Kończy się rok bezwzględnie nieporadny i przykry, przynajmniej dla mnie, z momentami szczęścia, które nie zdołały jednak wybawić plam tego chyba najbardziej przykrego okresu w moim życiu. Jakże nie odnieść atmosfery dzisiejszych dni do końca XIX stulecia, czasów, w których w Europie i na ziemiach polskich panował dekadentyzm.
Dekadentyzm jest swoistą postawą filozoficzno-artystyczną przypadającą na II połowę XIX i na przełomie XIX i XX wieku.
Cechami dekadentyzmu są:
- pesymistyczne nastawienie człowieka do życia i świata;
- zauważalna niechęć do mieszczańskiego życia;
- przeświadczenie o nieuchronnym upadku cywilizacji;
- rozpatrywany w kategoriach metafizycznych lęk przed światem;
- zainteresowanie spirytyzmem;
- postawa odrzucenia dotychczasowych wartości - nihilizm
- zniechęcenie i rozczarowanie życiem i narastające znudzenie, apatia i niemoc twórcza.
Najznaczniejszymi przedstawicielami polskiego dekadentyzmu byli: Stanisław Przybyszewski, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Wacław Berent, Tadeusz Niciński, Bronisława Ostrowska, jak i tez w niektórych utworach Leopold Staff i Jan Kasprowicz.
Poniżej przedstawiam dwa wiersze Kazimierza Przerwy-Tetmajera, które ilustrują pesymistyczny pogląd poety na życie, kulturę i świat jakiego doświadcza.
W "Końcu XIX wieku" ani rozpacz, ani wzgarda, przyszłość, zajęcie się sprawami codziennymi, czy też i ironia, jaką można by zastosować wobec pełnego rozczarowań i przygnębienia życia nie są w stanie zahamować procesu niezgody na świat, w którym legły w gruzach wartości pozytywistyczne, którymi kierowało się uprzednie pokolenie.
W "Konaj me serce" pragnienie śmierci staje się wykładnią życia pozbawionego sensu - poeta oczekuje końca cywilizacji.
KONIEC XIX WIEKU
Przekleństwo?... Tylko dziki, kiedy się skaleczy,
złorzeczy swemu bogu, skrytemu w przestworze.
Ironia?... Lecz największe z szyderstw czyż się może
równać z ironią biegu najzwyklejszych rzeczy?
Wzgarda... lecz tylko głupiec gardzi tym ciężarem,
którego wziąć na słabe nie zdoła ramiona.
Rozpacz?... Więc za przykładem trzeba iść skorpiona,
co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
Walka?... Ale czyż mrówka rzucona na szyny
może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?
Rezygnacja?... Czyż przez to mniej się cierpieć będzie,
gdy się z poddaniem schyli pod nóż gilotyny?
Byt przyszły?... Gwiazd tajniki któż z ludzi ogląda,
kto zliczy zgasłe słońca i kres światu zgadnie?
Użycie?... Ależ w duszy jest zawsze coś na dnie.
co wśród użycia pragnie, wśród rozkoszy żąda.
Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy,
dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza?
21. cała para idzie/poszła w
gwizdek - coś zapowiadane z wielkim zadęciem kończy
się nieatrakcyjnie, żałośnie:
Minister infrastruktury organizował
kilkakrotnie konferencje prasowe dotyczące bezpłatnego, ogólnie
dostępnego na terenie całego kraju, radiowego Internetu.
Prezentacje były wysyłane do gmin, szkół, zwłaszcza tych
wiejskich. Jednak teraz już wiadomo, że cała para poszła w
gwizdek, bo okazuje się, że najpierw trzeba by przewalczyć takie
rozwiązanie w Komisji Europejskiej.
22.
ktoś/coścałą
gębą - prawdziwy, mający wszystkie przymioty, cechy:
O dziwo, z tego nieśmiałego,
cichego, zalęknionego człowieczka, naraz przemienił się w
dyskutanta całą gębą. Widocznie ktoś musiał nadepnąć mu na
odcisk.
23.
całe szczęście, że… - o pomyślnym zbiegu okoliczności,
szczęśliwym zrządzeniu losu:
Wracaliśmy z majówki w kiepskim
humorze. W skradzionej torbie mieliśmy wszystkie nasze dokumenty.
Całe szczęście, że klucze do domu noszę w kieszeni, bo nie
mielibyśmy jak wejść do mieszkania.
24. cały boży dzień - od
rana do wieczora:
Cały boży dzień padało. Mam
nadzieję, że jutro przyniesie nadzieję na słońce. [Możliwe
użycie wielkiej i małej litery w wyrazie = boży/Boży.]
25. cały dom jest na czyjejś
głowie - zakresem swych obowiązków obejmować
większość spraw gospodarstwa domowego, a ponadto poświęcać czas
na wychowanie dzieci, opiekę nad innymi domownikami itp.; prowadzić
gospodarstwo domowe, nie mogąc liczyć na ewentualną pomoc partnera
z różnych względów - także:
mieć cały dom na głowie.
26. cały i zdrów/zdrowy -
żywy i bez uszczerbku na zdrowiu:
Słuchaliśmy z zapartym tchem
wiadomości z miejsca tragedii. Nie było mowy o ofiarach wśród
naszych rodaków, więc mieliśmy nadzieję, że Janek wróci do domu
cały i zdrów. [Używany w innym szyku = zdrów i cały.]
Skaldowie
27. cały w skowronkach - o
człowieku - bardzo zadowolony, radosny,
szczęśliwy:
Coś ważnego się stało, a ja o
niczym nie wiem? Nie da się ukryć, że cały jesteś w skowronkach.
[Frazeologizm spopularyzowany w piosence
pt. „Cała jesteś w skowronkach” autorstwa Aleksandra Leszka
Moczulskiego i w wykonaniu zespołu Skaldowie.]
28. cały zamieniać się/zamienić
się w słuch - uważnie kogoś słuchać -
zmieniaćsię/zamienić się w
słuch.
29. carte blanche - z
francuskiego - możliwość
nieskrępowanego działania: Kierownictwo stacjidało im duży kredyt zaufania, za co są wdzięczni.
