Z komina płynęły sadze. Drobniutkie okruszki niedopalonego węglowego miału krążyły w powietrzu z wiatrem. Czasami wpadały do oczu. Ich ostre, mikroskopijne krawędzie sprawiały ból.
W zależności od kierunku wiatru śnieg był czarny i płozy sanek hamowały nawet podczas zjazdów z niewielkich wzniesień na pochyłościach terenu. Aby zjeżdżać z górek należało więc przysypać trasę śniegiem podebranym spod spodu, a potem zalać tak spreparowany szlak wodą, aby powstał lód.
Im dalej od zakładu, tym śnieg był bielszy, a oczy można było otwierać szeroko.
Śniegu było dużo, bo zima przychodziła wtedy, gdy trzeba i najczęściej święta bieliły się śnieżnym puchem, a to zawsze przyjemniej niż po zmarzniętych grudach błota chodzić lub wręcz taplać się w ziemio-gliniastej mazi.
Na święta przynosiliśmy choinkę ze szkółki, w której dorastały świerki. Ojciec wybierał największe drzewko, sam je spiłowywał albo pozbawiał życia siekierą. Holowaliśmy drzewko na saniach, przedostając się przez zaspy.
Nasza choinka nie miała szklanego czuba; miała gwiazdę, której jedno z ramion dotykało sufitu. Była przystrojona dziesiątkami bombek, srebrzystym anielski włosiem, nanizanymi na nici błyskotkami, soplami landrynkowych cukierków i łańcuchami.
Za oknem paliła się inna choinka - wielopiętrowy piec, który trawił kamień wapienny, aby w dalszym procesie defekacji rozdrobnione wapno dodane do cukrowego soku wytrącało kwas fosforowy i inne niecukry. Piec był oświetlony i właśnie z powodu licznie osadzonych na jego zewnętrznej powłoce lamp, nazywany był choinką. Do zasypnika pieca w wózkach poruszających się na szynach i wciąganych na górę przy pomocy mechanizmu wykorzystującego metalowe oblinowanie, dostarczane było wapno i węgiel. Co dwie minuty rozlegał się metaliczny, głuchy odgłos upadających węglowych i wapiennych kamieni.
Ojciec spędzał święta w domu przy choince oraz w zakładzie wytwarzającym cukier. Było mi go żal, że nie spędza z nami całych świąt, a trzeba dodać, że czasami pracował parę tygodni pod rząd po 12 godzin na zmianę. Ojciec wypoczywał w ostatnim z "przechodnich" pokojów. Nie spał jednak zbyt długo, nawet wtedy, kiedy był zmęczony i potrzebował więcej snu. Nigdy nie spóźniał się do pracy; wychodził wcześnie, po cichu, nie budząc nikogo.
Całe szczęście, że umarł i dzięki temu nie usłyszał z ust jednego z polityków, że organizacja, do której należał, była grupą przestępczą.
Przymknięte oczy i głowa zwrócona ku ziemi zapobiegały przedostawaniu się do oczu niewielkich grudek sadzy. Trzeba się było nauczyć chodzić z opuszczoną głową, choć ilekroć wspominam ojca, nie opuszczam głowy; ignoruję sadzę oraz tego człowieka, który nazwał mojego ojca przestępcą.
(...)
Mój ojciec zdążył się dowiedzieć o sobie rzeczy mało przyjemnych... Wniosek o przyznanie mu ,,chlebowego'' odznaczenia przepadł z powodu takiego, że Tato był w Wehrmachcie. Był, jasne! Tyle że bynajmniej nie dobrowolnie! Jak wielu innych młodych Pomorzan... Bardzo ciężko tę ocenę przeżywał przez lata...
OdpowiedzUsuńBardzo Cię rozumiem, Zgago
OdpowiedzUsuńStraszne to musiało być...
OdpowiedzUsuństraszniejsza, mimo wszystko, śmierć Jego, o czym chyba nie napiszę...
Usuń