Eduard Manet - PORTRET BERTHE MORISOT

Eduard  Manet  -  PORTRET  BERTHE  MORISOT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (12)

(...)
Eliza wróciła z matką Barbarą i panią Weroniką z miasta. W tym miejscu należałoby sprecyzować rolę, jaką odgrywa starsza pani Weronika w gospodarstwie Smulskiego.
Pochodzi z nieodległej wioski usytuowanej  jak większość okolicznych siół przy lesie niedaleko jeziora. Dawno już temu wypuściła jedyną córkę w świat i to tak daleki, że nachodziły ją chwile, kiedy żałowała tego, iż wtedy nie postawiła tamy małżeństwu Teresy z Duńczykiem. Ale daremny byłby to trud, bo córka ani myślała zerwać z zakochanym w niej mężczyzną, człowiekiem, którego sama pokochała, a że to cudzoziemiec - cóż z tego, kiedy godzien szacunku, z dobrą pracą, majętny i otwierający przed córką Weroniki drzwi przyszłości, o której dla swego dziecka makta mogłaby jedynie zamarzyć.
Stało się tak, że w końcu młodzi pobrali się, osiedlili gdzieś pod Odense, postarali się o dwoje dzieci, szczęśliwie przeżywając w zgodzie najpiękniejsze lata wczesnej dorosłości. Rzadko bo rzadko, ale zajeżdżali do rodziców z wizytą (Weronika nie była wtedy sama; mąż odumarł jej jakieś pięć lat temu), a nawet dosyć regularnie słali starszym pewne kwoty pieniędzy, aby złagodzić im ból rozłąki i ulżyć w samotnej wyprawie przez życie.
I tak dożywała pani Weronika sędziwego wieku, gospodarząc z mężem na płachetku nieurodzajnej ziemi, dorabiając sobie połowem ryb i zbieractwem owoców leśnych i grzybów. Tak było do śmierci Karola. Weronika, czemu trudno się dziwić, posmutniała i popadła w apatię. Córka z zięciem wpadli, wydawałoby się, na najlepszy pomysł - zabiorą matkę do siebie, do Danii. Ale jak tu przesadzić stare drzewo?
I wtedy zjawił się Smulski, składając wdowie propozycję, której ona, o dziwo, nie odrzuciła. Należało swój dom i liche gospodarstwo sprzedać, zamieszkać w leśniczówce, będąc notarialnie do niej przypisaną; w efekcie czego pani Weronika otrzymała swój pokój i otrzymała prawa równe pozostałym mieszkańcom leśniczówki, a posiadając własne oszczędności i, niewielką wprawdzie, emeryturę mogła się cieszyć na stare lata z dobroci losu. Najistotniejsze w tym wszystkim było to, że jakże istotna dla życia Weroniki decyzja jej samej i leśniczego Smulskiego, spotkała się z pełną aprobatą Elizy i jej matki. Zwłaszcza pani Barbara była zachwycona, znajdując w nowej mieszkance leśniczówki pokrewną duszę, przyjaciółkę od serca i do pogadania.
Zdarzało się tak, że próba w ewangelickim chórze, w którym swego altu użyczała Eliza, czasowo zbiegała się z rehabilitacją jej matki i wtedy żona Smulskiego zabierała do auta Weronikę, aby towarzyszyła Barbarze w zajęciach z terapeutą.
Rok temu pani Barbara przeszła, lekki na szczęście, udar i powoli dochodziła do niedawnej sprawności ruchowej, co było dla niej o tyle ważne, że była to kobieta nad wyraz aktywna i żywotna. Właściwie cały ogród przy leśniczówce i to arcydzieło w postaci różanego klombu przed głównym wejściem do leśniczówki to jej dzieło, które po pewnym czasie kontynuowała wraz z Weroniką.
Ta nagła i nieoczekiwana przypadłość wykluczająca na trudny do przewidzenia okres czasu dotychczasową aktywność pani Barbary, pojawiła się w najmniej pożądanym momencie, ale czy nie jest tak, że to choroba nas wybiera, a nie my ją?Pomyślałby kto, że w wieku siedemdziesięciu trzech lat (tyle lat liczyła sobie pani Barbara) przeżycie udaru to nie tylko wymuszona rezygnacja z dotychczasowego trybu życia, nie tylko powolna stagnacja i regres sił witalnych, ale i nieubłagalna myśl o tym, że śmierci za drzwiami tylko patrzeć.
Barbara jednak postanowiła sprzeciwić się z całych sił naturze i statystykom podobnych wypadków - postawiła na rehabilitację. To prawda, miała wiele szczęścia - niedowład lewej części ciała, zwłaszcza nogi, nie był aż tak widoczny i dokuczliwy. Stan zdrowia, a właściwie stan ruchowy tej lewej części ciała po zabiegach rehabilitacyjnych poprawiał się. Polepszała się również sprawność palców lewej ręki. To co było do poprawy to brzydko wyglądający skórcz górnej wargi i pewne trudności w mówieniu. Ale i z tą przypadłością postanowiła Barbara zawalczyć. Wiedząc, że pewnie nie będzie w stanie odzyskać  normalnego dla każdego człowieka ułożenia ust, zwróciła uwagę na to, że zmniejszając tempo mowy, staje się bardziej zrozumiała dla otoczenia, co potwierdzały częste i korzystne dla wyników terapii wizyty u logopedy.
Podsumowując, mało by kto przypuszczał, że kuracja Barbary przebiegać będzie w tak zawrotnie szybkim tempie i da tak widoczne pozytywnie wyniki.
Ernest wyrwawszy się z odrętwienia w jakie popadł pisząc, a może i zasypiając przy tej czynności, słysząc istotnie gwar rozmów dochodzących z dołu, pomyślał, że najwłaściwszym będzie, gdy opuści swoje lokum i zejdzie się przywitać z "kobietami" Krzysztofa.
- Najlepiej mieć to już za sobą - myślał i chociaż przyjęty został przez Karola wręcz entuzjastycznie, to jednak z paniami, które dopiero co wróciły z miasta, miał się spotkać po raz pierwszy i w związku z tym pewna niewiadoma została.
(...)

[26.06.2019, Merida w Hiszpanii]

DRÓŻKI DONIKĄD (11)

(...)
Stół pod oknem, jedyne krzesło, podobnie jedyna szafa na ubranie i tapczan (sprawdził - wygodny); jedyna biblioteczka, a w niej na nielicznych półkach - książki wespół z porcelanowymi figurkami, drobnymi bibelotami z laki i brązu - niewiele tego.
Na biblioteczkę rzucił tylko okiem. Walizkę położył na tapczanie, otworzył; na samym wierzchu notatnik z wiecznym piórem wetkniętym pomiędzy kartki. Przeniósł go na stół, usiadł. Ukośny promyk słońca dotykał lewej futryny okna. Jeszcze chwilę i zaśnie. Potarł dziobek stalówki o wewnętrzną stronę okładki notatnika. Atrament wyznaczył prostą, niezbyt grubą, ciemnobłękitną linię. Zaczął pisać.
Zobaczyłem ją. Ona? Wskakuje do wody. Z niewysokiego, trawiastego brzegu. Słońce praży. Niskie. Przedwieczorne. Pomarańczowe. Wykonam ten skok. Dłonie w łódeczkę, ramiona przed siebie, wyprostowane, oczy zamknięte. Odbijam się. Skaczę. Wypływam. 
Jest. Pracuje wątłymi ramionami żabką. Podkurczone nogi. Unosi się na powierzchni jak spławik poruszany tarką fali.
Najważniejsze, że jest. Nie utonęła. Co tam, nie utonęła; płynie tak szybko, że muszę zmusić ramiona do większego wysiłku. Podpływam. Za każdym podciągnięciem ramionami pod siebie i do tyłu wodnej fali, płynę coraz ciszej, niemal bezszelestnie zbliżam się do niej, do kołyszącego się w wodzie tułowia. Jest w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, lazurowym jak przedpołudniowy nieboskłon, kiedy słońce nie jest jeszcze tak dumne i nie stoi wysoko nad głową.
Dotykam jej ramion pod pozorem... nie wiem... dotykam ich. Wyczuwam mokrymi, sfałdowanymi od wilgoci opuszkami palców mięśnie ramion, grudki karczku, kostkę obojczyka. Sunę prawą dłonią ku jej szyi, ku podbródkowi. Nierozważnie natykam się na jej spojrzenie. Jej oczy zwilżone kroplami wody, zaciągnięte smużką mgiełki, uśmiechają się do mnie.
Chce mi pokazać, że może płynąć szybciej. Przyspieszamy, chociaż wciąż płyniemy klasykiem. Nasze głowy zanurzają się po czubek nosa, czasami po brwi, po czym nasze torsy wyłaniają się z wody, która podczas każdego takiego wypłynięcia tworzy szerokie, krągłe, rozedrgane fale.
Nareszcie dopływamy. Mój Boże - dokąd?
Moja matka stoi przed werandą. Macha do nas ręką, a wygląda to tak, jakby osłaniała oczy przed pióropuszem świetlików przedwieczornego słońca.
Dlaczego podpłynęliśmy pod sam dom, skoro tam nie ma...?
- Mamo, to jest właśnie moja dziewczyna! - krzyczę.
Ona wyłania się jak Wenera z morskiej piany. Oboje ociekamy wodą. Nasze bose stopy rozdeptują skoszony nisko trawnik, którego w tym miejscu nigdy nie było.
- Miło mi będzie poznać twoją dziewczynę - oznajmia matka, a jej oczy błyszczą jak purpurowe ogniki wzniecającej wysoki płomień świecy.
Patrzymy na siebie. Ona ze zdumieniem, bo dopiero teraz dowiedziała się, że jest moją dziewczyną.
- Zrobię wam jagód z cukrem i śmietaną. Lubisz, dziecko?
- Będę po nich miała taki fioletowy język, prawda?
To pierwsze słowa jakie od niej usłyszałem.
Matka:
- Jak masz na imię, kochanie? Jakie ma imię dziewczyna mojego syna? Jak masz? Twoje imię... imię... .
- Jest na górze... pewnie śpi.
- Porządnie go przyjąłeś?
Ocknął się.
Na dole rwetes. Szczekanie psa.
- Gdzieżeś był tak długo? (to Krzysztof)
Szczekanie psa. Kobiece głosy.
Zamknął notatnik.
(...)