„Dostaliśmy carte blanche, jeśli chodzi oestetykę
programu. Możemy się zachowywać, jak chcemy, wyglądać, jak
chcemy. JakRockowi przychodzi do głowy zapuścić
wąs, to zapuszcza i już. Nikt nie będzie się czepiał”.
30. cenić kogoś/coś nisko - nie
uznawać czyjejś lub czegoś wartości: Absolwentów studiów
humanistycznych nisko się ceni na rynku pracy. Antonimy: cenić
kogoś/coś wysoko, trzeba znać swoją cenę/wartość.
(w
którym dowiadujemy się, jakie mogą być konsekwencje odkrycia
gorących źródeł wody w Ciżemkach oraz o niezwykłym darze
przewidywania jaki posiada pani Zofia Koteńkowa.)
Dni
nastały tak nieprzezroczyste, tak mglistą wilgocią nabrzmiałe, że
zdawać by się mogło, iżby jakiś żartowniś wspiął się na
grzywiaste chmurzyska po długiej drabinie, tam zuchwale je miętosił
i ugniatał, aby w końcu miękką deszczówką spłynęły na
jesienne pola, łąki i na lasy, na miasteczko, i na kawiarenkę,
gdzie akurat nad ogródkiem stawiano zadaszenie.
Kawiarennik,
rzecz jasna, cieszył się, że konstrukcję postawiono w rozmiarach
jak najbardziej do potrzeb dopasowanych, lecz wiedział, że przyszły
tydzień przepędzi z inżynierem Bekiem i dwoma od elektryczności
fachowcami na „pociągnięciu” instalacji; również tej, co
miała wnętrze budowli ogrzać.
Jako
że czynna była jedynie ta prastara część kawiarenki, to każdego
wieczora niemal wszystkie stoliki były zajęte i dawna ciasnota
wkradła się do pomieszczenia, lecz nikt nie narzekał, bo to i w
tłumie cieplej, i ciekawość wśród gości podsuwała niecierpliwe
pytanie: jak tam w tej ogródkowej części lokalu będzie?
Dla
radcy Kracha oczywiście miejsce musiało się znaleźć i kiedy
przed godziną dwudziestą na mocną kawę przybył, Maria szybkim
wzrokiem wskazała stolik, przy którym doktor Koteńko zdobywał
wbrew zaleceniom żony kalorie w postaci serniczka i keksu. Pan
doktor, oczywista, przywitał się serdecznie z panem radcą, lecz
zanim doszło pomiędzy panami do rozmowy, prędziutko pożywienie
swoje kończył, albowiem był to czas, kiedy mógł się spodziewać
w kawiarence swojej małżonki, która piątkowe lekcje dawane
szkolniakom ukończywszy, mogła w każdym momencie na herbatkę z
rumem wstąpić i swoim czujnym okiem sprawdzić, czy przypadkiem
mężowi niepotrzebnych kalorycznych argumentów nie przybywa.
Kiedy
zatem konsumpcję skończył, a pani Maria talerzyk do kuchni
wyniosła, zamieniając go na kawę dla pana radcy i zieloną
herbatkę dla doktora, pan Koteńko spostrzegł w oczach pana radcy
niewielkie zakłopotanie. Pan radca zdawał się również być
troszeczkę zmęczonym, albo też coś jego duszę uwierało, dlatego
też pan doktor ośmielił się jako pierwszy zagadnąć przyjaciela:
-
Pogoda nie dopisuje, prawda, panie radco? Pan pewnie ze swojej
posiadłości powraca?
-
Gdybyż to tylko pogoda, doktorze. I gdyby tylko ten leśny domek,
którego remont już jest ukończony.
-
Widzę, że nastrój u pana radcy mizerny, jakby nie w sosie.
Pastylki na wzmocnienie przepiszę - doradził pan doktor.
-
Z nastrojem to ja sobie poradzę, doktorze. Mam problem poważniejszej
wagi.
-
Tedy niech pan, przyjacielu naświetli, w czym rzecz się zasadza.
Po
dwóch łykach kolumbijskiej kawy wreszcie radca Krach rozwiązał
swój język.
-
Przyjacielu, moja córka Anna z Wołodią w ostatnim tygodniu
października przyjeżdżają, rozmawialiśmy z sobą długo.
-
To raczej przyjemna jest wiadomość. Leśny domek wykończony.
-
To prawda, panie doktorze. Ale ja parę dni temu odwiedziłem tego
staruszka, który prawił o tym odwiercie, z którego jeszcze przed
wojną ciepłe źródło trysnęło.
-
Czyżby okazało się to nieprawdą?
-
Przeciwnie, doktorze. Jeszcze raz z owym staruszkiem i dwoma
inżynierami podjechaliśmy w to miejsce, a znajduje się ono w takim
trójkącie pomiędzy ciżemkowską posiadłością z tymi konikami,
moim kawałkiem ziemi i podleśnym nieużytkiem, w posiadaniu
leśnictwa będącym.
-
Cóż w związku z tym, panie radco?
-
Otóż, przyjacielu, ja zasięgałem języka wielokrotnie o tych
cieplarnianych źródłach i, jak się wydaje, znajdują się one i
to wcale nie na tak przepastnej głębokości, aby nie móc do nich
dotrzeć.
-
Toć przecież lepiej niż gorzej.
-
To prawda, doktorze. Rzecz w tym, że ja o tych źródłach ze swoją
córką i zięciem rozmawiałem.
-
No cóż, skoro pokłady gorących źródeł znajdują się na tej
posiadłości, którą, drogi przyjacielu, przeznaczyłeś dzieciom…
dobrze, że o tym wiedzą.
-
Też tak myślę, panie doktorze, lecz sęk w tym, że Wołodia
strasznie się do nich zapalił. Powiada, że on, co w syberyjskich
krainach ropy poszukiwał, złota i innych metali… powiada, że i z
wodą sobie poradzi.
-
Być może się nie myli.
