CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

25 grudnia 2015

JÓZEF, SYN JAKUBA

Ja Józef, syn Jakuba, który stawiał drewniane domy, uczyłem się od ojca jego rzemiosła, lecz niedostatecznie byłem w tym pilny. Wolałem podkuwać konie a potem naprawiałem rolnicze maszyny i w końcu samochody. Ojciec mój początkowo sprzeciwiał się temu, że marnuję swój talent; mówił, że pośród tych, co pracują w drzewie, nie spotkał takiego, który by tak wyśmienicie potrafił zmajstrować kołyski albo łóżka, zwłaszcza że strugałem w dębinie i w szlachetnym drzewie mahoniowym. 
Mocowałem się z sobą i własnymi myślami, bo tak naprawdę marzyło mi się inne życie niż to, jakie szykował mi mój ojciec. Było mi go żal Koniecznie chciał, abym został cieślą. Zdałem nawet egzamin mistrzowski. Patrzcie, oto mój dyplom. 
Kiedy zostałem mistrzem w ciesielskim rzemiośle, mój ojciec Jakub opowiadał wszystkim, których spotykał, że ja, Józef, jego syn zastał cieślą i odtąd będzie znany jako Józef - cieśla.
Jakub, mój ojciec, kiedy iskra jego żywota ledwie się tliła, pogodził się z tym, że zająłem się naprawianiem przedmiotów i maszyn. Dał mi wolny wybór własnej drogi, a kiedy zagasło jego serce, wyruszyłem w świat.
To była jedna z moich podróży, nie kłamię. Jeździłem od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka swoim furgonem wypełnionym narzędziami, jakich używałem do napraw. Spałem pośród tych narzędzi na drewnianym łożu podobnym do koryta, wyścielonym sianem, a okrywałem się starą derką.
Podczas jednej z takich podróży zobaczyłem ją wychodzącą z półmroków podcieni dziewiętnastowiecznej kamieniczki małego miasteczka. Widziałem ją pochyloną, zgarbioną, objuczoną brezentowym plecakiem i wyglądała jak jednogarbny wielbłąd, a jej głowa owinięta była szarą płócienną chustą.
Wyruszałem właśnie do sąsiedniego miasteczka i zapuszczałem silnik, kiedy przystanęła przy mnie przeszywając mnie wzrokiem. Wtedy otworzyłem drzwi auta i zapytałem, czy czego jej nie potrzeba, gdyż w jej spojrzeniu dostrzegłem jakąś błagalną aczkolwiek pełną godności prośbę o pomoc. Nie mogę wytłumaczyć tego spojrzenia. Była w nim duma, upór, jakaś niespożyta siła, zadziorność i sprzeciw. Kiedy tak analizowałem jej spojrzenie, mój wzrok przemieścił się w stronę jej nabrzmiałego łona. Zrozumiałem, że nie ma zbyt wiele czasu, a moje pytanie, w którym odniosłem się do jej potrzeb w jednej chwili stało się trywialne, by nie powiedzieć bezsensowne.
Nie znałem jej, naczelniku, nigdy wcześniej jej nie widziałem.
Zapytałem jej:
- Dlaczego w tym stanie nie jesteś w domu z najbliższymi?
Odpowiedziała, że jej ojciec przed chwilą pokazał jej drzwi, bo nie chce być dziadkiem bękarta.
Jechaliśmy.
Poprosiła mnie, abym zatrzymał się przed jednym z domów w wiosce położonej w niewielkiej odległości od miasteczka B. Nie powiedziała mi, kto mieszka w tym domu. Wysiadła z szoferki i podążyła w stronę furty. Nacisnęła klamkę. Furta była zamknięta a ja zauważyłem, że światło palące się w jednym z okien zgasło nagle. Ona stała jeszcze i ściskała w dłoni klamkę. W końcu zrezygnowała. Podjechaliśmy potem do miasteczka B. 
Na głównym placu stał budynek publiczny, a czerwona, z białym napisami, metalowa tablica informowała, że znaleźliśmy się w miejscu, w którym obywatele ze specjalnymi potrzebami mogą szukać pomocy. Wychodząca z tego budynku kobieta oznajmiła nam, że ośrodek czynny jest w pewnych godzinach i jeżeli mamy taką potrzebę, aby załatwić jakąś sprawę i uruchomić jej bieg, powinniśmy stawić się rankiem dnia następnego, kiedy ośrodek rozpocznie codzienną, żmudną pracę. 
Nie mogliśmy czekać do jutra… ona nie mogła, więc, panie naczelniku, udaliśmy się do schroniska w nowo wybudowanej części miasteczka. Ona nie mogła w nim zostać, gdyż była tutaj obca i dodatkowo nie miała skierowania.
W przychodni nie zastaliśmy właściwego lekarza a pani recepcjonistka powiedziała, że skoro nie ma jeszcze bólów to jeszcze za wcześnie na rozwiązanie.
Ksiądz z kolei nie mógł przyjąć na plebanię ciężarnej kobiety, bo ludzie pomyśleliby Bóg jeden wie co.
I w ten sposób dotarliśmy do wioski, a właściwie poza nią, na pastwisko, gdzie stała obora, do której spędzano krowy na wieczorny udój. Tam właśnie się zaczęło. Chwyciłem ją i przeniosłem do wnętrza obory, położyłem na sianie i pewnie wpadłbym w panikę, gdyby nie to, że dwie dojarki zajmowały się swoją codzienną pracą. Początkowo nie usłyszały nas. Strużki mleka uderzały w ocynkowane blachy wiader, lecz w końcu ona wydała z siebie niespokojny krzyk rodzącej matki. Kobiety poderwały się, podbiegły do leżącej na sianie i kazały mi odejść, abym nie przeszkadzał. Od jednej z nich usłyszałem, że jako ojciec, to chyba sumienia nie mam, skoro pozwoliłem na to, aby ona rodziła w takim miejscu, bez fachowej opieki. Chciałem zaprotestować ale w tym czasie druga rozkazała, abym nabrał wody ze studni i przyniósł gąsiorek z alkoholem, którym posilał się pasterz zostający na noc z krowami.
Byłem przerażony, panie naczelniku i dopiero kiedy usłyszałem głośny skowyt dziecięcia powróciłem z wygnania, podczas którego wypaliłem pod rząd trzy papierosy.
- Ma pan syna - powiedziała jedna z nich.
Przyglądałem się maleństwu i nie mogłem uchwycić podobieństwa do siebie, Józefa - cieśli, syna Jakuba.
Podczas gdy jedna z kobiet ułożyła dziecię obok matki, okrywając je tą szarą płócienną chustą, druga pobiegła do wsi. 
Matka była z pewnością wyczerpana porodem, lecz nie okazywała zmęczenia. Podszedłem bliżej. Położyłem dłoń na mięciutkiej, pokrytej delikatnym puszystym meszkiem włosków główce dziecka. Może nawet pocałowałem tę główkę.
Zbiegli się ludzie i każdy chciał zobaczyć ten owoc miłości. Ktoś przyniósł pieluszkę, inny niemowlęcy kubraczek czy utkane z bawełnianej nici buciki.
Panie naczelniku, kiedy ona odzyskała siły, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Usynowiłem tego malca, a ona, choć przecież dobrze wiedziała, że nie jestem ojcem dziecka, zgodziła się na to, abym był jej mężem. Aż do chwili obecnej tułamy się po świecie, a malec stał się przez te lata rozsądnym i mądrym młodzieńcem, z którego jesteśmy oboje z żoną dumni.
Nie rozumiem, panie naczelniku, dlaczego muszę teraz odejść, dlaczego chcecie mnie uwięzić, dlaczego odbieracie dziecku ojca.
- On ma swojego ojca, Józefie - odparł naczelnik - a matki nie potrafisz mu zastąpić… zresztą… ty jeszcze nie wiesz, jaki ją los spotka… jak los spotka tego młodzieńca.
Nie wiedziałem, to prawda, nie wiedziałem. Ten kto wie, musi być prorokiem.