[26.06.2019, Merida w Hiszpanii]

25 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (10)

(...)
Czas przepłynął im przez palce i panna Karolina wniosła w wazie grochówkę do jadalni. Na jej komendę stary Walczak przysposobił sztućce i talerze; Karolina nalała zupę, wróciła do kuchni, a ten niedługi okres czasu Walczak wykorzystał do tego, aby zabrzmieć zasadniczym głosem:
- Całkiem niezła gospodyni, tyle że musiałem ją przymusić, Krzysztofie, do tego, aby dała przygotować nakrycie dla siebie.
Krzysztof oczywiście poparł starego, a kiedy stażystka zasiadła w końcu z nimi przy stole, ośmielił się ją zrugać.
- Karolciu, a toż ty nie jesteś służką, aby w kuchni na zapiecku, żeby nikt nie widział, spożywać posiłek. Wiesz, skarbie, że w naszym domu to i pies (a gdzież to polazła ta łajza?) ma swoje miejsce blisko stołu, czego zresztą Elizka nie lubi, choć nie lubić nie oznacza nie być z tym pogodzoną.
- Wiem, proszę pana.
- No to bez dąsania jedzmy. Zaznaczam, że grochówkę sam przyrządziłem.
Jedli z apetytem chwaląc zupę leśniczego, ale też smakując z przyjennością drugie danie, w całości przygotowane przez stażystkę.
Ta pomiędzy jednym a drugim kęsem wieprzowego kotleta spoglądała pełnym ciekawości wzrokiem na Ernesta, nie żeby gustowała w urodzie tego mocno dojrzałego mężczyzny, ale z racji profesji jaką uprawiał. Wygląd Ernesta nie przypominał jej literatów poznanych ze sztychów zamieszczanych w podręcznikach czy encyklopediach, nie dostrzegała w nim kogoś znaczącego, kogoś, kto by samą swoją postawą, wizerunkiem, manierami przykuwał uwagę czytelników i nie tylko ich. Jednakowoż Ernest miał w oczach coś takiego, co powodowało, że zdawał się być w rozdwojeniu: przy stole promieniujący uśmiechem i dowcipem; ale też przebywał gdzieś poza tym pokojem, domem, ba, znajdował się myślami w odległej krainie.
Chciała się Karolina zapytać o co Ernesta, chciała się wtrącić do nieustającej rozmowy wspomnieniowej obu mężczyzn, lecz nieśmiałość jaką wyniosła z domu, nieśmiałość, której Smulski nie zdołał w niej jeszcze przezwyciężyć, nie pozwalała na to. Czasami dotykali się wzrokiem, uśmiechem - nic ponadto.
Stary Walczak natomiast zdołał dorwać się do głosu, z interesem, rzecz jasna, w kwestii tych żerdzi, co to mu są potrzebne, aby w ogrodzie dla żony oranżerię (tak się wyraził - oranżerię) postawić na warzywa i kwiaty. Krzysztof obiecał, że osobiście dopilnuje i wybierze najlepsze drzewo, a co do zapłaty, zgodzą się na pewno - po starej znajomości.
Kiedy skończyli posiłek, Ernest przypomniał sobie o telefonie, jaki miał wykonać do Anny. Wstał więc od stołu i przeszedł do sieni. Karolina powłóczyła za nim wzrokiem, a Walczak doszedł do wniosku, że na niego pora; podali sobie ręce ze Smulskim, a przechodząc przez sień, uczynił podobnie z Ernestem.
Rozmowa z Anną nie przeciągnęła się - Ernest nie zwykł długo rozmawiać przez telefon; zaledwie Karolina z Krzysztofem zdołali sprzątnąć ze stołu, gdy Ernest był już gotów do pomocy.
- Erni, damy sobie radę, a ty musisz być zmęczony. Wykorzystaj ten poobiedni czas na drzemkę, bo za dwie - trzy godziny wrócą moje panie i w tym domu zagrzmi... jeszcze się o tym przekonasz.
I Krzysztof pomagając Ernestowi wtaszczyć na górę jego walizkę, wskazał przyjacielowi jego pokój.
(...)

[25.06.2019, Merida w Hiszpanii]

FRAGMENTA

Fragmenta wierszy mniej lub bardziej znanych, gdy z nieba sączy się diabelski ukrop.
Zacznijmy od Jana Kasprowicza "Modlitwy wędrownego grajka".

(...)
Hej, Panie Boże, coś wielkim
Gazdą jest nad gazdami,
Po coś mi dał taką skrzypkę,
Co jeno tumani i mami?

Nie umiem-ci grywać na niej, 
A jednak wciąż grywać mi chce się,
Że jestem jak liść ten, szumiący
Gdzieś w niedostępnym lesie.

Któż go tam widzi, któż słyszy
W tych mnogich drzew rozhoworze?
Liche mi dałeś skrzypeczki,
Niemiłosierny Boże!
(...)

Aliści o mnie???

A tymi strofy zaczyna się wiersz Antoniego Słonimskiego " W Warszawie"

(...)
Ciemna, zamknięta kawiarnia,
Ulica pusta bez dna.
Wśród mokrych liści latarnia,
Mgła.

Cichnący słychać w oddali
Jęk zamykanych bram
I otośmy z sobą zostali
Tej nocy znów sam na sam.

W tę jedną godzinę przed świtem,
Gdy w sennej martwocie trwasz,
Odkrywam zasnutą błękitem
Twą młodą, Warszawo, twarz.
(...)

Piękny tekst o mieście... a jaki grający rytm!!!
A będzie jeszcze piękniej, bo oto "Dwoje ludzieńków" - strofy kończące ten urokliwy wiersz Bolesława Leśmiana.

(...)
Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą,
Ale miłość umarła, już miłości nie było.

I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,
By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga.

Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,
By powrócić na ziemię - lecz nie było już świata.

Czyżby należało zadbać nie tylko o własne zdrowie, o miłość, lecz również o czas???
I na koniec fragment wiersza nad wiersze, kto wie czy nie najpiękniejszy w całej rodzimej literaturze, onegdaj obecny w kawiarence; dzisiaj przypominam końcowy fragment "Dziewczyny" Bolesława Leśmiana, końcowy, lecz jakże fascynujący i wieloznaczny.

(...)
I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko - głos - i nic nie było oprócz głosu!

Nic - tylko płacz i żal, i mrok, i nieświadomość, i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwie jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,
Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?

Powtórzmy za poetą: zgroza nagłych cisz... jedynie Leśmian tak pisać potrafi.