-
Ale, przyjacielu. Ja mówię do niego: - Taka inwestycja przekracza
moje finansowe możliwości, a pewnie i twoje, bo jeśli poważnie
potraktować twój zapał, to chyba nie powinno się skończyć na
samym odwiercie, lecz postawieniu jakiegoś ośrodka sanatoryjnego,
czy czegoś w tym rodzaju. On mi na to, że rozumie i jest w stanie
dać sobie i z tym radę, że niby znajdzie na to środki. Wtedy ja
mu mówię, że klimat ci u nas na rosyjskie inwestycje bardzo
ostatnio nieprzyjazny, a on mi prawi, że być może na rosyjskie to
rzeczywiście nieciekawy, ale na szwajcarskie to już lepiej.
-
Na szwajcarskie? - zadziwił się pan doktor.
-
Ja podobnie byłem zadziwiony, kiedy to usłyszałem. Okazuje się,
że nasz Wołodia posiada przyjaciela, bardzo zamożnego, który
podróżując po Europie napotkał pod Lyonem panienkę z bardzo
szacownego domu, nie dość że piękną, to jeszcze bogatą i, jak
to bywa, spodobali się sobie, i do Szwajcarii, do Lozanny się
wybrali, gdzie osiedli na stałe. Tam przyjaciel naszego Wołodii, o
dziesięć lat od niego starszy, rozwinął się w złotniczej
branży, zaś jego żona z całkiem znośnym powodzeniem jakiś dom
mody prowadzi. Słowem, panie doktorze, jak mówi Wołodia, to
przepysznie bogaci ludzie i, jak na bogactwo, którym dysponują,
jeszcze normalni są na tyle, aby z nimi gadać i interesy prowadzić.
Dodam, że oboje na szwajcarskich paszportach funkcjonują i z tego
powodu Wołodia mnie tak uspokaja…
-
Myśli pan, panie radco, że Wołodia potrafiłby skłonić tamtych
państwa do zainwestowania w Ciżemkach w te wody?
-
Owszem, przyjacielu. Tam pomiędzy Wołodią i tym, jak mu tam,
Fiodorem, w przeszłości doszło do jakiejś honorowej sprawy, że
niby ten Fiodor życie by postradał, gdyby nie nasz Wołodia.
Szczegółów nie znam, bo i o nie pytać się nie wypada, dość
powiedzieć, że Wołodia ręczy za tego pana, z którym już podobno
rozmawiał i wszystko ma się rozstrzygnąć w listopadzie, kiedy to
szwajcarskie małżeństwo do Ciżemek przyjedzie.
-
Rozumiem, pana zamieszanie w głowie, panie radco - wyrzekł doktor
Koteńko.
-
Bo ja… wie pan, przyjacielu, ja do rozwiązywania wszelkich
pomysłów skory jestem, lecz z tymi wodami, no wie pan, to mnie
trochę przerasta.
-
Ale, przyjacielu, co parę głów, to nie jedna. Wołodia będzie,
córka, co w bystrość jej umysłu nikt nie wątpi, a zechcesz się
nas poradzić, to słowo do słowa rzekniemy coś do otuchy, a takie,
panie radco sanatorium niemal w samym mieście, pan wie, co to by
było?
Radca
Krach, gdyby samochodem do kawiarenki nie zajechał, pewnie by na te
ostatnie słowa wypowiedziane przez doktora Koteńkę, zamówieniem
kieliszka koniaczku zareagował, lecz ta przepiękna myśl nagle
uleciała mu z głowy, gdyż oto przed przyjaciółmi stanęła jak
na zew pani Zofia, pana doktora osobista małżonka.
-
Skarbie, ty tu sobie ciasteczka zajadasz, a jedna z rodzonych sióstr
zakonnych cierpi i oby nie było to ciężkie zapalenie płuc -
powiedziała - pan radca wybaczy, że męża swojego od pana
wypożyczę.
Pan
radca, rzecz jasna, że się nie sprzeciwiał, a pan doktor Koteńko
westchnąwszy głęboko z miejsca swego powstał, dłoń panu radcy
uścisnął i opuszczając kawiarenkę z panią Zofią, dziwił się
szalenie, jakim to sposobem jego małżonka dowiedziała się, że
spożywał ciasteczka.
Najpierw zajmijmy się tym, co na temat uchodźctwa i emigracji powiedział prezes wszystkich prezesów, nieustraszony wódz chroniony podczas demonstracji przez policjantów, którzy przyjechali pod dom władcy kraju siedemdziesięcioma policyjnymi busami.
"Gdyby uchodźcy zostaliby wpuszczeni powstałby wielki problem odnoszący się do bezpieczeństwa i nie chodzi tylko o terroryzm. Tu chodzi o takie zwykłe, codzienne bezpieczeństwo. Nie ma żadnego powodu, żebyśmy radykalnie obniżyli standard życia Polaków"
[faktycznie byłoby żal, gdyby stopa życiowa wodza obniżyła się i zamiast siedemdziesięciu aut policyjnych chroniłoby go pięćdziesiąt]
"Są już przecież objawy pojawienia się chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie. Cholera na wyspach greckich, dezynteria w Wiedniu. Różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, a mogą tutaj być groźne."
[faktycznie częste podróże po Europie, które wódz odbywał oraz jego znajomość medycyny upoważnia drugiego po Bogu do formułowania takich sentencji]
„Mamy pełne moralne prawo powiedzieć »nie«” – tak Jarosław Kaczyński uzasadniał na kongresie programowym PiS odmowę przyjęcia przez Polskę uchodźców. Bo przecież – dodawał – nie ma powodu, żebyśmy radykalnie obniżyli standard naszego życia. I jeszcze, że to byłaby „katastrofa społeczna”. Bo po pierwsze ucierpiałoby „takie zwykłe, codzienne bezpieczeństwo”. A po drugie, wraz z uchodźcami pojawiłyby się problemy ekonomiczne. A poza tym – zapewniał – Polska uchodźcom już pomaga i jest gotowa pomagać więcej, byle nie u siebie, a na miejscu.
