CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

01 stycznia 2016

PROWINCJA (dok. 1 rodziału + rozdział 2.)

- Daję panu tydzień czasu na napisanie początku - oznajmił, gdy znaleźliśmy się w jego podstołecznej posiadłości. Potem zaprowadził mnie do słonecznego, wychodzącemu oknami na południe pokoju. Był to najmniejszy pokój w wilii położonej w całkiem sporej kotlinie otoczonej sosnowym lasem. Zorientowałem się, że jest to miejsce przeznaczone dla gości Hornów: ciche, narożne, zlokalizowane z dala od kuchennych pieleszy, a zachodziło się tam długim, wąskim korytarzem, na końcu którego, naprzeciwko siebie te dwa pokoje, więc jeden mój, nasłoneczniony; a z oknem śnieg krzesał srebrzyste księżycowe iskry.
Pani Wandzia trzy razy na dzień do drzwi pukała zapraszając mnie na posiłek, a ja pisałem i nawet wtedy, kiedy skończyłem ten pierwszy rozdział to pisałem o tych moich przyjaciołach od piły, o wiatrołomach, o tęsknocie.
Ostatni dzień przepędziłem na elektronicznej korekcie tekstu i przy kilku pod rząd kawach o pierwszej po północy zakończyłem kropką tekst opowieści.
kazano mi czekać.