[25.06.2019, Merida w Hiszpanii]







DRÓŻKI DONIKĄD (9)

(...)
Dotarli wreszcie.
Piętrowy, murowany dom wyłonił się nagle, gdy skręcili w prawo ku grabowej alei, za którą powitał ich kolisty klomb kwiatów z dominacją róż, wielokolorowych, wspinających się kolczastymi łodygami po drewnianych palikach i drabinkach. We wnętrzu tego zwartego okręgu kwiecia istniała przestrzeń skoszonej niedawno trawy, zaś centralnym punktem tej roślinnej konstrukcji była niewielja sadzawka, do której prowadziła wysypana drobnym, żółtym piaskiem ścieżka z dwona ławkami usytuowanymi pobobu jej stronach. Ścieżka kończyła się na wprost obszernej werandy, z której wchodziło się głównym wejściem do leśniczówki.
Ernest domyślił się, że parterowa część leśniczówki składa się z pomieszczenia kuchennego po lewej i części, nazwijmy ją  - biurowej, po prawej stronie. Z obszerności bryły budynku Ernest wnioskował, że rozkład pomieszczeń po drugiej stronie poprzecznej osi domu był podobny. Czy znajdowały się tampokoje mieszkalne, czy toalety, kuchenne zaplecze albo główny pokój, gdzie serwowano posiłki - nie wiedział, natomiast z ilości okien występujących na piętrze, utrzymywał, że tam właśnie znajdują się pokoje sypialne.
Rondo, na którym stary zatrzymał swój wóz było szerokie; nie tamował więc drogi swoim postojem.
Zsiedli z wozu. Gospodarz bez skrępowania zaproponował, że zaprowadzi "miastowego" wprost do gabinetu leśniczego.
- My się z panem leśniczym bardzo dobrze znamy - oświadczył.
Weszli na podest werandy, przeszli do sieni i skierowali na lewo do nieznacznie uchylonych drzwi. W chwili gdy wozak zapukał, drzwi otwarły się szerzej. Stał za nimi leśniczy, który późno bo późno, ale zdążył dostrzec wóz jskim podjechali przyjezdni.
- A, proszę, wejdźcie panowie.
Krzysztof uścisnął dłoń staremu i gdy ten postąpił parę kroków wgłąb gabinetu, zobaczył z bliska drugiego gościa.
- No... powitać starego znajomego - odezwał się do Ernesta, podążając ku niemu z otwartymi rękami. - Tyle lat, tyle lat...
Uścisnęli się mocno.
- Witaj, stary druhu - wyrzekł Ernest. - Świetnie wyglądasz!
- Ty też niczego sobie, choć skłamałbym, że bez trudu cię poznałem, a właściwie gdybym nie widzial cię na zdjęciu, które zobaczyłem u tej twojej Anny, nie rozpoznałbym cię wcale.
- Cóż, niebawem sześćdziesiątka wejdzie na nasze karki.
- Na mój już weszła. Ech, cóż to za wiek? Las, Erni, prawda, że mogę nazywać cię tak jak dawniej, las, Erni, konserwuje, sprzyja wiekowi, dodaje sił i energii. Widzę, że przywiózł cię pan Walczak.
- A tak, spotkał mnie na drodze i był tak miły, że mnie podwiózł pod twoje siedlisko, ulitował się nade mną, bo... patrz jaką przytaszczyłem z sobą walizę.
Krzysztof spojrzał na nią z podziwem.
- Rzeczywiście spora. Wygląda jakbyś zabrał w drogę pół szafy.
Stary przysłuchiwał się rozmowie, rad by coś powiedzieć, wtrącić, ale postanowił wyszaleć się w rozmowie szkolnym przyjaciołom.
- To gdzie się spotkaliście, panie Walczak?
Ten roześmiał się.
- Pan miastowy raczył wysiąść na stacji w Radowicach zamiast w Borówkach, a spotkaliśmy się w Zalesiu.
Krzysztof zasępił się.
- Oj, wybacz, nie uprzedziłem cię, że z Borówek znacznie bliżej do leśniczówki... ale może i na lepsze wyszło... las zwiedziłeś.
- To ja już, panie Krzysztofie sobie pojadę, a względem tych krócic to jeszcze kiedy się rozmówimy. Macie sobie pewnie wiele do powiedzenia - zawyrokował Walczak.
- Ależ nic podobnego, zostaniesz pan na obiadku, męskim obiadku, bo tak się akurat złożyło, że morawdaja żona Eliza i teściowa oraz nasza urocza gospodyni, pani Weronika są w tej chwili w mieście... ale, ale - Krzysztof pomyślał chwilę, po czym przebiegł przez gabinet i otworzył drzwi do kolejnego pomieszczenia - mamy wyjście awaryjne - Karolina, moja stażystka odrzeje nam zupkę i usmaży kotlety, prawda, panno Karolciu, no... poznajcie się... pana Walczaka panienka zna, a to jest mój kolega z lat wczesnoszkolnych pan Ernest, pisarz.
Karolina poczuła się jak wywołana do tablicy.
Przywitali się.
- Panno Karolciu, zechciej nam gospodarzyć. W lodówce jest wszystko, ziemniaczki sam obrałem, kotlety usmażysz, jakąś sałatkę zrobisz naprędce.
- Wedle życzenia, proszę pana.
Wyszła.
- Dobre z niej dziecko, wszelako nieśmiałe - ciągnął Krzysztof - nieobyte w towarzystwie obcych. Już przez te dwa i pół miesiąca stażu, jaki jej został, nabędzie przy mnie doświadczenia i wigoru. Robotę dałem jej papierkową: wyliczenia, prognozy zysków ze sprzedaży drewna, koszty sadzonek, paliwa i temu podobne, ot, czego nie lubię, a i czasami czasu na to nie mam, bo albo po lesie się włóczę, albo w wyjazdach, do nadleśnictwa, a ona, choć świeża jak woda w strumyku, dziewuszka pracowita... no co, przejdziemy do stołowego, zostaw tę walizkę, tutaj ciasno i duchota.
Ernestowi zdało się, że przez te lata, kiedy się nie widzieli, Krzysztof nabrał animuszu. O, nie był to już ten sam skromny, małomówny chłopiec jąkający się przy odpowiedzi, z trudem klecący zdania, aczkolwiek z drugiej strony Krzyś zawsze był pilny i pracowity. Gdyby teraz po wyglądzie ocenić wyraz twarzy Ernesta, śmiało można powiedzieć, że pierwsze wrażenie jakie uczynił na nim jego dawny kolega z klasy było więcej niż pozytywne. Próbował w rozmowie dostosować się do tonu wypowiedzi, jakimi raczył go Krzysztof, a rozpoczęli od wspominania najodleglejszych lat szkolnych, myląc nazwiska nauczycieli i przedstawiając różne wersje co ciekawszych wydarzeń jakie ubarwiały ich szkolne, niemal beztroskie życie.
Stary Walczak wyczuwając, że w tych wspomnieniach udziału mieć nie będzie, czmychnął do kuchni po angielsku, rzucając jedynie: zobaczę jak sobie radzi z obiadkiem ta urocza panienka.
A rozmowa trwała dalej, sięgając szkoły średniej (obaj kończyli inną), pierwszych miłostek obu nieopierzonych jeszcze panów, później zahaczyła o studia oraz utkwiła na wielkiej miłości Krzysztofa - Elizie.
Jakoś tak się złożyło, że głównie głos zabierał Smulski. Czy celowo nie chciał drążyć skomplikowanej biografii Ernesta?
(...)

[25.06.2019, Merida w Hiszpanii]

24 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (8)