Już choćby w związku z przytoczonymi powyżej wypowiedziami największego nienawistnika czuję się upoważniony do pogardzania tym małym, tchórzliwym człowieczkiem, który haniebnie wykorzystuje swoje pięć minut w historii. kaczyńskinie tylko że nie jest dla mnie autorytetem, ale żaden z niego chrześcijanin, tudzież nie dostrzegam w nim człowieczeństwa; nie ma też w nim za grosz patriotyzmu. Pewnie do końca życia będę ie zastanawiał, jak możne wielbić tego starszego pana i jednocześnie wywieszać ze swych okien Biało-Czerwone flagi, portretować się na tle Orła Białego.
[faktycznie, nasz guru nie doczytał, że... w 1943 roku
Iran przyjął 116 tysięcy polskich imigrantów]
620.
Odnalazłem to w internecie, w facebooku. Urzekło mnie to, co na temat ostatniej Wigilii miała do powiedzenia Kasia Pastucha, wolontariuszka pomocowej organizacji Salam Lab
Muzułmańska rodzina z Afganistanu na Wigilii u ewangelickiej rodziny ze Śląska Cieszyńskiego
W tym domu nie było pustego nakrycia
"To miały być bardzo smutne święta.
Bałam się ich. Już w listopadzie na samą myśl, że będę zostawiać pusty talerz dla zbłąkanego wędrowca i śpiewać “Nie było miejsca dla Ciebie”, odechciewało mi się świątecznych przygotowań.
Mam u siebie dziecko, które co roku cieszy się na świąteczną atmosferę. To był pierwszy rok, w którym na widok pierwszego śniegu łzy stanęły mi w oczach. Z bezsilności i beznadziei.
Były dwa dni do Wigilii, kiedy dowiedziałam się dzięki cieszyńskiej grupie Granica dla Granicy, że z powodów zdrowotnych rodzina z Bielska nie może wziąć Salima, Mohseny i ich synka Adnana na kolację wigilijną. To właśnie afgańska rodzina wyszła z tą inicjatywą; chcieli zobaczyć typowe polskie święta.
Pomyślałam: muzułmańska rodzina na Wigilii u mojej ewangelickiej rodziny? Nic w tym typowego. Ale serce zabiło mi z radości na samą myśl.
Zapytałam swoich bliskich, czy są gotowi spędzić wigilijny wieczór z trzema dodatkowymi osobami z Afganistanu. Mieli się zastanowić i dać mi znać. Na telefon z decyzją czekałam całe 2 minuty. “Naradziliśmy się. Jesteśmy oczywiście jednogłośnie na tak”.
Kiedy dzwoniłam do Salima i Mohseny, by zaprosić ich na kolację wigilijną, było już czwartkowe popołudnie. A przecież trzeba było jeszcze zorganizować prezenty i zrobić dodatkowe zakupy! Przedświąteczna krzątanina sprawiła mi więcej przyjemności niż kiedykolwiek.
W piątkowy wigilijny wieczór podekscytowani pojechaliśmy do Bielska po naszych gości. W samochodzie przez chwilę było niezręcznie, w końcu oni pierwszy raz w życiu zobaczyli nas na oczy, a my znaliśmy ich twarze tylko z mediów.
Szybko przełamaliśmy pierwsze lody.
W tym roku święta spędzaliśmy u teściów. Nasi goście natychmiast po wejściu do domu dostali kapcie (a jakże!). Z podziwem obejrzeli choinkę i zapozowali do tradycyjnego zdjęcia na jej tle.
Spróbowali wszystkich potraw wigilijnych, które pojawiły się na stole. Łamali się z nami opłatkiem. Wysłuchali naszej modlitwy i fragmentu Pisma, który zawsze czytamy w wigilijną noc. Otworzyli z nami prezenty. Kiedy zebraliśmy się przy fortepianie, by śpiewać kolędy, wyciągnęli telefony, by nas nagrać. W końcu musiała to być dla nich nie lada atrakcja!
Mały Adnan to aniołek, który skupiał na sobie większość uwagi wszystkich dorosłych przy stole.
Trzy miesiące temu przeszedł operację serca, która często jest konieczna u dzieci z zespołem Downa. Kiedy pomyślę, ile ten niespełna roczny chłopiec przeżył już w swoim krótkim życiu, jest mi przykro. Z drugiej strony mam świadomość, że jest uchodźczym dzieckiem, które miało prawdopodobnie najwięcej szczęścia w tym kraju.
Niektóre dzieci przecież nadal marzną w polskim lesie. Wiele z nich już nigdy z niego nie wyjdzie.
I tak, oczywiście głos uwiązł mi w gardle, gdy śpiewałam “Nie było miejsca dla Ciebie” i moje myśli uciekły wtedy do tego mroźnego, strasznego lasu.
Ale dzięki Mohsenie, Salimowi i Adnanowi moje serce było tego wieczoru wypełnione nadzieją.
Dziękuję w szczególności mojemu mężowi, teściom i bratowej za otwarte serca i spontaniczną gościnność. Dziękuję całej mojej rodzinie za słowa wsparcia, wszystkie dżemy i domowe jajka, na szybko pakowane dla naszych niespodziewanych gości.
Dziękujemy Safia Rabati za to, że znalazłaś chwilę, by pomóc mi napisać świąteczne życzenia w dari, języku naszych gości.
Dziękuję Grupa Granica Bielsko Cieszyn za Wasze wielkie serca, za to co codziennie robicie dla Naszych gości - podwozicie na rehabilitację, organizujecie dentystę, kursy językowe, dbacie o nich jak o własną rodzinę.
Nade wszystko dziękuję Mohsenie i Salimowi za otwartość, za to, że przyjęli zaproszenie i wnieśli nadzieję do moich świąt.
To miały być bardzo smutne święta.
Dzięki Wam wszystkim były wspaniałe.
DZIĘKUJĘ.
pozwoliłem sobie wkleić to zdjęcie,
aby udowodnić, że można zapełnić stół wigilijny
621.
Ten krótki filmik i podany jeszcze niżej adres strony niech będzie dowodem na to, że w kraju zawładniętym przez ludzi pokroju kaczyńskiego żyją jeszcze dobrzy, pomocni i wrażliwi ludzie.