[Dobrzelin, 25.12.2015]

5 komentarzy:

  1. Zupełnie nie wiem co mam napisać. Brak mi słów po prostu.
    Życzę Ci abyś podjął decyzję i wydał swoje przepiękne kawiarenkowe teksty.
    Pierwsza kupię Twoją ksiązkę.
    To są moje życzenia świąteczne a także noworoczne.
    Najserdeczniej pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. To ja będę druga i także usilnie zachęcam do wydania tekstów, które czyta się jak balsam dla duszy spragnionej...pięknego słowa po prostu!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ktoś u góry obdarza niektorych ludzi darem i właśnie Ciebie obdarzył wielkim darem myśli i pisania poprostu z takim sie urodziłeś.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak się może zdarzyć i dziś. Biblijny Józef pomógł ciężarnej kobiecie, ale obecnie nie każdy chce pomóc potrzebującej osobie, a jeśli mu się uda, to jeszcze biurokratyczne przepisy mogą udaremnić lub ograniczyć empatię dobroci.
    Ze swej strony życzę dalszej bogatej weny twórczej, sympatii czytelników, a dookoła ciepłych, serdecznych i dobrych ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Do przemiłych komentatorek (-ów).
    Pozwólcie, że hurtem odpowiem, bo pora przedświtu powieki do snu układa. Najsampierw dziękuję za balsamiczne Wasze słowa, choć z powyższego tekstu do końca zadowolony nie jestem i uważam, że mógłbym sprawniej przedstawić ten pradawny mój pomysł na napisanie czegoś, co z narodzeniem Pańskim współczesnie wiązać by się mogło.
    Jaki będzie los tych moich słownych okruszynek, doprawdy nie wiem. Boję się, że czasu mi nie starczy, bo to korekt należałoby dokonywać wiele, a czy sił i cierpliwości wystarczy... nie wiem. W każdym bądź razie nigdy nie mówię nigdy... ze świątecznym wciąż pozdrowieniem...

    OdpowiedzUsuń