudzież zachęcił wszystkich czytających do współpracy. Ponadto pani Zosia kazała towarzystwu zwrócić uwagę na graficzny kształt pisma oraz dwa rysunkowe szkice: jeden umieszczony w kontekście Ciżemkowych atrakcji a drugi będący ilustracją do opowiadania starego pisarza.

- To dzieło mojej niedawnej uczennicy, dziś studentki akademii sztuk pięknych - wyjaśniła pani Zosia. - Jestem bardzo wdzięczna, że przyjęła zaproszenie do współpracy z pismem, gdyż, przyznaję, to mój upór to sprawił, zdecydowałam, aby nasze pisemko w dużej części operowało rysunkiem, rzeczywistym obrazem, nie tylko typowym zdjęciem.

    Tak było na słynnym redakcyjnym zebraniu.

    A dzisiaj, kiedy redaktor Pokorski odbierał uszanowania i zbliżała się północ najkrótszej na tej długości świata nocy, puszczono zebranym gościom filmy.

    A noc była piękna, chłodna, gwiaździsta i baśniowa.


[20.09.2021, Toruń]


ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (530 - 531) ŚLAD. A JEDNAK WŁOSKI HYMN.

 


530.

Zdawać by się mogło, że jeśli chodzi o filmy kinowe i seriale z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, to znam je prawie wszystkie, a jeśli nawet jakiś obraz kompletnie mi sie nie podobał, to przynajmniej pamiętam, z jakiego powodu. Tymczasem z całą pewnością nie oglądałem serialu w reżyserii Zbigniewa Chmielewskiego (nie Tadeusza... tego od "Daleko od szosy" czy "Profesora na drodze") pod tytułem "Ślad na ziemi". Film oparty jest na powieści Albina Siekierskiego, natomiast scenarzystą tego siedmioodcinkowego, pełnometrażowego serialu był świetny Andrzej Szypulski, czyli 1/2 scenarzysty Andrzeja Zbycha, według którego nakręcono "Stawkę większą niż życie" (Andrzej Zbych to Andrzej Szypulski i Zbigniew Safian).

Kiedym puścił pierwszy odcinek tego serialu korzystając z uprzejmości "YouTube", zdało mi się, że jest to zwykły, charakterystyczny dla kina radzieckiego "produkcyjniak", a zatem obraz propagandowy i nieco spłycający rzeczywistość. Tymczasem zwłaszcza z perspektywy lat (jest to film z roku 1978) serial ten ze wszech miar zasługuje na uwagę i nie jest laurką dla czasów zwanych "dekadą Gierka". Owszem, poszczególne odcinki mają pozytywne zakończenie, ale pokazują też polską rzeczywistość tamtych czasów we wszystkich możliwych płaszczyznach, ukazują prozę życia, w której życiorysy postaci negatywnych splecione są z pozytywnymi, ale w zakończeniu zawsze zwycięża człowiek. O czy jest ten serial - przytoczę kilka zdań z internetowej bazy filmowej filmpolski.pl.

"Opowieść o ludziach zatrudnionych na budowie wielkiego zakładu przemysłowego. Przez pryzmat konfliktów, w które są oni uwikłani w życiu prywatnym i zawodowym, film ukazuje obraz przemian, jakie zaszły w świadomości Polaków po roku 1970. Bohaterowie serialu to kierownicy budowy, inżynierowie, technicy, robotnicy wykwalifikowani i niewykwalifikowani; ludzie pochodzący z różnych stron kraju i różnych środowisk, trafiający na budowę niekiedy przypadkowo, poszukujący nie tylko większych zarobków, ale przede wszystkim szansy na nowe życie, czasem zapomnienia o własnych kłopotach. Każdy odcinek ma swojego bohatera. Wspólne dla wszystkich odcinków jest pokazanie, jak praca na wielkiej budowie zmienia ludzi, ich charaktery i postawy, wyzwala twórcze inicjatywy. Wspólne jest również tło serialu: budowa huty - tego "śladu na ziemi", jaki tysiące ludzi razem i każdy z budowniczych z osobna pozostawią po sobie."

Ta nienazwana huta to najokazalsze dzieło epoki gierkowskiej - Huta Katowice. Jestem po obejrzeniu czwartego odcinka. Jak dotąd odnajduję same pozytywy, prócz niskiej jakości kopii. To serial naprawdę o czymś - u mnie pierwszy z podziałów jeśli chodzi o filmy to: filmy o czymś i filmy o niczym. Ten jest właśnie o czymś, a okrasą tych obrazów jest choćby gra aktorska Wirgiliusza Grynia i Krzysztofa Stroińskiego.

Jaki ślad na ziemi pozostawią po sobie twórcy współczesnych seriali?

531.