Gdy tymczasem proceder na wschodniej granicy trwa. Pozwoliłem sobie zamieścić i tę informację:
"W noc przed Wigilią, przy 10 stopniach mrozu, Straż Graniczna wywiozła z Polski 9 zmarzniętych i głodnych ludzi w stronę zimnego białoruskiego lasu.
Grudzień jest piątym miesiącem kryzysu humanitarnego na Podlasiu. Coraz trudniejsze warunki pogodowe, nieustające wywózki i przemoc ze strony funkcjonariuszy służb stanowią nieodłączny element codzienności pogranicza. Mimo to mieszkanki i mieszkańcy tego regionu codziennie podejmują działania pomocowe. Również w ostatnich dniach interweniowali, niosąc pomoc humanitarną dziewięcioosobowej grupie osób z Syrii, Iraku i Turcji, które błądziły w bardzo trudnym terenie, po lasach i bagnach. W tym czasie wolontariuszki i wolontariusze dostarczyli im jedzenie i odzież oraz dali podstawowe wsparcie umożliwiające przeżycie. Na miejsce dotarł również zespół medyczny Fundacji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.
Pomimo skrajnie złych warunków pogodowych, złego stanu zdrowia (przemęczenie i hipotermia), interwencji ze strony mieszkanek i mieszkańców oraz wsparcia humanitarnego udzielanego przez 3 kolejne dni i noce uchodźcy zostali wywiezieni przez pograniczników z zimnego lasu w Polsce do Białorusi. Wywózka odbyła się o północy, kilkanaście godzin przed Wigilią.
Oto relacja jednej z wolontariuszek wspierających tę grupę:
„Wyobraź sobie, że po kilku godzinach zimowej przeprawy przez las spotykasz człowieka. Duży mężczyzna. Trzęsie się. Leży skulony, zwinięty jak dziecko, dłonie wsadzone pod pachy. Na nogach ma filcowe, ‘babcine’ kapcie, krótkie, do kostki, nasunięte na gołe stopy. Mokre. Jest zimno, –8, za chwilę –10 stopni. Późny zmierzch. Wokół pełno wojska i Straży Granicznej. Wiesz, że będzie jeszcze zimniej. Co robisz? Naprawdę zastanów się: co byś zrobiła? Wiesz, że wszystkie procedury trwają, większość nie daje gwarancji i nie działa w imię ochrony drugiego człowieka. Na samą myśl o wywózce do Białorusi ludzie, których spotkałaś, zastygają przerażeni, składają dłonie, mówią do ciebie: ‘No Belarus, no Belarus’. To jedyna sentencja, którą znają wszyscy, bez wyjątku. Sama twoja obecność już ich przeraża i stanowi dla nich zagrożenie. W ogóle nie powinno cię tam być. Zamiast ciebie powinny być tam specjalne jednostki zajmujące się ratowaniem ludzi i ochroną praw człowieka”.
Mieszkanki Białowieży w Wigilię dowiedziały się, że spotkana kilka dni wcześniej grupa osób została zawrócona na pas graniczny. Byli w polskim lesie już od wtorku – wówczas temperatury w nocy sięgały –10 stopni:
„Wiemy, że w takich warunkach tylko marsz pozwala na przeżycie. Ci ludzie przeszli około 15 km, przez bardzo trudne odcinki lasu. Została im udzielona pomoc medyczna, ich stan fizyczny był bardzo słaby. Niestety osoby te zostały zabrane przez Straż Graniczną po co najmniej 3 dniach pobytu w Polsce… i kolejnego dnia były już w Białorusi. Nawet w dniu niosącym nadzieję światu, tutaj – w Polsce – nie ma miejsca na najmniejszy gest dający nadzieję na respektowanie praw człowieka. Czy prawo, według którego działa Straż Graniczna, naprawdę nakazuje wypychanie ludzi w ręce przedstawicieli reżimu Łukaszenki? W warunkach, które zagrażają życiu? Zawracanie zagraża życiu tych ludzi. My o tym wiemy i wie o tym Straż Graniczna”.
Grupa Granica zwróciła się do Rzecznika Praw Obywatelskich i UNHCR z prośbą o interwencję w opisanej sprawie w związku z narażeniem życia i zdrowia wywiezionych osób. Od pięciu miesięcy apelujemy o deeskalację kryzysu na granicy. Zwracamy się do polskich władz o poszanowanie praw człowieka, w tym szczególnie praw migrantek i migrantów, zaprzestanie wywózek do Białorusi oraz dopuszczenie organizacji humanitarnych, medyków, mediów i niezależnych obserwatorów do strefy stanu wyjątkowego."
Tak to wygląda. Mam nadzieję, że prezes kaczyński spędził miło Święta Bożego Narodzenia.
Tekst i zdjęcie zawarte w częściach 620-622 pochodzi z bloga wolontariuszki oraz wykorzystałem też film z organizacji "Salam Lab"
Od
czasu do czasu nękają mnie sny związane ze szkołą. Ponieważ
moje zmagania z
tąinstytucją
przywołują jak najgorsze wspomnienia (trochę to nieuzasadnione, bo
przecież bywały i lepsze dni, może nawet więcej niż tych
gorszych),
ale jakoś ja - władca snów, nie mogę sobie z nimi poradzić. I
cóż z tego, że podążałem dzisiejszej nocy szlakiem Mickiewicza
po Litwie, bardziej prawdopodobnie
-
po Białorusi; podążałem nie sam, ale z grupą młodzieży;
widziałem te miejsca, gdzie przebywał wieszcz Adam,
z przewodniczką wyjętą jakby z dawnej epoki, a dnia następnego
mieliśmy uczestniczyć w tradycyjnym obrzędzie weselnym. Niby więc
nie było powodu do niepokoju w tym śnie (swoją drogą jestem
ciekaw, że czytający te słowa mają jakieś sny lub sny związane
z określoną tematyką, które powodują poirytowanie), to czułem
tak podczas tej ulotnej wizji, jak i też po przebudzeniu
nieokreśloną nerwowość spotęgowaną tym, że w pokoju zrobiło
się zimno.