2.
Już po czwartej budzi się ptactwo otrzepując skrzydła z nocnej mgły. Najbardziej krzykliwe są wtedy wróble, których odwieczne zamiłowanie do stadnego życia potrafi skutecznie zakłócić wczesnoporanny odpoczynek każdemu mieszkańcowi naszego miasteczka, choć pora przedświtu, jak żadna inna, przydusza oczy do snu jak kłoda padłego drzewa i wciska potargane, spocone włosy w głąb poduszek. Kiedy jednak ktoś taki jak ja wstanie przedwcześnie, rozbiwszy mechanizm dobowego zegara, otworzy okno, pragnąc nasycić nozdrza lepkim powietrzem świtania, znajduje w odgłosach ptasich przekomarzań gwar targowiska w godzinach największych zakupów i ów "ludzki" hałas staje się mu bliższy do zniesienia. A kiedy błyśnie czerwona lampa słońca, dopieroż rozgardiasz wszelkiego stworzenia poczyna instrumenty swe stroić. Nie tylko już ptaki ale i psów przygodne gangi, i koty - samotniki zapowiadają miastu nowy dzień. Dawniej dodawałem do tego muzycznego krajobrazu odgłosy dobywające się z obór, chlewików i stajni. Konie, krowy, prosięta, kaczki i kury - cały ten zadomowiony zwierzyniec przechowywany tak w centralnej części miasteczka, jak i też rozpostarty po peryferyjnych podwórkach nieuchronnie przywodził na myśl fakt, że Żytowo od niepamiętnych czasów pachniało wiejską przygodą, zwłaszcza w jarmarki i dni targowe. Dzisiaj budzące się do życia miasteczko rozbrzmiewa stopniowo i powoli rechotem silników samochodowych i motocykli, odgłosami pierwszych przechodniów, ich prędkimi rozmowami, kaszlnięciami, stąpnięciami uczynionymi na chodnikowych płytach, aby w końcu dostroić ów gwar do coraz to hałaśliwszych zawołań natury.
Tego dnia wstałem wcześnie, przed piątą, zerwawszy się z łóżka natychmiast po przebudzeniu, mając świadomość, że każda minuta dłużej spędzona w pościeli doprowadzi jedynie do napływu kolejnej, niepożądanej fali snu. Nie chciałem do tego dopuścić, gdyż lubiłem być świadkiem letnich przebudzeń słońca, nawet jeśli miało mnie to kosztować poczuciem senności za dnia, z koniecznością zażywania popołudniowych drzemek. Zamiast przemywania oczu w zimnej wodzie podszedłem do okna i otwarłem je na oścież. Wilgotny oddech przedświtu orzeźwił mnie mocnym chluśnięciem w twarz. Patrzyłem na kamieniczki po drugiej stronie ulicy. Odnowione łagodną, pastelową, kremową farbą spały jeszcze pogodnym snem otoczone kurtyną nie do końca przezroczystego powietrza. Niewielkie, dwuskrzydłowe okna zaciągnięte firankami podpowiadały, że domownicy śnią jeszcze nocne obrazy podświadomego życia, tak ciepłe, jak ciepłym zdawał się być pastelowy kolor posesji jakie zajmowali. Zwykle w takich sytuacjach, o tak wczesnej porze niedorosłego dnia poddawałem się myślom wirującym w takt pulsującego zimnego powietrza. Gdyby ktoś przypadkiem budząc spokój porannej ciszy w jakiej tkwiłem, pomimo ptasich kląskań, gdyby ktoś zapytał mnie o czym myślę, wychylając poza krawędź gzymsu, nie potrafiłbym udzielić właściwej odpowiedzi. Być może moje poranne wstawanie mieściło się nadal w granicach snu, a sen nigdy nie bywa w pełni świadomym zwierciadłem życia. Możliwe, że miałem satysfakcję z bycia strażnikiem miasta, wartownikiem, któremu przypadł zaszczyt ochrony osób i mienia podczas ostatniej zmiany warty. Kto kiedykolwiek pełnił służbę wartowniczą na krawędzi nocy i dnia, ten wie jak odpowiedzialną wypełnia się funkcję właśnie wtedy, gdy najtrwalszy sen dopada znienacka w czasie, gdy rodzi się jasność grzebiąca nieokreślone cienie i mroki zastygłych budowli miasta. Być może pomyślałem wtedy, że powierzenie mi zadania ochrony snu obywateli naszego miasteczka uczyniłoby mnie najszczęśliwszym z ludzi. I dalej - jeśli kiedykolwiek wcześniej żyłem jako człowiek pod inną postacią, musiałem być strażnikiem bram miejskich, i to tym, któremu przydzielano zawsze zadanie jakie wypełnia władca kurnika. Kim innym jeszcze być mogłem? Poruszam się na skrzydłach wyobraźni. Siewcą i oraczem, nauczycielem, mnichem, poetą, żeglarzem, i kim tam jeszcze. Nowa potargana myśl - czy nie jest tak, że czasami uświadamiamy sobie ów szczególny pociąg do osoby, która osiąga w życiu nasze pragnienia, podczas gdy my jesteśmy jedynie tego świadkami i cicho, czasem bezwiednie, kibicujemy tej osobie? Rodzimy w sobie uczucia od zawiści po uwielbienie. Milczymy jednak, nie chcąc zdradzić się z własnej słabości albo też bałwochwalczo godzimy się na przebywanie w cieniu zjawiska, którego nie staliśmy się podmiotem. Czym wytłumaczyć tylokrotne zauroczenia postaciami z przeszłości, których losy przeżywamy w dwójnasób, niejednokrotnie gubimy się w ich życiorysie, myślimy ich myślami, działamy w sposób wyznaczony ich czynami. Może jest tak, że Stwórca w swej dobroci podzielił człowieka na części, umożliwiając mu czynienie tego wszystkiego, co mieści się w jego pragnieniach. Rozdzielił człowieka i porozrzucał cząstki swego potomka po świecie w czasie i przestrzeni, aby nie ustawano w poszukiwaniach brakujących atomów swego jestestwa. Stąd gonimy jedno za drugim, dobre za dobrem, zło za złem, mieszamy nasze kody, a każdy z nas jak magnes przyciąga i odpycha zarazem naszego brata i siostrę, nie zawsze wiedząc dlaczego to czyni. To bardzo prawdopodobne, że tylko jeden jest człowiek na ziemi, lecz pomnożony miliardami lustrzanych odbić, ułomnych krzywizną szklanych tafli, ustawionych na ścianach wyimaginowanej przestrzeni w formie kulistej rotundy. Tyle nas jest ile kątów spojrzeń, ile odległości między nami, ile woli do połączenia się z naszą zagubioną we wszechświecie resztką. Wciąż rodzimy się nowi, wystarczy wzrokiem zaczerpnąć ku nieskończoności odbicia. Lecz zło jest w nas i będzie dopóki nie odepchniemy na skraj konstelacji naszych dysydentów, póki nie uwierzymy, że tak jak można żyć bez ręki czy nogi, można istnieć niespełnionym do końca, pozbawionym magnetycznej siły przyciągającej zło. Lepiej nie mieć złego brata niż pozwolić, aby jakiś szaleniec rozbił głową całą strukturę zwierciadła.