(...)
Nie zrozumiał. Jakże tak, "donikąd"? Każda z dróg zawsze gdzieś prowadzi, także i ta moja.
- Zatrzymajmy się, gospodarzu. Ja względem tych dróg rozstajnych.
Stary nic nie odpowiadając, wstrzymał klacz. Odsypał z jutowego do skórzanego worka kilka solidnych garści obroku; ten skórzany worek zawiesił w taki sposób na końskiej szyi, aby klacz mogła swobodnie sięgnąć pyskiem po karmę.
- Prawda, podkarmimy Bursztynkę - wyrzekł z satysfakcją.
Ernest zeskoczył z wozu, prostował kości, potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po papierosy. Poczęstował starego. Zapalili.
- Panie gospodarzu, jak może droga prowadzić donikąd?
- Donikąd, panie... hm... na przykład w głębię lasu, ku bagnom; może się taka dróżka skończyć u rzeki, w pustym polu. Lepiej już trzymać się tej, w którą wjechaliśmy.
- Obawia się pan czegoś?
- Czy się boję? Po próżnicy wolę nie jechać tam, gdzie mnie nie potrzeba.
Zamilkł tajemniczo. Przystąpił do klaczy i przesunął dłonią, w której nie trzymał papierosa po jej kształtnym, ciepłym pysku.
- Opowie mi pan coś o tych dróżkach?
Stary zaciągnął się mocno papierosowym dymem o spojrzał na "miastowego" spode łba.
- Ach, pan pisarz, zachciewa się panu opowieści.
- Powiedzmy, że jestem ciekaw.
- Cztery z tych dróg prowadzi do lasu, ta, w którą wjechaliśmy również. A ta pierwsza z lewej doprowadziłaby nas w bagna. Bywają śmiałkowie, co za kaczkami tam gonią, ale to źli ludzie; potrafią ptaka ubić, gdy ten siedzi na gnieździe. Był taki jeden, co po cichaczu nad ranem wlazł z flintą w te bagna. Szczęściem nazajutrz odnalazł go jeden z wczasowiczów, który sam zgubił drogę. Kłusownik był ledwo żywy. Bagno wciągnęło go po szyję. Za mniej niż pół dnia nie byłoby chłopa i nikt nie wiedziałby, gdzie ma swój grób.
- Tę rozumiem... donikąd... niemal do śmierci, a pozostałe?
- Weźmy tę pierwszą na prawo. Niby niestraszna. Chadzają nią grzybiarze, bo tam grzybów mnóstwo, zwłaszcza koźlaków i prawdziwków. Ale mało kto wie albo pamiętać nie chce, że kiedy w nią wejdziesz, nie dalej niż cztery razy po sto kroków, nad samą drożyną rośnie stary, rozłożysty dąb, którego poskręcane ramiona obejmują całą ścieżkę. I tam właśnie, niewysoko nad ziemią, na jednym z tych ramion obwiesiła się młoda dziewczyna, wcześniej popsuta przez niemieckiego żandarma... bo to, panie miastowy, za okupacji było.
- I znów śmierć na kolejnej drodze - zauważył Ernest.
- A będzie tego więcej, panie. Kolejna odnoga też ze śmiercią związana. Na niej to hitlerowce ubili żydowską rodzinę, co to szukała schronienia u leśniczego... no, ani pana, ani pana leśniczego Smulskiego nie było wtedy na świecie, ale ja, choć brzdąc w zdartych porciętach, żyłem już wtedy i pamiętam jak przez zaćmę, jak okoliczni chłopi wykopali tamtej szóstce grób. Po chrześcijańsku ich pochowali, bo jakże można było inaczej w tamten czas, i krzyż z brzozowych rózg postawili, że niby ta ziemia co mchem porosła, chrześcijan skrywa. Ot i kolejna dróżka donikąd, no chyba że do śmierci.
- A ta najbliższa naszej, gospodarzu?
Stary zastanowił się przed odpowiedzią. Korzystając z tej zadumy, podszedł do tyłu wozu; wyjął stamtąd plastykowe wiadro z pokrywką. Przeszedł z nim do kasztanki, przytrzymał je pod klaczy pyskiem.
- Spragnionaś, wiem przecie... no pij, nie dąsaj się, to woda od kowala, który ubrał ci kopyta w takie piękne, srebrem błyszczące buciki.
Bursztynka piła, nieszybko, ostrożnie; wreszcie potrząsnęła głową na znak, że ma dosyć. Gospodarz odniósł wiadro na swoje miejsce.
- Powiem panu tak, panie miastowy, ta droga jest chyba i najstarsza, i najpodlejsza, i mało kto nią chadza, a już żadna baba w nią nie wlezie, choćby za zabłąkaną krowiną, co to najlepsze mleko daje. Tam, panie, kamienie, korzenie, a wykroty. Sów i lisów siedlisko, a mówią, że i wilków, i dzikich kotów, i borsuków. Tam leśnymi wąwozami wije się czarna rzeczka, co to zasila jezioro (będziem nad nią po mostku przejeżdżali); ludzie nazwali ją Szatańską, bo swój początek bierze ponoć z diabelskiego źródła.
- Bałby się pan jechać tą dróżką?
- Strachliwy nie jesten, panie miastowy, ale po co kusić los nieprzyjazny? Owszem, za jagodą, za koźlakami mokrą letnią porą wszedłem w nią i niby żadnej gadziny'm nie widział ani nie słyszał, może dlatego, że ku południu się miało, ale szło mi się strasznie nieprzyjemnie i jakem do leśnych ostępów przywykł, tak prędko zrezygnowałem z wałęsania się po tamtej okolicy i dotarłem do tej ścieżki, którą właśnie jedziemy.
- Zrozumiałem więc, że i ta dróżka nie prowadzi do dobrego. A ta nasza, panie gospodarzu?
Nie odpowiedział.
(...)
[24.06.2019, Merida, Extremadura w Hiszpanii]

23 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (7)

(...)
- A pan miastowy, jeśli to nie tajemnica, kim jest w mieście? Czym się zajmuje?
Ernest przygryzł wargi. Nie spodziewał się tego pytania, ale cóż mu szkodziło na nie odpowiedzieć.
- Jestem literatem... piszę...
Wozak pokiwał głową.
- Prawdziwy pisarz?
- Najprawdziwszy.
- Pierwszy raz mam przyjemność - westchnął stary.
- No i doczekał się pan, gospodarzu - Ernest roześmiał się.
- Prawda, doczekałem się. Pan pisarz... cóż... praca nieciężka ale i nielekka.
- Tak mówią.
- Tyle, że pisarz na piechotę przez pola, przez las? Myślałem, że pisarze samochodami jeżdżą.
- A miałem, miałem własne auto.
- Znaczy się, że już go pan nie ma. Stało mu się coś?
- Zestarzało się. Nie chciało jechać. Poszło do huty.
- I nie kupił pan nowego?
- Nie kupiłem. A czy to nie przyjemniej tak jak pan... wozem?
- A pewnie, że przyjemniej. Jedzie się powolutku, jest czas, aby przyjrzeć się światu z bliska... i jest do kogo gębę otworzyć.
- Tak jak teraz... pan i ja.
- Też, ale i kiedy sam powożę, to choć z Bursztynką sobie pogadam.
Stary cmoknął na klacz.
- Bursztynka... piękne imię dla klaczy.
- Kiedy się narodziła, umaszczona była jak jasny bursztyn. Potem trochę pociemniała, ale imię już tak zostało.
- Piękna klacz.
- A piękna. Byłem z nią u kowala... podkuć musiałem. Poprzednie podkowy poluzowały się, raniły jej kopyta. Żal było patrzeć, jak zaczyna się męczyć.
- Pewnie, że szkoda. Koń bez podków, to tak jak chromy bez laski.
- Ta... pan miastowy, a rozumie. Bywają też, panie, dzikie konie, które biegają samopas niepodkute, ale od kiedy człowiek wziął je do pracy, musi że dbać o nie powinien, tak i ja bladym świtem zajechałem do kowala - będzie dwa razy po dziesięć kilometrów.
- Bliżej nie było?
- Bliżej, panie miastowy, to gdzie? Kowale, panie, tak jak gospodarskie konie - na wymarciu. No, chyba że kto trzyna je dla zabawy albo sportu... wtedy tam skaczą, ścigają się... piękne, nie powiem, czystej rasy, po dobrych rodzicach, a takie drogie, że byle auta pan sobie za takiego konika nie kupi. A moje konie..  bo miałem ich w swoim życiu, miałem, pierwej były do roboty w polu, a teraz bardziej do tego, aby  b y ł y,  a skoro są, dbać o nie trzeba, czy źle mówię? Widzi pan, gotową mieszankę, o w tych workach, dla niej kupiłem, na zimę będzue jak znalazł, gdy obrok pójdzie w cenę. Póki co mam ją czym karmić, do tego mam spire pastwisko. Sąsiad mi tłumaczył, aby z pół tej łąki zaorać pod uprawy, bo dla trzech krów i klaczy połowa łąki wystarczy. Ale się z nim nie zgodziłem... a jak popadnie na suszę, to dobrej trawy i na paznokieć nie skoszę.
- Widzę, że jest pan dobrym gospodarzem, a klacz jest po to , aby  b y ł a,  to ciekawe.
- A niech się pasie. Niestara jest, niech pożyje na bezrobociu, oczy nacieszy. Ba, cygany przychodziły, i jaką cenę dawały! Ale gdzie mi tam pozbywać się Bursztynki? Do kościoła, na weselisko mnie zawiezie, a jeszcze nie tak dawno mleko nią do punktu woziłem.
- Do kościoła, na wesele takim wozem?
- Nie, panie miastowy, synuś ma smykałkę do stolarki. Złożył był do kupy starą, pierwszorzędną bryczkę, mówię panu, cud - glans. Nie wstyd taką podjeżdżać pod kościół nawet w Wielkanoc. Tak i nas wynajmują często do ślubów, chociaż bryczka tylko na jednego konia, a co niektórzy młodzi chcieliby się wybrać w tę swoją ostatnią kawalersko-panieńską podróż we dwa, ba, w cztery konie. A raz, panie pisarzu, ślubować mieli tacy, co tu nad jeziorem wczasowali. Powiedzieli, że tym właśnie powozem chcieliby pod kościół do ślubu. Akurat widzieli mnie, jakem ze swoją, synem i synową podjechał na niedzielną sumę. A problem był, bo ten ślub miał się odbyć daleko, więcej niż sześć razy po dziesięć kilometrów. Myśkałem sobie: kasztanka się zamęczy, zanim dojedziemy, jeszcze ją ochwacę. Ta... a oni, że Bursztynkę specjalnym autem się dowiezie, bryczkę na ciężarówkę i pod dom weselny. Tak i też się stało. No i my z Bursztynką nie dość, że uczynili honor parze młodej i weselnikom, to i zarobili sporo.
No... widzi pan do jakiego rozwidlenia dojeżdżamy? Tu nie cztery, a pięć stron świata. A my pojedziemy o tą dróżką...
- A tamte drogi? - zapytał Ernest.
- Tamte dróżki są donikąd.
(...)
[23.06.2019, Merida, Extremadura w Hiszpanii]