Ciężko mi pisać, bo jakiś ból głowy, jak sądzę - "odżołądkowy" mi się przytrafił, co wespół z bólem nogi tworzy nie najlepsze samopoczucie, nawet pomimo brązowego medalu siatkarzy. Fakt, że liczyliśmy na więcej, ale wskażmy jakąś dyscyplinę zespołową, która dała nam w ostatniej dekadzie tyle powodów do satysfakcji. Mamy naprawdę świetnych siatkarzy i trenera, który oczywiście wiele dobrego zrobił, lecz w ostatnim okresie czasu za bardzo zawodnikom nie pomógł i przykre jest to, że na zakończonych właśnie mistrzostwach zapamiętany będzie raczej jako wybitny, kłótliwy krzykacz podczas gry, aniżeli ten, kto potrafi szybko zareagować w sytuacji, gdy komuś z naszych gra w danym momencie "nie idzie".

Natomiast zwycięstwo w mistrzostwach Włochów jest dla mnie sensacyjne. Dzięki niemu siatkówka mężczyzn i kobiet dołączyła do piłki nożnej i mogliśmy niemal nauczyć sie na pamięć hymnu włoskiego.


[20.09.2021, Toruń]

DROBIAZGI - NIE PO MYŚLI

 


Tak mi się wydaje, że Helena, choć niewykształcona, tyle się w swoim życiu napracowała, choć stałego zajęcia nie miała, no chyba, że zaliczymy te wojenne czasy, gdy była za sprzątaczkę na poczcie u Niemca, Helena wiedziała, że wydała córkę za mąż nie po swojej myśli. Owszem rodzina Wirgiliusza była znana w mieście, dla niektórych nawet szanowana, ojciec zięcia, to znaczy teść, miał cukiernię, a właściwie dobrze prosperującą lodziarnię, ale sam Wirgiliusz to nie był właściwy człowiek dla Irenki. Niczym się nie wyróżniał do czasu kiedy poszedł na zawodowego. Na szkółce oficerskiej był jeszcze, kiedy razu pewnego w lecie przyjechał do miasteczka. Mimo niewysokiego wzrostu w wojskowym mundurze wyglądał przystojnie, o czym miasto miało się przekonać, gdy przespacerował się raz i dwa jego najdłuższą ulicą, aż wreszcie udał się do domu Heleny przycupniętego na skraju uliczki naprzeciwko poczty. Zaszedł akurat na obiad, niedziela była, więc postawiono przed nim rosół, na drugie gotowaną kurę z ziemniakami, kapusta i mizerią. Zasiadł w tym swoim mundurze naprzeciwko Irci, która trzpiotem była, lekkoduchem i chociaż matkę swą nad życie kochała... no tak, trzeba w tym miejscu powiedzieć, że Wirgiliusz z miejsca przy tym rosole się oświadczył. Dziwne, bo uprzednio gdy się widział z Irką, ta mu odmawiała. Dopiero teraz, w mundurze go zobaczywszy, doznała olśnienia. Wyrzekła, że zgadza się z nim być na dobre i na złe, ślub wezmą, jak tylko szkołę skończy - ledwie rok mu został, potem zaraz na Ziemie Zachodnie pojadą, tam przy poligonie w niewielkim miasteczku się osiedlą, bo dla wojskowych mieszkania czekają gotowe.

Cóż było robić? Helena, choć nie zdradzała się łzami w oczach, zgodziła się córkę oddać pod opiekę oficera, choć ta ledwie dziewiętnaście lat skończyła. Już wtedy wiedziała, że to nie dla Irci partia, bo Wirgiliusz zdawał się być srogi, miał mocny charakter, przywalić też potrafił - później okazało się, że również żonie.

- Źle trafiła - narzekała sobie Helena - ale cóż ja na to poradzę? Taki jest los dzieci, córek szczególnie, co za mężem pierwej pójdą, bo po cóż przy matce zostawać. Powiedzże co, Władek, czy ja zawsze sama mam wszystko przeżywać?

Władek albo był mądry, albo w tym akurat przypadku chciał udobruchać Helenę.

- Oficerem jest, tak? Żołnierza ludzie szanują. Już tam im nie zabraknie pieniędzy, wojskowi nieźle przecież zarabiają. Będzie dobrze, niech się tylko szanują.

- Władek, ale ona tak daleko od nas ujeżdża, nie rozumiesz tego?

Co miał nie rozumieć. Też względem zięcia miał obawy, bo mu się ten Wirgiliusz wydawał za bardzo roztrzepany, a i, jak mówią na mieście, do kieliszka zaglądać, jak zresztą cala jego rodzina, lubił. Ale przeciwstawił się Helenie - po cóż ma się martwić o Ircię.

- Wierzmy, że im się uda - rzucił na koniec, a że takie rozmowy odbywały się u nich przed wieczorem, to zaraz dla uspokojenia dusz swoich wybierali się na spacer do kościoła i nazad do domu, a idąc w milczeniu nie omieszkali się pomodlić za tych dwoje.

