Czas przeszły
zdominował wypowiedź Jadwigi, bo też od z górą roku redakcja w zmienionym
personalnie składzie podziękowała jej za kilkuletnią współpracę i w ten sposób
sen czarowny minął, zdaje się bezpowrotnie. Jedynym źródłem utrzymania, wcale
nie tak małym pomimo piętrzących się na rynku trudności pozostały chłodnie. Już
tam Jan dokonywał cudów, aby pozyskiwać nowych kontrahentów, aby wypełniać po
brzegi trzy magazyny chłodnicze towarem, bo koszty energii elektrycznej wciąż
rosły, a konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele. Trzeba było tak
skalkulować koszty magazynowania, aby nie przesadzić z wysokością zysku, raczej
zadawalać się małym a stabilnym. Biznes mimo wszystko w dalszym ciągu
pozostawał opłacalny, a to głównie z tego powodu, że tuż przed śmiercią Piotr
zakupił maszyny do produkcji własnych mrożonek, pakowanych w folie i
natychmiast poddawanych magazynowaniu w chłodniach. Ta produkcja była jednak
sezonowa, letnio-jesienna, zaś na jej efekty finansowe trzeba było czekać
przynajmniej do połowy stycznia i lutego - wtedy mrożonek własnej produkcji
sprzedawano najwięcej. Z kolei z przechowywania mrożonego mięsa, które niemal w
całości wypełniały dwie chłodnie zysk nie był zbyt wielki, ale pewniejszy, a to
z uwagi na fakt, że gros asortymentu odbierała jedna z dużych sieci handlowych
oraz z tej racji, że znaczna część wysokiej klasy mięsa trafiała na eksport.
Jadwiga wciąż nie
mogła wyjść z podziwu dla Walentyny - kiedyż ona zdołała upiec jabłecznik,
skoro ona, prawda że skupiona na czytaniu „Trzech sióstr” przebywała w kuchni
do późnego wieczora, a nie zauważyła żadnych przygotowań do wypieku ciasta?
Była tak zaaferowana dniem jutrzejszym, sobotą, na który to dzień zaplanowała
uroczysty obiad i kolację z okazji swoich imienin, że nie dostrzegła tego, iż
Walentyna wybiegła naprzód w przygotowaniach do uroczystości. Dwie kury były już
odarte z piór, wypatroszone i spoczywały w chłodziarce, bigos podobnie. Trzeba
było jeszcze przygotować sałatki, podebrać trochę warzyw z chłodni, upiec
ciasto i obrać ziemniaki. Jadwiga nie unikała prac domowych, także w kuchni,
zwłaszcza od czasu, gdy zaniechała udzielania korepetycji z francuskiego oraz
od kiedy nie prowadziła już swojego kącika w piśmie dla kobiet. Ale z Walentyną
boje o pierwszeństwo w kuchni były daremne. Zbyt długo Walentyna zajmowała się
w tym domu przygotowywaniem posiłków, aby teraz i to z takiej okazji, oddawać
palmę pierwszeństwa Jadzi.
- Ty mi, dziecinko,
ziemniaczki obierzesz i wspólnie zrobimy sałatki. No, możesz jeszcze uprasować
trzy obrusy (dlaczego akurat trzy?), bo ja mam do tego oczy słabe oraz
nakryjesz do stołu. Bądź co bądź od dawna jesteś w tym niezrównana. Poczytasz
sobie, pochodzisz po ogrodzie, póki jeszcze nie ma deszczu i pluchy.
Jadwiga przyjmowała te
rady z pokorą, aczkolwiek niechętnie. Sama nie uważała siebie za na tyle starą,
aby nie móc sprostać domowym obowiązkom, z kolei Walentyna przekroczyła już
siedemdziesiątkę i chociaż nie była tak sprawna jak ona, to w kuchni okazywała
się być tytanem pracy i nie podlegać zmęczeniu.