DRÓŻKI DONIKĄD (6)

(...)
Zaspokoiwszy najpierwszy głód, posłyszał za sobą miarowy odgłos końskich kopyt. Nie omylił się. W tę samą stronę co on wlókł się niespiesznie chłopski wóz starej daty, z tych z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, co to u każdego gospodarza na podwórzu albo i w stodole stały.
W jednej chwili myśląc o walizce, którą postawił przed sobą, powstał na równe nogi, ukąsił wzrokiem gospodarza, który akurat podjeżdżając do kapliczki, uchylił czapkę przed świętą panienką. 
Ernest myślał sobie, że może mu się uda przechytrzyć los, który porwał go na samotną podróż. Już miał się odezwać, zapytać, poprosić, gdy woźnica przemówił pierwszy:
- A gdzież to pan miastowy wędruje?
- Widać, że miastowy? - zdziwił się Ernest. - Do leśniczówki.
- O, to jeszcze spory kawałeczek. Niech siada, podwiozę.
Szczerze mówiąc Ernest na to czekał. Uniósł walizkę, którą gospodarz odebrał od niego i umieścił za sobą na wypełnionych czymś workach, a "miastowy" wspiął się
po kole i chwytając się gospodarza ręki zajął miejsce na poprzecznie umieszczonej desce pokrytej surowym w strukturze materiału pledem.
- Idę ze stacji w Radowicach - wytłumaczył się Ernest.
- Toś, panie miastowy, złą wybrał drogę, a złą, bo dłuższą.
- Tak pan mówi? Leśniczówka w Radowicach, tak i ja do Radowic kupiłem bilet.
Przypomniał sobie, co na temat Radowic mówiła mu młódka.
- Ech, wytłumaczyć panu nie wytłumaczę, dlaczego z radowickiej stacji do leśniczówki w Radowicach tak daleko. Byli tacy, co to wymyślili. Leśniczówka, panie miastowy znajduje się po drugiej stronie jeziora, ale jego brzegiem pan nie przejdzie - bagno wielgaśne nawet w suchą porę; wypada nadłożyć drogi przez las. Gdybyś pan, panie miastowy, wysiadł stację dalej, w Borówkach, doszedłbyś pan do leśniczówki w niepełną godzinkę, i to powoluśku, stępem.
- Gdybym to wiedział?
- No, ci co w okolicy obeznani, wiedzą. Teraz i dla pana ta wiedza pożyteczną się staje.
- A wy, gospodarzu, koło leśniczówki przejeżdżacie?
- A mógłbym, choć do ostatniego przed domem leśniczego rozwidlenia niecałe dwa razy po sto metrów zostanie... ale chyba podjadę z panem, bo widzę, że pan ledwo sobie z tą walizką radzi. Na wywczasy?
- Poniekąd. Leśniczy mnie zaprosił, a znamy się jeszcze ze szkoły.
- Ze szkoły, powiada pan. To się leśniczemu chwali, że pamięta o dawnych kamratach. A pan niechybnie pierwszy raz z wizytą u niego?
- W ogóle pierwszy raz w tych stronach.
- Leśniczy to porządny człowiek. Obcego by ugościł, a co dopiero znajomego.
- Dobrze tu o nim ludzie mówią?
- Jakże by mogli o nim mówić źle! Rozumny człowiek, wymagający ale sprawiedliwy, pracowity do tego, a sam dom ma obszerny, akuratny do sprowadzania wczasowiczów.
Pomilczeli chwilę. Smukła kasztanka ciągnęła wóz powoli, z niejakim majestatem ale bez zmęczenia, a gospodarz nie poganiał.
(... )
[23.06.2018, Merida, Extremadura w Hiszpanii]

16 czerwca 2019

ZDANIA POJEDYNCZE I ZŁOŻONE (2)

- Podobno wysłannik papieża Franciszka, kardynał Sciclana przyjechał do Polski i podobno między innymi w sprawie pedofilii w polskim Kościele Katolickim. Podobno też wysłannik nie jest za bardzo zorientowany w tej sprawie, albo przynajmniej "dyplomacja" nie pozwala mu na dopowiedzenie właściwego celu przyjazdu do Polski. Bez względu na to, jak tam jest w państwie duńskim, moje spostrzeżenia i obserwacje sprowadzają się do jednego: kwestia pedofilii w KK zostanie zamieciona pod dywan. Możliwe, że paru obwinionych zostanie przykładnie ukaranych, ale do żadnej dymisji hierarchów ukrywających pedofilię nie dojdzie, nie w polskim Kościele Katolickim. Nie ma takiej siły, która przymusiłaby wielkich KK w Polsce, aby przynajmniej przemyśleli kwestię nie tylko pedofilii, ale też innych zachowań i zjawisk niekoniecznie bliskich duchowi chrześcijaństwa, jakie dzieją się w Kościele.
Oczywiście nie zgadzam się z tezą podnoszona wielokroć przez współczesnego Torqemadę - jędraszewskiego, że KK w Polsce jest niewiniątkiem, a wszystkiemu są winne jakieś tajemne siły lewackie. Albo ta nagonka na środowiska LGBT, wpisująca się w politykę pana prezesa o bezwględnej konieczności szukania wrogów za wszelką cenę. Przecież osoby LGTB nie pojawiły się na świecie w naszym stuleciu. Nie chcę już wymieniać naprawdę sławnych, także działających na rzecz Kościoła osób o innej orientacji seksualnej, ale choćby jedno nazwisko niech mi będzie dane wymienić - Leonardo da Vinci. Ale cóż... można sobie pusać o tym i mówić... z betonem nie porozmawiasz.
Martwi mnie to, że coraz mniejsza staje się wspólna przestrzeń do porozumienia między ludźmi, ale skoro sam pan prezes, zdaje się na poważnie, uważa, że jedynie katolicy są patriotami, że wszyscy inni to sort niewart bycia Polakami, to jak w takiej sytuacji mówić o kompromisie?
A czytam i obserwuję tych współczesnych wojów z mieczami, gotowych umrzeć za wiarę, tych ludzi w czerwonych płaszczach, którzy też z kimś pragną wojować. Pisz wymaluj - scenariusz wczesnego średniowiecza. Ja wiem, że to mimo wszystko fanatyczny folklor, wiem, że ludzie pogubili się strasznie, ale wiem także i to z czyjej inspiracji te demonstracje powstają. Ech, dożyło się czasów...
- Dla odmiany coś pozytywnego. Jako że moja wieloletnia "przygoda" z Kościołem Katolickim dobiegła końca, próbuję pozyskać jak najwięcej wiedzy na temat innych wyznań. Najbliżej mi do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, Luterańskiego. W końcu, myślę sobie, moje odejście od KK to także swoisty protest przeciwko niereformowalności KK, przeciwko pysze hierarchów, do kreowania obecnej polityki wladz, przeciwko biznesom rydzyka, przeciwko obłudzie i zakłamaniu. Trochę szkoda mi ludzi, katolików, którzy z uporem przeciwstawiają się katolickiej konserwie. Są przecież tacy katolicy, którzy otwierają się na współczesny świat, lecz moja wiara w sukces ich poglądów topnieje z każdym dniem.
Ale wróćmy do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. Z automatu rzucają się w oczy całkowicie odmienne relacje pomiędzy duchownymi a wiernymi, zauważalna skromność i rozumienie współczesnego świata, co oczywiście nie oznacza zerwania z obowiązującą w luteranizmie doktryną wiary. Wydaje się, że ten Kościół jest dla ludzi, nie zaś dla hierarchów. Być może ma to również związek z tym, że ewangelicy stanowią w naszym kraju mniejszość, co paradoksalnie zbliża wiernych do siebie, a nie oddala. Wystarczy choćby pobieżnie prześledzić na fejsbuku informacje podawane przez poszczególne ewangelickie parafie, aby przekonać się o tym, jak bardzo ten świat luterańskich społeczności różni się od tego upolitycznionego i pełnego wrogości wobec niekatolików świata "jedynie słusznej" religii prawdziwych Polaków.