A cóż to się dzieje w kamieniczce odsuniętej od długiej, kasztanowej alei, kasztanowym listowiem przysypanej i owocem kasztanowym, błyszczącym, rozdeptywanym podeszwami przechodniów. 
Jest czwarty października, jest oczekiwanie i pierwsze bóle i uśmiech przez łzy szczęścia i łzy niepewności. Jest trzymanie kciuków przez ojca, są rozmowy rodzinne, jest podekscytowanie. Babcie, które nie są jeszcze babciami wieczorne zanoszą modły; przyszli dziadkowie z dumą spać się kładą, lecz sen niespokojny jeszcze zwleka, jeszcze gromadzi wokół siebie natłok myśli.
W kamieniczce przypominającą niewielką dnieje światło mdłych żarówek; noc nie jest tu cicha, jest niespokojna; za oknami krzątają się cienie bielutkich fartuchów; ktoś na papieroska wychodzi na balkon. 
Porodówka budzi się tuż po wschodzie październikowego słońca jękami kobiety wydającej na świat nowe życie. Chłopiec drze się w niebogłosy; położna nie musi nawet dawać klapsa, unosi go, pokazuje matce, owija starannie, podaje do ucałowania zmęczonej pierwszym porodem, uśmiechającej się przez łzy szczęścia, sennej; przesuwa swoje nasączone wilgocią potu ciało, aby dać miejsce małemu, aby je utulić i w końcu oddaje je do łóżeczka, które tuż obok jej łoża ustawiono. Chłopiec milknie, zasypia i budzi się po godzinie z wrzaskiem żądając pierwszego posiłku.
Ojciec co i rusz przez oszklone drzwi zagląda.

Zbiegam z omszałego, ociekającego dżdżem gzymsu wyobraźni. Znów staję nad miastem. Z okna poddasza witam wschód słońca, lecz paradoksalnie, przyjmując na twarz soczyste promienie słoneczne, moje ciało drży od narastającego chłodu. Wiem, że minie jakiś czas, aż dreszcze przejdą niepostrzeżenie. Schodzę wzrokiem niżej, na ziemię, na ulicę pokrytą granatową płaszczyzną asfaltu, która przykrywa dawniejsze kostki trotuaru, śliskie podczas deszczu i wydające snopy iskier przy zetknięciu z podkowami końskich kopyt. Słyszę pierwsze, należące do ludzi odgłosy dnia. Na którejś z przecznic przemyka samochód, potem drugi i trzeci. Słyszę wyraźnie ciężki dieslowski rechot jednego z silników i odgaduję, że grubo przed szóstą do sklepiku Bartelskich przywieźli pieczywo z piekarni, która zresztą również do nich należy, lecz usytuowana jest na zachodnich rubieżach miasta. Już przed szóstą w sklepiku Bartelskich jest gwar i jeżeli chcecie skosztować ciepłych, chrupiących bułeczek, by później posmarować je w domu masłem i zaciągnąć dżemem, popić to świeżym mlekiem (również od Bartelskich), jeżeli chcecie usłyszeć pierwszy raz tego dnia ludzkie gadanie, odebrać pierwszy komentarz dotyczący wczorajszych wydarzeń w mieście, kraju i na świecie, musicie koniecznie zjawić się tutaj przed szóstą. Ktoś powiedział, że jeśli jest coś równie trwałego w mieście jak sięgająca niskich chmur wieża kościelna, to jest tym stary Bartelski ze swoją rodziną i całym ich "kramem", który prowadzą od niepamiętnych czasów. O nich wszystkich zdałoby się kiedy oddzielna książkę napisać.