- Tak nie można, Walu
- ripostowała Jadwiga. - Mało to się w życiu napracowałaś? Z nas obu to tobie
przysługuje większe prawo do wypoczynku, nie mnie, która jestem od ciebie
młodsza i wciąż czuję się na siłach, aby odciążyć cię od pracy w kuchni,
przynajmniej do pewnego stopnia.
- A czy ty Jadziu nie
pracujesz? Dom mamy duży, pięć sypialni, wielki stołowy i wygódki na parterze i
piętrze. Ja ci się do sprzątania nie mieszam, a jest przy tym co robić.
- Tyle że, kochana,
Jan dba o swój pokój, do twojego nie zaglądam, swój, owszem, porządkuję, ale te
dwa pozostałe, w których zwykle nikt nie mieszka, nie wymagają ciągłego
sprzątania.
- No i mów z taką, ja
swoje, ona swoje - żachnęła się Walentyna.
Ale istniał sposób na
zażegnanie tego, w rzeczy samej błahego sporu, a był do tego potrzebny Jan.
Jadwiga potrafiła
nawet wejść na górę do jego pokoju i to w czasie, gdy zażywał popołudniowej
drzemki po powrocie z chłodni, trącała ramię śpiącego i przymilnie dopominała
się o to, aby ściągnął z balona wina z owoców dzikiej róży, bo nabrała z Walą
ochoty na odrobinę alkoholowego szaleństwa. Jan, który zaangażowany był w
produkcję domowych win, nalewek i podpiwków, nie mógł prośby Jadwigi nie
posłuchać. Schodził zatem do piwnicy i wytaczał litrową butelczynę złocistego
napoju, pojawiał się w kuchni, gdzie na stole czekały już kielichy, herbata i
kruche ciasteczka, powstałe z masy przekręconej przez maszynkę do mielenia
mięsa i cięte na siedmio-dziesięciocentymetrowe batoniki.
Nie da się ukryć, że
największą miłośniczką winnych i nalewkowych przyjemności była Walentyna.
Słabość w tym wieku? Przyzwyczajenie? Oczywiście Walentyna nigdy nie
przekraczała wyznaczonej przez swój organizm miary w spożywaniu „czegoś
mocniejszego”, ale trunkowe wspaniałości Jana poprawiały jej humor, zaś Jadwiga
wykorzystywała ten błogi stan pierwszej w domu kucharki na przemycanie próśb o
to, aby Wala sfolgowała tego dnia z pracą i nareszcie odpoczęła kładąc się spać
wcześniej niż miała to w zwyczaju robić.
Walentyna nie była na
tyle nieroztropna, aby nie orientować się w intencjach Jadwigi, ale ulegała
swojej słabości, tłumacząc ją często w ten sposób:
- Jadziu, to wszystko
zaczęło się w czasach, kiedy gospodarzyłam u naszego starego proboszcza - świeć
Panie nad jego duszą, bo był to człowiek zacny, choć ksiądz. Tak był zadowolony
z mojego gotowania, że każdorazowo podawał do obiadu, a zdarzało się, że i do
kolacji, całkiem spory kieliszek mszalnego. Ciężkie to było wino, gruzińskie
lub bułgarskie, słodkie bardzo, tak i przy proboszczu popadłam w tę winną,
radosną melancholię, a i ksiądz, który w przyzwoitych ilościach alkoholem nie
pogardzał był zwykle jak do rany przyłóż. Pewnie dlatego ludzie go tak lubili,
zawsze był do pogadania, a z kolęd powracał późną nocą, wypity, to prawda, ale
szarmancki i dystyngowany… a ten, co po nim nastał? Mój Boże, on był zupełnie
do niczego.
- Nie powiesz mi
kochana, że opuściłaś plebanię z tego powodu, że nowy ksiądz nie podawał do
obiadu alkoholu? - zaśmiała się Jadwiga.