617.
Miałem
już przygotowany tekst wigilijny, będący reakcją na tę obecną
sytuację wykreowaną przez obecną politykę wobec imigrantów.
Chciałem przedstawić w tym tekście sytuację kontrastową: z
jednej strony brak
zgody na przyjęcie osoby nieznanej, innej, bezdomnej przez kogoś,
kto uważa się za chrześcijanina, a z drugiej człowiek, który w
hierarchii społecznej zajmuje miejsce ostatnie, przyjmuje z ochotą
osobę potrzebującą pomocy. Przygotowałem nawet fragment
zapowiedzi tego tekstu występującego podroboczą
nazwą: "Poemat dygresyjny prozą, czyli miejsce przy stole".
Z tego tekstu
zacytuję okrojony fragmencik (około 1/10 opowiadania: "
1.
Położyłem
się. Ostatnio miewam takie przedsenne wizje, kiedy to wyobrażam
sobie, że wkraczam w świat opowieści, jaką mam dopiero zamiar
rozpocząć. Najpierw kładę się na wznak, na plecach; później
przewracam się z boku na bok, a każda zmiana pozycji powoduje
otwarcie kolejnego rozdziału opowiadania o
miejscu przy stole.
2.
Pierwsza
scena - przed kościołem świętych Piotra i Pawła, gdzie pełni
swą misję proboszcz Nierobacki. Nasz bohater stracił był swoją
przeszłość i jako osoba tyleż bezdomna co bezrobotna pojawił się
na jednym ze schodków prowadzących do świątyni. Usiadł okrakiem
trzymając między kolanami zniszczony, sfilcowany kapelusz, do
którego wychodzący z kościoła po zakończonej mszy wierni
wrzucili kilkanaście drobnych monet. Ksiądz Nierobacki miał w
zwyczaju podążać za ostatnim uczestnikiem niedzielnej celebracji.
Zszedł był i tym razem odprowadzając staruszkę od niepamiętnych
czasów zasiadała w lewej nawie kościoła w pierwszej ławie.
Pożegnawszy ją, proboszcz zbliżył się do siedzącego.
-
Ty znowu tutaj. Czy nie przyzwyczaiłeś się zbytnio do tego
miejsca?
-
Miejsce jak każde inne. Czy proboszcz ma coś przeciwko temu, abym
się pojawiał tutaj?
-
Skądże, chrześcijańskim nakazem jest pomoc bliźnim, wspomaganie
najuboższych. Nie ma w tym nic dziwnego, że udostępniam progi
świątyni najbardziej potrzebującym.
-
Samemu nie udzielając wsparcia...
-
Widziałem cię na tej manifestacji, która chluby ci nie przynosi.
Powinieneś skierować swoje zainteresowanie gdzie indziej, a wtedy
może i by się znalazło coś dla ciebie.
-
Na przykład?
-
Na przykład mógłbyś sprzątać kościół po wieczornych
mszach.(...)"
Obawiam
się, że nie zakończę tej opowieści albo w zmienionej formie
napiszę ją w późniejszym czasie.
618.
Postanowiłem
sobie przypomnieć jeden z moich starszych tekstów pt.
DEMENCJA
No
patrz pan, jaka ta starość jest. Ona nie zna podziałów. A ta
Podhorecka to przecie z ziemiańskiego rodu, z kresów pochodziła,
pan wie. Zresztą, wystarczyło popatrzeć, jak się inteligentnie
nosiła, jak mówiła. Na mnie tam może i uwagi nie zwracała, bo
niby na kogo miała zwracać. Woźnym byłem od wojny i na odchodne,
kiedym przechodził na emeryturę, dzwonek dostałem. A ona nigdy na
mnie złego słowa nie powiedziała, że nie sprzątnięte, że coś
nie zrobione. Ona odpowiadała na każde powitanie takim nieznacznym
dygnięciem głową. Nie powiem, zawsze miała rozbiegany wzrok i
taka zamyślona była. Na ramieniu torebka, w rękach książki,
zeszyty, chodziła zdecydowanym krokiem, lecz jakby unosiła się
ponad tłumem uczniaków, do których przecie sam pan należał, więc
wie jak to było.
Tak,
panie, było w niej coś arystokratycznego, coś, co kazało nam
zamykać gęby przed nią, gdyśmy paplali z sobą, żartowali,
śmieli się do rozpuku. Ona szła, a my buzie w ciup i „dzień
dobry pani profesor”. Oprócz tego, proszę pana, to ona polonistką
była i nie wypadało pleść byle czego, a już nie ma mowy o tym,
aby jakieś wulgarne słowo mogło się przez usta przecisnąć. Co
to, to nie, nie przy Podhoreckiej. Mnie to się wydaje, że ona nie
bardzo lubiła nauczycieli – luzaków, którzy, chcąc zaimponować
młodzieży, wyrażali się ich słownictwem. Przebywała w wąskim
gronie pedagogów, ceniąc szczególnie tych starszych, którym
winien był szacunek. Wielkie uznanie mieli u niej: emerytowany
polonista, dorabiający na emeryturze nauczaniem łaciny, historyk i
matematyk. Nie bardzo rozumiała tych młodych, roztrzepańców,
gadatliwych i lekko traktujących swój zawód. Nie krytykowała ich
wprost, lecz ich unikała, natomiast nigdy przy młodzieży nie
pozwalała sobie na komentowanie ich zachowania.
Co
ja tu będę gadał. Pan przecież znał ją dobrze, ba, był pan jej
pupilkiem. No, niech pan się nie obraża, może źle się wyraziłem,
ale Podhorecka miała swoich ulubieńców. Nie żeby traktowała ich
jakoś specjalnie, łagodniej niż innych, lecz szanowała tych, z
którymi mogła poważnie porozmawiać. Obiło mi się o uszy, że
pan należał do tego grona. Ona była przekonana, że z pana
wyrośnie nie lada gość, że zrobi pan karierę. Może dlatego tak
myślała, może dlatego skupiała przy sobie tych, z którymi można
poważnie porozmawiać, że sama dzieci nie miała. Jeden psycholog,
co to przyjeżdża do mojej sąsiadki mówił, że bezdzietne pary
potrafią tak bardzo zaangażować się w życie młodych ludzi, że
gdyby dano im taką szansę, przelaliby cała swoją miłość na
całkowicie obce osoby, będące w wieku ich dzieci, gdyby je mieli.