Z tych wszystkich przedmiotów jakie przed nim postawiono, najsampierw chwycił pulchnymi paluszkami długopis, którym dźgał leżącą tuż obok książkę, a potem skuwkę wsunął do ust, possał chwilę, lecz zaraz mu tę zabawę przerwano, na co zareagował krzykiem.
- A tak bisko monety trzymał swoje paluszki - powiedziała ciotka - już myślałam, że najpierw pochwyci pieniążek.
Nie pochwycił.

Mijają minuty a moja ulica zaczyna pobrzmiewać dźwiękami otwieranych okien, odgłosami rozmów przechodniów, którzy niepostrzeżenie pojawiają się w bramach kamieniczek, kierują się do sklepu Bartelskiego i jeszcze dalej, do warsztatów pracy, znajomych, rodziny. Przejeżdżają auta, rozróżniam marki samochodów i w większości rozpoznaję ich właścicieli. Kobieta z przeciwka wychodzi na spacer z psem, aby po przejściu kilkunastu kroków natknąć się na siwiutkiego jegomościa, schylającego dostojnie kapelusz na jej powitanie. Potem idą już razem, wpadają w wir towarzyskiej rozmowy; on - na temat jej pieska, ugrzecznionego, cichego i potulnego pekińczyka o śpiewnej nazwie Flo; ona - na temat pogody, pięknie wyprasowanej koszuli starego człowieka i jego butów, wiecznie mieniących się w słońcu i w deszczu. Z tej samej bramy przeciwległej kamieniczki wybiega po pewnym czasie czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w sportowy dres. Biegnie w przeciwległą do tamtych dwojga stronę, uliczką wyprowadzającą go na północny skraj miasta, skąd niedaleko już do pozostałości sosnowego lasu, w którym powietrze pachnie o każdej porze roku żywicą i igliwiem. Mężczyzna okrąży ten las, zrobi kilka ćwiczeń gimnastycznych z wykorzystaniem pni drzew, pospaceruje po utartych ścieżkach i wróci biegiem do miasteczka, zdążywszy jeszcze zrobić zakupy przed wieloma mieszkańcami ulicy, którzy o tej porze opłukują dopiero zasypane piaskiem snu oczy.

- Ty wiesz, moja droga. Ja już myślałam, że on jest chory. Wyobraź sobie, że płakał całe trzy miesiące. Nie wiem, czy w nocy godzinę przespałam. Na zmianę przy nim siedzieliśmy, Andrzej, teściowa, teść i ja, a on nic sobie z tego nie robił, tylko płakał. W dzień było inaczej, ale nocą dawał się we znaki.
- Byliście z nim u lekarza?
- A jakże, byliśmy. Powiedział, że czasami tak jest z maluchami, ale nadejdzie taki czas, kiedy mu minie to powiadamianie świata o swojej na nim obecności.
- Moja tak ze trzy-cztery godziny w nocy spać nam pozwalała - westchnęła kobieta.
- I wyobraź sobie - ciągnęła matka - w tę pierwszą noc przed pójściem do pracy skończyło się to moje trzymiesięczne niewyspanie. Aż byłam zdziwiona, czy przypadkiem nie chory. Kolejnej dnia było podobnie. Jedynie raz w nocy do karmienia wstawałam. Nasycił się i zapadał natychmiast w tak zdrowy sen, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Oczywiście, że pobiegłam z tym do doktora M. A jakże, zbadał go, przebadał dokładnie. Wiesz, on jest bardzo wrażliwy jeśli chodzi o choroby dzieci… szorstki w obejściu względem dorosłych, lecz do dziecka o każdej porze przyjedzie i gdyby mu nawet wciskać siłą w łapę jaki grosz, to tak cię zruga, że zapomnisz, jak się nazywasz. No i wyszło na to, że jest zdrowy, a dlaczego tak płakał przez te trzy miesiące, nie wiedział co odpowiedzieć i rzekł do mnie:
- Pani teściowa, Jadziu, jest stuprocentową katoliczką, a zatem w jak najlepszych z Panem Bogiem pozostaje kontaktach. Niechże więc Pana Boga zapyta.