- A powiem ci, Jadziu,
że nagrabił sobie u mnie z innych powodów, ale i ten był ważny. Ksiądz powinien
być ludzki, a skoro ludzki to i grzeszący. A cóż to za grzech kieliszek wina do
obiadu? Siedziało toto takie ponure i niedostępne, a kiedy ludzie zachodzili do
niego do zakrystii, to tak jakby wyspowiadać się przed skarbowym urzędem. A po
kolędzie to wprost biegał, ledwo dom pobłogosławił, a już kopertę chwytał i
nazad na plebanię śpieszył, tak jakby wieczornych wiadomości w telewizorze nie
chciał przeoczyć. Już to twój, Jadziu, świętej pamięci małżonek Piotr najlepiej
wiedział, dlaczego tak ciężko było mi przy tym nowym księdzu. Już on tam w
niebie z naszym starym proboszczem gości się rozmową, bo ci obaj to wspaniali
byli ludzie, nieprawdaż? Ja do śmierci wdzięczna będę panu Piotrowi za to, że
mnie z tej niewoli wyprowadził wprost do raju.
Jadwidze na te słowa
zeszkliły się oczy. Śmierć męża wielokrotnie
już opłakała, ale każde wspomnienie o Piotrze przyprawiało ją o wzruszenie
bliskie płaczu. Jednakowoż zawsze w takich sytuacjach starała się pamiętać
Piotra takiego, jakim go poznała, dobrego i pogodnego męża i ojca jednego
dziecka, jakie mieli. Z perspektywy lat spędzonych bez niego, Piotr jawił się
jej jako realnie żyjący obok niej ideał. Rzadko trafiają się takie małżeństwa -
bez kłótni i sporów, nawet gdy obu partnerów dręczy niepokój o jutro, gdy
zmęczenie nie pozwala zapaść w łagodny sen. A te jej problemy z zajściem w
ciążę. Piotr dopatrzył się, okazało się niesłusznie, swojej w tym winy, ale
widział przecież jak jego Jadzia cierpi z powodu swego niespełnienia, więc nie
mógł postąpić inaczej. Jadwiga choć znała przecież prawdę, rozumiała jego
poświęcenie, co tam poświęcenie, to była miłość, prawdziwa i dozgonna,
nielicząca się z kapryśnym losem, z tym, że inwestując w swój ukochany biznes,
biorąc kredyty, Piotr ryzykował szczęściem ich obojga, bo w przypadku
niepowodzenia czy wręcz bankructwa baza materialna, na jakiej wznosili swoje
uczucie, mogłaby się rozpaść w jednej chwili zagrażając ich związkowi. Co z
tego, że Jadwiga nigdy nie przeceniała znaczenia dóbr materialnych w życiu?
Kiedy wstępuje się w związek na znanych zasadach, kiedy można cieszyć się
luksusem posiadania rzeczy, na które wcześniej nigdy nie było ją stać, taki
nagły upadek mógł, choć nie musiał zniszczyć ich uczucie. Człowiek mimo
wszystko przyzwyczaja się do wygód bardziej, niż mogłoby się to wydawać.
Ale jednak przetrwali
oboje te najgorsze, najtrudniejsze do przewidzenia skutków powziętej przez
Piotra decyzji czasy. Może dlatego (Jadwiga dzisiaj jest o tym przekonana), że
już wcześniej, gdy rozmawiali poważnie o małżeństwie, Piotr postawił na Jana,
którego uczynił niemal wspólnikiem w prowadzeniu przedsiębiorstwa, w które
zainwestował. Tak, to był idealny wybór, wybór słuszny i na lata.