A
kiedy przeszła na emeryturę, to można ją było spotkać na
osiedlu i w parku podczas niedzielnych spacerów w mieście. Ale tak
naprawdę, to rzadko wychodzili z domu. Ona, pan wie, zaczytywała
się w książkach i miała ich cały pokój. Wydaje mi się, że nie
utrzymywała kontaktów z ludźmi. Czasami wpadali do niej dawni
uczniowie, choć nie udzielała korepetycji. Z biegiem czasu
postarzała się i jej dystyngowana, wyprostowana figura, nabierała
kształtu przygiętej gałązki wierzby. Po śmierci męża niemal
zupełnie przestała wychodzić z domu z wyjątkiem robienia zakupów.
Ale na co taka mizerna istota mogła sobie pozwolić. Właściwie to
żywiła się najprościej i byle czym. Z wiekiem przestała robić
obiady. Pan też, gdyby pozostał sam na tym świecie, nie robiłby
obiadów. Z biegiem czasu, który, jak wiadomo, w przypadku starych
ludzi biegnie nadzwyczajnie szybko, Podhorecka coraz częściej
zamykała się w swojej świątyni, a wychodziła jedynie do kościoła
i raz na tydzień na zakupy. Sąsiedzi bezskutecznie kołatali do jej
drzwi, w których tkwił klucz; zaglądali przez okno, szczelnie
zasłonięte bordową kotarą. W końcu przestała wychodzić i
pewnego razu przed jej mieszkaniem pojawiła się jakaś miejska
komisja. Pod groźbą wyważenia drzwi, kobieta zdecydowała się je
uchylić.
Panie,
nie poznałbyś jej. Chude
to,
zalęknione, nieporządnie ubrane kobiecisko. Mało co mówiła,
chyba z powodu utraty sił. Jeden z członków komisji powiedział mi
później, że jeszcze dzień, dwa, a znaleźliby ją martwą.
I, popatrz pan, wzięli ją do domu starców, a ta z nią jedynie
utrapienie mieli. Traciła pamięć, miewała ataki histerii, to znów
milczała jak kamień; innym razem wymyślała opiekunkom, próbowała
uciekać, płakała, odmawiała przyjmowania posiłków, to znów
jadła jak szalona. Podobno bywały jednak takie chwile, kiedy czuła
się zdrowa, mówiła rozsądnie, opowiadała o swoi życiu, by po
pewny czasie wpadać w depresję, albo też raczyła opiekunki
wściekłym oporem.
Panie,
co to za starość Pan Bóg wymyślił. Taka inteligentna kobieta! I
co z niej zostało? Co po niej zostało? A kiedy ten i ów zachodził
do niej w odwiedziny, to oni przestrzegali przed demencją. Ja, panie
, nie wiem, czy to tak ją nazwali, czy może to jaka choroba, ta
demencja. Nie powiem, odwiedzali ją, ale po takich wizytach to każdy
wychodził przygnębiony, a kobiety to nawet płakały. I każdy się
dziwił tej odmianie, jaką u niej zastał, że człowieka może tak
nagle opuścić rozum, że mózg tak wymięka, czy jak.
To
może już lepiej, że Pan Bóg zabrał ją do siebie?
Pogrzeb
miała skromny, bo to zeszło jej się w lecie. Prosta trumna, ludzi
na pogrzebie cokolwiek mało. Chyba za późno klepsydrę przykleili.
Ale grobek ma śliczny. Chętnie pana zaprowadzę
tam,
gdzie leży nasza Podhorecka i jej mąż. Chodźmy zanim się
ściemni.
O
ile mnie oczy nie mylą, to doczytałem się, że w wywiadzie
złożonym w jednej z prawicowych gadzinówek, prezes wszystkich
prezesów nie wykluczył zbudowania zasieków / murów / zapór na
całej granicy z Ukrainą.
Należy
być bowiem przygotowanym na lata niepokoju i agresji ze wschodu, a
jak powszechnie wiadomo podczas dzisiejszego teatru działa wojennych
te zapory i mury najlepiej spełniają swoje zadanie.
Jednakowoż
podpowiedziałbym, że należałoby również wykopać fosę i
ustawić baszty, tak mniej więcej 150 metrów między sobą, a
następnie podciągnąć mur na całej granicy do wysokości circa 7
metrów, a w nim otwory celownicze i zapasy wrzątku i gorącej
smoły.
Sądzę
też, że należy zabezpieczyć tez naszą zachodnią granicę, bo
wiadomo kto jest po tam tej stronie Nysy Łużyckiej i Odry, przy
czym z tej racji, że wspomniane rzeki to naturalne granice, a zatem
wystarczy wybudowanie około tysiąca nowoczesnych bunkrów i szlus.
Nie
wiem tylko, czy przypadkiem wcześniej pobudować tę Linię
Kaczorkota wzdłuż naszego wybrzeża Bałtyku, bo z tej strony grozi
nam niebezpieczeństwo
zarówno ze wschodu jak i z zachodu, a także z północy.
Jak
to miło powrócić jak za dawnych lat do przedwojnia, a nawet hen,
hen dalej, gdzie na Wyspach Brytyjskich mur stawiał rzymski Hadrian.
Jak
miło posłuchać głupiego, a jak na sercu raźniej
614.