[16.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

15 czerwca 2019

ZDANIA POJEDYNCZE I ZŁOŻONE (1)

- Minął tydzień i jestem znów w tym samym miejscu, na parkingu Aire de Garabit przy autostradzie A75 prowadzącej z Clernont Ferrand do Beziers / Montpelier. Im dalej na zachód - chłodniej i bardzo deszczowo. O upałach nie ma co mówić. Wybór miejsca postoju ma znaczenie. Na tym parkingu internetowe łącze jest gratis.
- Wcześniej z Cerizay na zachodzie Francji wiozłem mebelki do przedszkola w Burghausen w Bawarii, niemal pod samą granicą z Austrią, bagatelka, ponad 1300 km. W pięknej Bawarii lato. Pod numerem przedszkola remont. Nie zastaję klienta. Z pomocą przychodzi mi młoda kobieta, Serbka mieszkająca nieopodal, która dzwoni do właściela i po kilkunastu minutach pojawia się mężczyzna, z którym rozładowuję towar (potem przychodzą jeszcze dwie panie). 
Ale ja nie o tym. Przedszkole katolickie jak niemal cała Bawaria (dopiero od Augsburga na zachód od Monachium i na północ w stronę Norymbergii szerzej zaznacza się Kościół Ewangelicki). Z licznych materiałów informacyjnych dowiaduję się, że w chwilowo zamkniętym nz czas remontu przedszkolu nie brak atrakcji. Takie imprezy, owakie i jeszcze inne. Niemieckiego nie znam, ale znam się na piśmie obrazkowym i stąd wyciągam pozytywne wnioski dla klimatu, w jakim przychodzi spędzać dzieciństwo uczęszczającym do tego przedszkola maluchom... i ani słowa o "gender", proszę sobie wyobrazić, żadnych zagrożeń z tego tytułu.
Obserwując polską scenę katolicko-polityczną, można by dojść do wniosku, że na tym zepsutym do cna Zachodzie dzieją się niewyobrażalne rzeczy godzące w maluchy. A jest akurat odwrotnie. Chciałoby się powiedzieć: na Zachodzie bez zmian - dzieci rodzą się, chodzą do szkół, zawierają związki małżeńskie, tworzą mniej lub bardziej szczęśliwe rodziny, pracują, dożywają sędziwego wieku...
Nikt tam, prócz fanatyków, nie zajmuje się pierdołami... a u nas na tych pierdołach opiera się dykto-demokracja.

[14.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

10 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (cd...4)

(...)
- I właśnie tak to było... no, niech oan wypije, kawa stygnie.
Siedział zafrasowany słuchając tej opowieści; skończyła się jak skończyła, mimo wszstko mniej boleśnie niż można się byłontego spodziewać. Interesowało go jeszcze to, w jaki sposób Ernest odniósł się do postawy Anny, kiedy zagrożenie już ustało, co wtedy myślał, bo w podobnych przypadkach trudno oczekiwać wdzięczności.
- Zachowywał się całkiem normalnie. Nie rozmawialiśmy już o tym. Czy mu przeszło? Prawdopodobnie tak - pytanie na jak długo? Ani się nad nim nie litowałam, ani też nie czyniłam mu wymówek. Kiedy wszystko zmierzało we właściwym kierunku, przystąpiliśmy do codziennych czynności, choć akurat wtedy wzięłam zaległy, z ubiegłego roku urlop. Miałam go odebrać w lecie, ale, rozumie pan, wolałam spędzać z nim czas podczas posiłków każdego dnia, nie tylko w weekendy. On zaczął pisać, nie wychodziło mu, ale przynajmniej nie wściekał się, jak miało to miejsce wcześniej.k
- Kiedy i dlaczego pomyślała pani o mnie?
Niemal się roześmiała.
- Zacznę od tego... uważałam, że powinien, choć na pewien czas, zmienić otoczenie. Mógłby gdzieś wyjechać, odpocząć. Rozmawiałam z nim o tym. Przyznawał mi rację, ale nie podejmował żadnej decyzji. No i wtedy... naprawdę był to zbieg okoliczności... przeczytałam o panu w gazecie. Widzę, że nie jest pan zdziwiony i przypomina sobie ten wywiad. Pana leśnictwo zostało wyróżnione.
- Oczywiście, że kojarzę. Rzadko bywałem tematem prasowych spekulacji. Mieliśmy śmiałe plany nasadzeń i udało nam się zorgamizować środki finansowe. Ktoś z mediów zwrócił na to uwagę i w ten sposón doszło do napisania tego artykułu.
- Była w nim taka biograficzna notka o panu uwzgłędniająca wiek, miejsce urodzenia, wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Odkryłam, że jest pan rocznikiem Ernesta, a co istotniejsze, macie wspólne miejsce urodzenia. To nie mógł być przypadek. W międzyczasie rozmawialiśmy sobie z Ernestem o jego przyszłości, zainteresowaniach, ba, nawet marzeniach. Chciałam, rozumie pan, skierować nasze rozmowy na bardziej przyjazne tory, eliminować wiszący wciąż nad jego głową pesymizm. Wyspowiadał mi się, że kiedyś marzył o zamieszkaniu w lesie, w otoczeniu natury i z wiekiem to jego odwieczne pragnienie narasta. Oczywiście nie traktował tych podsuniętych mu przeze mnie planów poważnie. Była to czysto teoretyczna rozmowa. A ja nie rezygnowałam. Skojarzyłam jego marzenia z artukułem prasowym, postarałam się o telefon do pana, zadzwoniłam 
- Tak... podała się pani za jego serdeczną przyjaciółkę.
- Chyba niewiele skłamałam. W końcu przyjaźnimy się.
- Pewnie tak jest. Przypominam sobię tę naszą rozmowę. Chociaż nie znałem wtedy wszystkich szczegółów sprswy Ernesta, w pewnym momencie pani wypowiedziała takie słowa: "pan musi to dla niego zrobić".
- Rzeczywiście tak się wyraziłam. Może mnie pan skrzyczeć, ale nadal tak uważam, choć oczywiście zrozumiem, jeśli pan odmówi mojej prośbie.
- Już wtedy wstępnie się zgodziłem, dodając jednak, że muszę się w tej sprawie skonsultować z moimi kobietami.
- I?
- Przedyskutowałem. Zgodziły się.
- Bardzo mnie to cieszy.
- Widzi pani, prowadzimy dom otwarty. Ludzie przyjeżdżają do nas i wyjeżdżają, a ci, którzy nas odwiedzili, myślami są już przy kolejnym spotkaniu. Luksusów u nas nie ma, ale kto ma zamiar spędzić cząstkę swego życia na wsi czy w lesie, nie oczekuje luksusów. A jeśli ktoś jest w potrzebie, tak jak ma to miejsce w przypadku Ernesta, to oczywistym się staje, że zostanie ugoszczony.
- Miło to słyszeć. Czyli... wyraża pan zgodę na przyjęcie Ernesta?
- Tak, może być pani o to spokojna. Przyjmę starego kumpka ze szkoły., zwłaszcza po tym wszystkim, o czym dowiedziałem się od pani.
Dopijali kawę. Anna zaproponowała jeszcze jedną albo coś konkretnego do jedzenia, ale Krzysztof odmówił. Lada chwila oczekiwał przyjazdu syna.
- A proszę mi powiedzieć, panie Krzysztofie, czy wtedy, tam w szkole podstawowej bardzo się przyjaźniliście?
- Byliśmy dobrymi kolegami ale nie łączyła nas jakaś szczególna zażyłość.
Pokiwała głową.
- Wiem, do czego pani zmierza: jak wytłumaczyć ten nagły przypływ koleżeńskich, by nie powiedzieć, braterskich uczuć, które pojawiają się znienagła po tylu latach.
- Widzę, że się rozumiemy.
- Jak dobrze zorganizowani i pewni sukcesu spiskowcy. Biorę to na siebie, pani Anno.
- Kamień spadł mi z serca. Ale jest jeszcze jedna kwestia do omówienia.
- Słucham?
- Jeżeli Ernest pobędzie u państwa dłużej, niż możemy się tego spodziewać, taki pobyt będzie kosztował, a Ernest, szczerze powiem, jest obecnie właściwie bez grosza przy duszy.
- Proszę mnie nie obrażać. Jedna osoba więcej w naszym gospodarstwie nie jest w stanie zrujnować nas finansowo. O to akurat może być pani spokojna.
- A gdybym - zawahała się - gdybym któregoś dnia miała chęć odwiedzić Ernesta?
- Przyjedzie pani i się z nim spotka, a nawet zanocuje u nas, gdy zajdzie taka potrzeba. Leśniczówka jest obszerna.
- Doprawdy nie wiem, jak panu dziękować.
- Powiedzmy, że robię to dla Ernesta, ale i dla pani. Sprawia mi przyjemność rozmowa z tak konkretnymini szczerymi ludźmi jak pani.
Z parkingu pod blokiem dobiegł dźwięk klaksonu. Krzysztof wyjął z kieszeni kurtki komórkę, zadzwonił i wymienił kilka zdań z synem.
- Skreśli pan parę słów do Ernesta? - zaproponowała Anna.
- Świetny pomysł. Coś w rodzaju zaproszenia...
List nie obfitował w moc słów. Krzysztof zapisał w nim te najważniejsze.
(...)