Nie do końca te ich modlitwy zostały przyjęte, bo małżeństwo córki, jak tego spodziewała się Helena, tylko na pokaz było udane i trzeba jej było podtrzymywać aż do śmierci wersję dla ludzi przeznaczoną.


[20.09.2021, Toruń]

17 września 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (528 - 529) MĄDRE PSIE GŁOWY. KIBICOWANIE.

 




528.

Posiadacze czworonożnych przyjaciół wiedzą najlepiej, ileż śmieszności codziennych wiązać się może z tym, co wyprawiają ich pociechy. Nie inaczej jest u mnie. Zastanawiam się bowiem nad tym, skąd u moich suczek znajomość słów kierowanych niekoniecznie do nich bezpośrednio. Adelka (choruje mi ostatnio) w sposób automatycznie wycofujący się reaguje na słowa "lekarstwo / lekarstewko". Wypowiadając te słowa należy liczyć się z tym, że "piesełka" schowa się w najdalszy kąt mieszkania, aby nie doświadczyć smaku zaordynowanego leku. Mało tego, spróbuj sięgnąć do szuflady po dwie łyżeczki potrzedbne do tego, aby rozkruszyć nimi pastylkę. Efekt wycofania natychmiastowy. Zupełnie inny będzie po wypowiedzeniu słów: "marchewka", "kapusta" czy "jeść".

W przypadku Adelki zawsze podziwiałem jej zdolności do kradzieży. Daje się na ten przykład po smaczku Maszy i Adelce; obie najpierw powąchają i poliżą smakołyk, Masza po pewnym czasie odpuści, zajmie się spaniem lub czymkolwiek innym; Adelka natomiast bardzo uważnie i cierpliwie zwracać będzie uwagę, co też się dzieje z przysmakiem Maszy, i kiedy zauważy, że ta nie wykazuje nadmiernego zainteresowania swoim przysmakiem, dopuszcza się na oczach świata w bialy dzień zuchwałej kradzieży.

Bywa czasami, że na twarze ludzkich domowników wkrada się smuteczek, jakiś problem, także zdarzają się łzy. Jak reagują na taki stan nasze czworonożne przyjaciółki? Najpierw utkwią w smutasie swój wzrok, przytulą się, albo - co zdarza się bardzo często - usilnie poszukują: Masza - piłeczki, Adelka jakiejś zabawki, aby następnie podsunąć te zabawowe przedmioty pod sam nos smucącego się, oczekując rzecz jasna tego, aby nimi rzucono, a one natychmiast je zaaportują. Innymi słowy, nasze psiaczki uważają, że największą przyjemność zrobią narzucając nam zabawę... coś w tym jest.

529.

A teraz trochę o sporcie. Napisałem już kiedyś, że nie jestem takim fanatykiem sportu jak dawniej. Z pewnością nie jestem takim fanatykiem jak mój kolega z podstawówki - Marek, który po przeskrobaniu czegoś dostał od wychowawczyni karę pozostania "w kozie" po lekcjach (oj, były takie kary). Problem powstawał wtedy, gdy to "zostanie po lekcjach" miało miejsce w środę, kiedy to odbywały się pucharowe rozgrywki w piłce nożnej, które puszczano w telewizji. Rzeczony Marek na kolanach i po rękach panią wychowawczynię całując, prosił, aby ta zgodziła się na przełożenia kary na dzień następny... skutkowało.

Wracając jednak do tematu - będąc sympatykiem uprawiania sportu jako takiego, nie rozciągam swoich zainteresowań na wszystkie dziedziny sportu. Moimi ulubionymi są: siatkówka, snooker, kolarstwo (głównie jednak z uwagi na możliwość oglądania krajobrazów), czasami niektóre konkurencje lekkoatletyczne (raczej mistrzostwa, nie mitingi, na których w takich biegach często dla osiągnięcia lepszego wyniku wypuszczani są "zające", którzy nadają na pierwszych okrążeniach wysokie tempo, a potem schodzą z bieżni - to dla mnie nie sport), piłka nożna mniej, bo zdarza mi się nawet zasypiać podczas oglądania. Z dyscyplin zimowych preferuję biegi narciarskie i biathlon. Siatkówkę i snookera mogę natomiast oglądać godzinami.