Wielokroć zastanawiała
się, skąd wziął się ten Jan? Gdzie go Piotr wypatrzył? Jan wtedy był młody,
młodszy od niej, bez doświadczenia, bez studiów, natomiast z głową i rękoma do
pracy, ciężkiej na samym początku, wymagającej poświęcenia i cierpliwości, bo
znakomita część zysków jakie przynosiła firma pochłaniały procenty od
zaciągniętych kredytów. Jan, wspomina Jadwiga, zawsze pozostawał w cieniu
Piotra, małomówny, z jakimiś rodzinnymi problemami, stroniący od kobiet i
towarzyskiego życia, które było niejako przypisane przedsiębiorcom śmiało
rozwijającym swój biznes… Jan zawsze był na uboczu. Praca w firmie pochłaniała
go bez reszty. Był nieśmiały, trochę nieokrzesany i nieznoszący podawania mu
ręki za wszelką cenę, z całych sił pragnął się usamodzielnić. Ileż to było z
nim zachodu, kiedy Piotr zaproponował mu zamieszkanie w ich domu? Cały czas
odmawiał.
- Kiedy na kwaterze
jest mi całkiem dobrze - mówił. - I tak większość czasu spędzam w chłodniach, a
te dwa kilometry, jakie dzielą mnie od kwatery do miejsca pracy, to żaden dla
mnie problem, młody jestem.
Piotr w końcu
zdecydował się zagrać na ambicji Jana.
- Janku, ale ty jesteś
mi potrzebny tutaj, bywa, że i nocą. Ja załatwiam jakieś sprawy w urzędach, u
kontrahentów, a ty w tym czasie, przecież to rozumiesz, masz być nie tylko na
telefon, a na zawołanie. Kto tym wszystkim pokieruje, jeśli nie ty? Kto
pokieruje załadunkiem o takiej porze dnia czy nocy, w której trzeba być
bezpośrednio na miejscu. Pokój będziesz miał niewielki wprawdzie, ale
wystarczający do tego, abyś mógł w nim prowadzić niezależne życie, a Jadwiga
naprawdę świetnie gotuje, no i w końcu co dwóch mężczyzn w takim domu to nie jeden.
Walentyna wtedy nie
mieszkała jeszcze z nimi, więc Jadwiga była jedyną kobietą - gospodynią w domu.
Czy trudno jej było pogodzić się z losem pani domu nie pracującej nigdzie
indziej, chociaż miała przecież wykształcenie? Gdzież ona w kuchni wykorzysta
znajomość francuskiego? Było jej trudno, to prawda, choć na początku pocieszała
się myślą, że domowe obowiązki to jej tymczasowa praca, a ona w ten właśnie
sposób okazuje Piotrowi swą małżeńską lojalność, bo ma świadomość tego, że od
zarabiania pieniędzy jest właśnie on. Ale w końcu to też nie było tak, że Piotr
kategorycznie pragnął ją widzieć jako gospodynię domową, lekceważyć przy tym
jej ambicje i potrzeby bycia wśród ludzi, nawet nie było o tym rozmowy. Jadwiga
podjęła tę decyzję samodzielnie, choć oczywiście nie bez znaczenia dla niej
było to, że Piotr pracuje całe dnie i ona nie może sobie pozwolić na to, aby jej
mąż wracając do domu, czasami w straszliwie niedogodnych porach dnia i nocy,
miał sobie jeszcze pichcić spóźnione obiady czy kolacje.
Piotr czując się
dłużnikiem swojej żony, próbował wynagrodzić poświęcenie Jadwigi czym innym -
korzystał z każdej okazji, aby zabierać Jadzię, czy Dziunię, jak się do niej
zwracał zwłaszcza na początku małżeństwa na wycieczki, do miasta, do teatru,
kina, na tańce, a nawet do cyrku. Bywało że wybierał się gdzieś w dalszą podróż
do kontrahentów i wtedy również brał ją z sobą, załatwiał swoje sprawy w pół
dnia, ale potem spędzali uroczo dwie czy trzy noce w wynajętym pokoju
hotelowym, wyruszali w miasto do najlepszej restauracji, do muzeum; towarzyszył
Jadwidze także w zakupach, których nie lubił, lecz nie pozwalał tego odczuć
młodej żonie. Nie obawiał się zostawiać na te parę dni swojej firmy, bo
przecież zostawiał w niej cieszącego się jego coraz większym zaufaniem Jana.