[10.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

09 czerwca 2019

KTÓRA WERSJA?

SUNDAY MORNING COMING DOWN to jedna z piękniejszych i w dodatku ulubionych przeze mnie piosenek country. Przedstawieni poniżej odtwórcy tej uroczej, nieco nostalgicznej i do bólu prawdziwej pieśni. Był jeszcze jeden - Waylon Jennings, ale uznałem, że chociaż bardzo go cenię jako piosenkarza country, to jednak rockowa wersja Sunday Morning nie bardzo mi odpowiada.
Lubię stare hity country, a w ogóle jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny, podoba mi się to, że wielu wykonawców ma ten sam utwór w swoim repertuarze. Jak to się ma do praw autorskich - nie wiem.
Zgodnie z tytułem tekstu zabawię się (zabawimy) w wytypowanie najmilszej uszom wersji piosenki. Oczywiście wszystko z przymrużeniem oka. Mam swego ulubieńca, ci jednak nie przeszkadza mi w sluchaniu wersji innych wykonawców. Jeśli kogo bawi taka gra, rad byłbym poznać zdanie słuchaczy kawiarenki.

1. Willie Nelson


2. Kris Kristofferson


3. Johny Cash


[09.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

DRÓŻKI DONIKĄD (cd 3)

(...)
To  było wtedy, kiedy powrócił do siebie po poczynionych zakupach, czynnościach dla niego nietypowych, ale w tym konkretnym przypadku koniecznych. Duże pudło starannie owinięte błyszczącym, metalizowanym, prezentowym papierem, przewiązane ozdobną taśmą umieszczone było w pojemnej papierowej torbie. Pomimo tego, że trudno było nie zauważyć jego sprawunku, jaki taszczył w lewej ręce udało mu się, jak sądził, przemknąć niepostrzeżenie pod blokiem i dalej, wspinając się po schodach do swojego mieszkania. A jednak... po kilku minutach, kiedy już wsunął pakunek na dolną półkę szafy, Anna zastukała do drzwi i chyba nawet nie czekając na jego odezwanie się, weszła do mieszkania i przechodząc wąską szyją przedpokoju, znalazła się w jego pokoju.
Mimo wszystko był zaskoczony.
- A... to sąsiadka... wydawało mi się, że ktoś puka do drzwi... siadaj, Anno.
Zajęła miejsce przy stole na wskazanym przez Ernesta krześle.
- Cóż tam nowego? - zapytał.
Anna była wyraźnie podekscytowana.
- W czasie pana nieobecności odwiedził pana kolega szkolny Krzysztof Smulski.
- Odwiedził mnie?
- Ściślej nie zastał pana w mieszkaniu, a kiedy schodził, pozwoliłam sobie zapytać, w jalim przybył celu - zmieszała się, po czym: - To niedokładnie tak było. Kiedy wracał z góry (byłam właśnie na półpięterku), zapytał o pana. I tak od słowa do słowa przeszliśmy do mnie. Zaprosiłam go na kawę, chociaż przestrzegł mnie, że ma bardzo niewiele czasu - syn miał przyjechać do niego za pół godziny.
- Z czymże do ciebie przyszedł, Anno?
- Powiem krótko: przyjechał, aby zaprosić pana do siebie, do leśniczówki. Skreślił nawet kilka słów do pana.
Kobieta położyła na stole kopertę (że też nie zauważył jej wcześniej, gdy trzymała ją w ręce).
Ernest bez pośpiechu wyjął z koperty kartkę papieru. Liścik nie obfitował w słowa; przeczytał go jednym tchem.
- Krzysztof... tak... pamiętam... chodziliśmy do podstawówki... po tylu latach odezwał się... no, proszę...
Kiedy wypowiadał te postrzępione słowa, kobieta obserwowała go bacznie.
- Coś takiego... przypomniał sobie o mnie. A może to ja powinienem był dać znak, że żyję, co ty na to, Anno?
- Wydał mi się sympatyczny. Chyba nie pora teraz na rozsyrzyganie, kto powinien pierwszy odnowić znajomość.
- Tak sądzisz? Może masz rację. Uważasz, że powinienem skorzystać z zaproszenia?
Przełknęła ślinę i spuściła wzrok, przypatrując się jak jego palce rozprostowują niepogiętą przecież kartkę papieru.
- Powinien pan pojechać... zwłaszcza teraz, po tym wszystkim.
- Tak... powinienem. Ale dopiero po twoich urodzinach, na które bezczelnie się wproszę.
Zmieszała się.
.......................
- To co, wypijemy na drogę? Wziąłem po plastykowym kubku. Wprawdzie piwo z takiego kubka nie smakuje tak jak kuflowe, ale póki jest mocno schłodzone, wielkiej różnicy nie będzie.
Ruszyli wreszcie. Piwo było wyjątkowo smaczne, a truskawki słodkie o soczyste.
Kiedy pociąg przyspieszył bieg, Ernest spoglądając przez okno, ujrzał całkiem rozległy płacheć nieużytków zaczerwieniony wiotkimi kielichami smukłych, wysokich maków.
Przypomniał sobie z dzieciństwa takie makowe pola, także żyto pobłękitniałe od chabrów i te zasnute stożkowymi płomieniami liliowe i ciemnoniebieskie, niemal granatowe wstęgi łubinów.
(...)

[09.06.2019, Aire de Garabit we Francji]





DRÓŻKI DONIKĄD (cd...2)

(...)
Pociąg w dalszym ciągu nie porusza się. Szczęśliwie budynek stacji jest po stronie, po której siedzę - okno przedziału patrzy bezpośrednio na drzwi wejściowe stacji), mogę więc swobodnie przyglądać się ludziom wchodzącym i wychodzącym z budynku, również tym nielicznym, którzy tak jak mój kompan opuścili wagony pociągu, aby dokonać potrzebnych (i nie tylko) zakupów w barze,  może też w stacyjnym kiosku albo zakupić coś od handlarzy rozkładających swe towary w obrębie powierzchni dworcowej.
Pomiędzy unieruchomionym składem a dworcem dostrzegam  w najbliższej odległości dwie dziewczynki, staruszkę i równie niemłodego mężczyznę wspierającego się o laskę. Te pierwsze handlują truskawkami, mężczyzna zaś jakimiś tekstyliami. Truskawki zapakowane są do plastykowych pojemników owiniętych folią. 
Całe szczęście, myślę sobie, że w tej Podleśnej (czytam nazwę stacji umieszczoną na metalowej tablicy umieszczonej tuż nad głównym wejściem do budynku dworca) nie ma, jak widzę, nadgorliwych służb porządkowych kolei ani policji, które powołując się na srogie przepisy czy paragrafy, zabroniłyby handlu na terenie należącym do kolei. Ale ileż to razy przystają tutaj składy osobowe - zaledwie sześć razy dziennie, w tym, jak sądzę jedynie te dwa "południowe" pociągi, na dłużej, a zatem ewentualne restrykcje nie warte świeczki.
Opuszczam szybę, z kieszeni wyjmuję trzy monety, obliczam gotówkę, zerkając na cenę truskawek wypisaną flamastrem na kawałku białej tektury - złotówka powyżej najmniejszej porcji. Przywołuję jedną z dziewczynek i proszę o podanie mi właśnie tego najmniejszego pojemnika. Nie zauważam, że te najmniejsze porcje znajdują się na niebieskiej folii rozłożonej w miejscu, w którym siedzi na ławeczce staruszka.
Dziewczynka, która podeszła do mnie, orientuje się w sytuacji.
- Ten najmniejszy pojemnik jest u tej pani, ale niech pan zaczeka, poproszę ją i panu sprzeda.
Patrzy na moją wyciągniętą przez szybę dłoń, na której spoczywają trzy monety, wspina się na palce nóg, odbiera monety i podbiega z nimi do starej kobiety, coś do niej mówi; tamta spogląda w moją stronę. Dziewczynka wraca pod okno przedziału i podaje mi truskawki. W jej szczupłej dłoni jest jeszcze moneta jednozłotowa.
- Dziękuję - mówię - niech tak będzie.
Mógłbym się pokusić o większy napiwek, ale nie miałem już drobnych.
Dziewczynka zaciska piąstkę z monetą i oddala się do swojej koleżanki.
Nie otwieram pojemnika z truskawkami... dopuero jak wróci kolejarz...
Nagle rozlega się przeraźliwy gwizd - to pospieszny zbliża się do stacji, niespiesznie; torowisko jest jednakowe tak dla osobowych , jak i pospiesznych.
Zdawało mi się, że zasypiam.
(...)