Akurat odbywają się Mistrzostwa Europy Mężczyzn w siatkówce i nasza drużyna po słabym występie na olimpiadzie doszła już do półfinału, a rozegrała dotąd całkiem dobre mecze. Skupię się tym razem nie na szansach naszych siatkarzy na medal, lecz na kibicowaniu. Dawniejszymi czasy zawsze kibicowałem "naszym". Ostatnimi czasy, nie zastanawiając się dogłębnie nad tym, przestałem być takim zaciekłym sportowym szowinistą, który całe dobro w sportowej rywalizacji przypisuje naszej, polskiej drużynie, czy to narodowej, czy też klubowi z siedziba w Polsce. Kibicuję zatem właściwie wszystkim zespołom, jeśli tylko toczą grę fair play. To już nie te czasy, gdy za żadne czasy nie można było opowiadać się po stronie Niemiec czy byłego ZSRR. Sport ma łączyć, nie dzielić i nie powinniśmy patrzeć nań z punktu widzenia sympatii politycznych.

A jednak zdarza mi się mieć swoje sympatie (o tym, że kibicuję Polakom, to jasne i dowodzić - dlaczego? chyba nie muszę), ale chodzi mi o sympatie względem innych nacji. Pozostając przy siatkówce, tak męskiej jak i żeńskiej, zawsze kibicuję Rosji, Serbii, Białorusi i Czechom (tym ostatnim kibicuję zawsze i w każdej dyscyplinie, i do końca nie wiem dlaczego). Gorzej kiedy sportowcy państw, którym kibicuję, spotykają się z sobą oko w oko? Po czyjej stanąć wtedy stronie? Chyba jednak po stronie teoretycznie słabszego lub przynajmniej tego, który wykazuje się lepszą grą? Takie przypadki mają tę zaletę, że wygrywa zawsze zespół, za którym trzymałem kciuki.

Myślę, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy sport obrósł złą sławą komercji, gdzie liczy się widowisko i kasa, przynajmniej kibicowanie powinno, choć tak nie jest, doceniać nie przynależność narodową czy klubową, ale trud, wysiłek i ambicję ludzi zajmujących się sportem.


[17.09.2021, Toruń]

16 września 2021

DROBIAZGI - ŻUK

 


SCARABAEUS  CATENATUS 


    I tak oto znaleźliśmy się na tej drodze pomiędzy D a Ż, drodze, na której położono niedawno prześwietny asfalt w swej wierzchniej warstwie zawierający drobniutkie, gumowe kuleczki, które powodowały, że droga hamowania aut znacznie się zmniejszała (jakiś szofer miejskiej taksówki opowiadał mi o tym). Wzdłuż tej trasy poprowadzono po jednej stronie chodnik, a pomiędzy drogą wznoszącą się nieznacznie w stronę Ż a chodnikiem, rosły wysokie, białe topole. Pięknie było, a że sierpniowo i do tego to sam koniec miesiąca, owiewało nas, czyli mnie i Lecha, chłodne powietrze towarzyszące zachodzącemu słońcu. A i przykro nam było z powodu końcówki lata, nie tyle może z tej przyczyny, że szkoła blisko jak na wyciągnięcie kilku dniu, ale że niebawem czeka nas rozstanie - Lech wyjedzie w siną dal, pozostawiając mnie z bagażem wakacyjnych wspomnień.

    A zatem idziemy tą aleją - kraniec miasta jak na dłoni. Nagle Lech przepada gdzieś, chowa się za grubym pniakiem drzewa, potem uskakuje na gnuśniejące pole ziemniaków, nareszcie wraca do mnie i dokładając do mojego ucha swoją dłoń, w której uprzednio umieścił pudełeczko po zapałkach, przestrasza mnie dźwiękiem niezwykłym, jakimś szmerem, trzepotaniem, terkotaniem, burczeniem. Odskakuję na bok, jak przed użądleniem bąka... blisko, bliziutkie skojarzenie.

- A cóż to jest, na Boga? - pytam złorzecząc, dziwiąc się i niepokojąc.

- Żuk, chrabąszcz, scarabaeus catenatus - wykrzykuje Lech i powolutku każe mi zajrzeć do ledwie co otwartego pudełeczka po zapałkach. Patrzę. Wyłania się z nich jakaś postać pokraczna, chitynowy pancerz, łapska szkaradne z wypustkami, oczy wielkie i czarne jak kopalniane węgliki, aczkolwiek pod pancerzem ukryte... fuj... to sprawca dźwięków pokracznych.

Lech przymknął ponownie pudełeczko. Potrząsnął nim. I znów chrząszcz poczyna swą solówkę na perkusji.

- Daj spokój - mówię. - Wypuść go. Chyba go nie zabijesz, co? - pytam.

- Nic podobnego. Chciałem ci tylko pokazać tego zucha. Zobacz jaki wielki.

Istotnie, ledwie się mieścił w pudełku od zapałek. Lech powiada, że bywają większe, a teraz w sierpniu to ich pora.

- Słyszysz jak buczą? - mówi do mnie.

Usłyszałem. Dopiero teraz usłyszałem, że na tych wysokich topolach grasują scarabaeī catenatus i wyśpiewują melodie końca wakacji.


[15.09.2021, Toruń]