W oknach coraz więcej świateł, choć przy tak pogodnym poranku wkrótce zgasną, dając pierwszeństwo dziennemu światłu słońca. O tej porze powolne sylwetki ludzkie przechadzają się po pokojach, rozsuwają zasłony i firanki, witają się z tymi, co na ulicy wracają z zakupów, dostają się do kuchni, gdzie często nastawiają wodę na gaz, włączają radio, kopcą papierosy, przebierają się lub znikają w ciemnych łazienkach, aby obmyć twarz, załatwić potrzeby i pomyśleć o tym wszystkim co ich czeka dzisiaj. Gwiżdżą czajniki i trzeba by zrobić kawę lub herbatę, naszykować pieniądze na kupno chleba, którego akurat zabrakło, zbudzić męża, żonę, dziecko, pogawędzić z psem, który skomli za powietrzem, trawnikiem i krzakiem.
Tuż przed szóstą przejeżdża ulicą miejski autobus zabierający z przystanków zaspanych ludzi zdążających na dworzec kolejowy, a stamtąd do pracy w większym mieście. Latem autobus posiada wiele wolnych miejsc, gdyż nie ma w nim młodzieży, która w roku szkolnym również korzysta z niego, aby dostać się do szkół poza Żytowem. Odprowadzam wzrokiem autobus, którym sam kiedyś jeździłem każdego niemal dnia i zastanawiam się dla ilu z tych ludzi przestanie on być potrzebny, co będzie się wiązało z ostatecznym zerwaniem więzi z naszym miastem.
Wreszcie o szóstej rozbrzmiewają kościelne dzwony i byłoby zgrozą pozostać o tej porze w łóżku, zwłaszcza w lecie, gdy każda minuta zbędnego snu powinna powodować wyrzuty sumienia. Miasto zaczyna żyć modlitwą w świątyni, zaczyna snuć opowieść o kolejnym dniu, która może kiedyś zostanie spisana przez kronikarza.
(...)
®smoothoperator®

[dalsze części "Prowincji", z uwagi na rozwlekłość tekstu umieszczane będą w zakładce "Prowincja" po lewej stronie tekstu właściwego]

[Dobrzelin, 01.01.2016]

4 komentarze:

  1. Oj, zaczytałam się....pięknie zaczęłam nowy rok, z pięknym słowem i ciekawym tekstem.
    Oj, będę zaglądać na tę prowincję.
    Pozdrawiam noworocznie:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. I znowu nie wiem co mam napisać, więc tylko podziękuję serdecznie za piękny tekst.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje. Kompozycja szkatułkowa to majstersztyk. I te bajecznie znane, dawne klimaty, czyta się z zapartym tchem.
    P.S. Książkę o tytule "Prowincja" napisał L. Mierzejewski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skubany... głowę daję, że wcześniej od pana Leszka tytuł wymyśliłem :-) , lecz przyjdzie mi pewnie go zmienić... póki co, niech zostanie tak jak jest .... serdeczności

      Usuń