[09.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

DRÓŻKI DONIKĄD (cd...)

(...)
Zatrzymaliśmy się. Stacja. Sąsiad z przeciwka mówi, że postoimy, aby przepuścić pośpieszny.
- Widzi pan, tor jest pojedynczy - tłumaczy. - Nie tylko przepuścimy pospieszny, ale też zaczekamy na osobówkę jadącą z tamtej strony. Dawniej, panie, to czekalibyśmy jeszcze za towarowym.
Zawsze lepiej wiedzieć więcej niż za mało, filozofuję. Nie mam za złe mężczyźnie, że karmi mnie tą ulotną wiedzą, sprawiam nawet wrażenie zadowolonego z tego powodu i słucham jego objaśnień.
- A pan, widzę, obeznany z trasą - mówię, pragnąc wcisnąć kilka słów w monolog współpasażera.
- Ponad trzydzieści lat na kolei, to i się sporo wie - odpowiada. - Chociażby to, że spośród trzech osobowych kursujących na tej trasie, wybrał pan ten najgorszy.
- Czemu?
- Wczesnoporanny i ten wieczorny nie kolidują z innymi pociągami. Jedynie ten, którym akurat podróżujemy, czeka na dwa inne, a kiedy dodać do tego spowolnienie spowodowane remontem torowiska, czas przejazdu bardzo się wydłuża - tłumaczy.
- To znaczy, że w moim przypadku, do Radowic, dojedziemy z opóźnieniem?
- Nic podobnego, te przeszkody zostały uwzględnione w rozkładzie. Pan chyba nie śledzi godzin przyjazdu pociągów.
- Nie śledzę.
- Nasza przerwa w podróży powinna trwać około 18 minut, jeśli tylko pospieszny się nie spóźni, to znaczy akurat tyle, aby móc sobie kupić w barze kanapkę i wypić piwo. Dawniej, z tym towarowym, można by było zjeść szybki obiad, no, może przesadzam, ale kiedyś na tej stacji panował spory ruch, nie uwierzy pan, ale tak było.
- Dlaczego miałbym nie uwierzyć? Wiadomo, dzisiaj coraz mniej połączeń kolejowych.
Mój rozmówca tylko westchnął.
- Dzisiaj ludzie mają coraz więcej własnych aut, takie czasy, panie kolejarzu.
- Prawda. Każdy ciągnie do siebie... no co, kupić panu coś? Wyskoczę... raz dwa będę z powrotem.
- Jeśli pan łaskaw, piwo.
Wysupłałem z portfela banknot i podałem go mężczyźnie. Niespiesznie wyszedł z przedziału.
Każdy ciągnie w swoją stronę. Co to miało oznaczać? Chodziło mu chyba o to, że w tych nowych, zmotoryzowanych i konsumpcyjnych czasach więdną więzu stadne, a jednostka chcąc nie chcąc, separuje się od grupy.
- Czy pan wie - zwrócił się do mnie swego czasu znajomy socjolog - że mimo wszystko istnieją ludzie, którym ten stan wyobcowania do tego stopnia nie odpowiada, że wsiadają w weekendy do samochodów, udają się w podróż byle gdzie i zatrzymują się na parkingach, aby tam świadomie zawierać nowe znajomości z ludźmi, których wcześniej nigdy nie widzieli. W dzisiejszych czasach, Erneście, dla ludzi ich dom, ogród, jeśli takowy posiadają, to świątynie prywatności, nie mówiąc już o mieszkańcach blokowisk, którzy, kto wie, czy nie w większym nawet stopniu strzegą własnej prywatności. Supermarkety, kina, teatry, restauracje przeznaczone są głównie dla rodzin zamieszkujących określone terytorium. Owszem, zdarza się, że bierzemy z sobą do tych miejsc znajomych, kolegów z pracy, ale zwykle są to zawsze te same osoby przynależące niejako do naszej grupy jako podgrupa. Skomplikowane to? Prawda, jest miejsce na firmowe imprezy jednoczące, meetingi i inne celebracje - zwykle organizowane przez zwierzchników spędy, na których głównym czynnikiem łączącym jest bogato zastawiony bufet i muzyka na czasie. Tak, Erneście, parking jest mimo wszystko hednym z tych miejsc, gdzie możemy autentycznie i, nierzadko, spontanicznie nawiązać kontakt z drugim człowiekiem.
Z pewnością miał rację. Od wielu lat prowadził szerokie badania na temat więzi międzyludzkich. Cóż... proces odwrotu od zachowań stadnych postępuje. I nie chodzi tu o tego rodzaju procesy stadotwórcze jakie występują w uczestnictwie w wydarzeniach sportowych, politycznych czy religijnych. Mam na myśli regres zachowań w grupach, w których fenomenem łączącym jest geograficzne ich usytuowanie. Jednym słowem, jeśli pominiemy rodzinę, która, prawdę powiedziawszy, w dzisiejszych czasach bywa porozbijana na drobniehsze elementy, przestaje istnieć ten szerszy krąg, będący wciąż małą, choć, wydawać by się mogło, znaczącą, małą grupą społeczną.
Nagle pomyślałem sobie, że tak jak tęsknię za przynależnością do grupy społecznej wynikającej z miejsca urodzenia, życia we wspólnym, nie zawsze zgodnym, ale przecież niezbędnym dla właściwego funkcjonowania w społeczeństwie, tak boję się ludzi zakorzenionych w grupach powstałych z pobudek czysto ideologicznych.
A spotkanie w przedziale pociągu osobowego emerytowanego kolejarza samo w sobie oceniłem jako wartościowe.
(...)

[09.06.2019, Aire de Garabit we Francji]

08 czerwca 2019

DRÓŻKI DONIKĄD (fragment)

(...)
Oto jadę. Pociąg bieży powoli, niehałaśliwie. Pasażer siedzący naprzeciwko mnie dzieli się informacją: naprawiają torowisko na długości ponad pięciu kilometrów, to dlatego zwolniliśmy. Rzeczywiście - dobry biegacz mógłby z powodzeniem podążyć za spalinówką. 
Przysunąłem się do okna. Za nasypem rów, za nim miedza oddzielająca szlak kolejowy od pola. Niska, jeszcze zielona pszenica, potem żwawszy i wyższy jęczmień, dalej śmiało rosnąca, choć wciąż niedorosła pnąca się ku słońcu kukurydza i tak na zmianę. Na miedzy kiście jakichś polnych kwiatów; kwiatostan biały, zbity w dorodne kule, niepiękne, acz kontrastujący bielą z podmokłą zielenią traw. Nie wyznaję się na tych roślinach, musiałbym zajrzeć do zielnika. Te kwiaty to żadna rewelacja, i te żółte też, co to rosną w kępach, wysokie, krzewiaste; czerpią swą żywotność z nieurodzajnej, piaszczysto-gliniastej gleby. Pierwszy lepszy ogrodnik nazwałby te siedliska bieli i żółci wsparte na fundamentach ciemnych, wybujałych traw  chwastem, nie pochyliłby się nad nimi, nie wytoczyłby w ich obrębie spacerowych ścieżek ograniczonych półokrągłymi obrzeżami kamiennych krawężników. Jeżeli już miałby wykonać wobec nich jakiekolwiek zadanie, to najpewniej wykarczowałby te samosiejki jako nikomu nieprzydatne zielsko, co jedynie rozwesela kłującą oczy barwą nieużytki.
Ale skoro istnieją te rośliny, których nazw nigdy nie byłem świadom (pewnie z przydomkiem vulgaris, to widocznie są one komuś potrzebne, komuś lub czemuś.
(...)

[08.06.2019, Aire de Garabit we Francji]