Na
sercu z pewnością raźniej, ale z bolącą głową i żołądkiem
nie najlepiej się stało podczas drugiego dnia świąt. Praktycznie
życie u mnie zamarło na te 18 prawie godzin, a przysięgam,
że jadłem i piłem oszczędnie jak nigdy, nie wodząc swego
organizmu na cielęce i zmysłowe pokusy. Zdaje się, że stało się
to tuż po zjedzeniu śniadania, którego, może na szczęście, nie
dokończyłem, a dwie pozostałe kanapki, o zgrozo, wyrzuciłem do
śmieci. Trzeba było. A potem jakieś tam lekarstwo
i serialowy sen - co godzinę pobudka i tak dalej... aż do tej pory
z odrobiną nadziei, że przez noc przejdzie.
615.
Aby
jednak w minorowym nastroju nie kończyć świąt tych specyficznych,
podejdę do nich z innej "mańki".
Ma swoje święta "Kevin sam w domu" (myślałem, że to
już nie do uwierzenia, a jednak - Polsat ponownie wstawił Kevina do
swej świątecznej ramówki), mam też i ja swoje świąteczne, czy
okołoświąteczne filmy, które teraz z wielka przyjemnością
zaprezentuję. Są to:
1)"WESOŁYCH
ŚWIĄT"
(1977)
Humoreska
obyczajowa, której akcja toczy się tuż przed Bożym Narodzeniem.
Dwaj
mężczyźni, przewożący rozlatującą się ciężarówką partię
choinek z Bieszczad do Warszawy, postanawiają przy okazji świąt
odwiedzić stołecznych znajomych. Szofer Ruina wybiera się do Reni
- plastyczki, z którą łączył go niegdyś przelotny, wakacyjny
romans. Dziś dawna kochanka jest mężatką, a o Ruinie dawno
zapomniała. Jego niespodziewana wizyta stawia kobietę w niezwykle
kłopotliwej sytuacji. Nie wiedząc za bardzo, co począć, zostawia
gościa w towarzystwie męża, a sama na długo znika w głębi
mieszkania. Prymitywny szofer stara się za wszelką cenę dowieść
własnej wyższości nad starszym, kulturalnym mężem Reni.
Skutek
jego zabiegów jest jednak przeciwny do oczekiwań. Wściekłemu i
upokorzonemu Ruinie pozostaje tylko czym prędzej opuścić
mieszkanie dawnej kochanki. Równie gorzkie rozczarowanie staje się
udziałem drugiego z szoferów, który postanowił odwiedzić dawnego
przyjaciela z partyzantki, obecnie dygnitarza. W rezultacie obaj
bohaterowie z uczuciem ulgi wracają w Bieszczady. *
Debiut
reżyserski Pawła Unruga.
"Kurs
na lewo" jest adaptacją opowiadania Bogdana Madeja
pomieszczonego w jego zbiorze "Maść na szczury". Proza
Madeja, przypominająca nieco literacką twórczość Jana
Himilsbacha, przez wiele lat psuła humor peerelowskim cenzorom. W
latach propagandy sukcesu w brutalnej, realistycznej formie ukazywała
świat ludzi z marginesu, żyjących z dnia na dzień, poprawy swego
losu szukających w dorywczych zajęciach i mniejszych lub większych
"przekrętach". Podobnie jest w "Kursie na lewo".
Jego bohaterami są Kazik, Paweł i Antek - trzej pracownicy
tuczarni. Dostają polecenie nielegalnego zabicia i rozwiezienia
partii indyków ważnym osobistościom. Podczas realizacji zamówienia
napotykają coraz to nowe trudności i ludzi często utrudniających
im wykonanie zadania. Wreszcie zniechęceni i znużeni kłopotami
postanawiają urządzić sobie nad Wisłą piknik. Biesiadujących
zaskakuje jednak konny oddział milicji. *
Zbigniew Buczkowski i Maria Pakulnis
Reżyseria
i scenariusz:
- Paweł
Unrug
W
rolach głównych występują:
Zbigniew
Buczkowski
- Kazik
Ludwik
Pak -
Antek
Marek
Siudym
- Paweł
Maria
Pakulnis
- samotna kobieta
Krzysztof
Kowalewski
- dyrektor
3.
NIESPOTYKANIE
SPOKOJNY CZŁOWIEK
(1975)
"Niespotykanie
spokojny człowiek" - niespełna godzinny film telewizyjny,
powstały jakby "na uboczu" kinowych produkcji Barei.
Tytułowym bohaterem tego niedługiego utworu jest Stanisław -
rolnik, który po wojnie przywędrował z zabużańskiej wsi na
Ziemie Odzyskane. Tu - podobnie jak Kargul i Pawlak, których
notabene przypomina - założył gospodarstwo i teraz po latach
przyszło mu desperacko walczyć o to, by jego syn Tadeusz nie
wywędrował do miasta i przejął po nim schedę. A walka to trudna,
gdyż młodzieniec zakochał się w robotnicy z fabryki włókienniczej
i planuje ślub. Stanisław - człowiek złotego serca i wielkiej
porywczości (choć sam się do tego nie przyznaje) postanawia do
tego nie dopuścić. W tym celu podejmuje działania, które wywołują
mnóstwo tragikomicznych nieporozumień. *
Janusz Kłosiński
Reżyseria
- Stanisław
Bareja
Scenariusz
- Andrzej
Mularczyk
Janusz
Kłosiński
- Stanisław Włodek
Ryszarda
Hanin
- Aniela Włodkowa
Małgorzata
Potocka -
Helenka
Janina
Sokołowska -
Ula, narzeczona Tadka
Marek
Frąckowiak
- Tadek, syn Włodków
Jerzy
Turek
- kierowca ciężarówki
Stanisław
Tym-kapitan Tadeusz Zwoźniak, dowódca Tadka
Na szczególne uznanie zasługuje aktorskie mistrzostwo Janusza
Kłosińskiego
i Krzysztofa Majchrzaka w filmie nr 1, Zbigniewa Buczkowskiego i
Ludwika Paka w filmie nr 2 i ponownie Janusza Kłosińskiego w filmie
nr 3.
I
jeszcze jedno: żaden z tych filmów nie jest typową, na
wzór amerykański robioną komedia romantyczną.
*
Króciutkie streszczenia filmów zaczerpnąłem z ciekawej do
obejrzenia strony https://filmpolski.pl/fp/