Jadwiga wiedziała, że realizuje swe pozazakładowe plany właśnie dla niej. Do
pewnego stopnia takie życie jej odpowiadało - trochę beztroskiego lenistwa nie
zawadzi. Poznawała życie od innej strony, poznawała przyjaciół męża i
nawiązywała własne, choć zwykle nietrwałe znajomości. Jakże więc miałaby mieć
pretensję do mężczyzny swojego życia, który nie dość, że wyszarpywał dla niej
każdą godzinę wolnego czasu, to potrafił jeszcze tak bez okazji wręczyć jej
kwiaty lub kupić książkę, o której mimochodem, przypadkowo napomknęła w
rozmowie tydzień temu. Parę razy zrobił jej niespodziankę, przesyłając pocztą
kwiaty - było to wtedy, gdy z różnych względów nie mógł jej zabrać w daleka
podróż. Czego można chcieć więcej od życiowego partnera?
Oboje chcieli mieć dzieci,
przynajmniej jedno. Nie udawało się ani w ich sypialni, ani na wycieczkach,
rozjazdach czy wczasach. Zmieniali lekarzy. Każdy właściwie zalecał inną
terapię, choć wszyscy podkreślali, że zajście w ciążę jest możliwe, choć budowa
anatomiczna narządów płciowych Jadwigi komplikuje proces zapłodnienia. Jeden z
lekarzy ze śmiertelną powaga stwierdził, że gdyby plemniki Piotra były
„bystrzejsze”, to pomimo niedoskonałej drożności jajowodów, doczekaliby się
potomka. Od tego czasu Piotr na poważnie obarczył siebie winą za niemożność
zajścia w ciążę Jadwigi, wziął się za leczenie, które, jak się okazało, nie
przynosiło żadnych skutków. Z biegiem czasu ich wspólne wizyty u lekarzy, także
u pokątnych „specjalistek” leczenia bezpłodności były coraz rzadsze, aż w końcu
oboje doszli do wniosku, że widocznie tak być musi w ich przypadku i z trudem
bo z trudem, ale pogodzili się z losem. Coraz częściej myśleli teraz o adopcji,
ale chyba nie byli do końca przekonani, czy będą w stanie traktować adopcyjne
dziecko jako własne. Prawdę mówiąc niechętnie o tym rozmawiali, bo każde z nich
obawiało się negatywnej reakcji drugiej strony.
I oto po kilkunastu
latach stała się rzecz niezwykła - Jadwiga nie miała wątpliwości: to ciąża,
długo oczekiwana, wymodlona i wytęskniona. Piotr pierwszy raz w życiu płakał
jak bóbr, a potem spił się do nieprzytomności, że trzeba było użyć silnych
ramion Jana w celu przeniesienia szczęśliwego ojca do wspólnej sypialni
małżonków.
Życie zmieniło
koloryt. Przyjście na świat potomka, syna Adama sprzęgło się z zamieszkaniem w
ich domu Walentyny. Jadwiga do dzisiaj zastanawia się, czy przypadkiem
prawdziwym powodem ściągnięcia Walentyny do ich domu nie było przyjście na
świat ich dziecka. Czyżby była to jeszcze jedna rzecz, którą Piotr zrobił tylko
dla niej? Dla niej i ich syna?
Jadwiga zawsze miała
podzielną uwagę i tym razem miało to miejsce. Jedzeniu wyśmienitego jabłecznika
Walentyny i rozmowie z Marią i Janem towarzyszyło niewygasłe wspomnienie o
najlepszych latach jej życia.
[10.09.2018, Salbris,
Loir-et-Cher we Francji]
Muszę to powiedzieć; jesteś mistrzem w prowadzeniu dialogów, a one są najtrudniejszą rzeczą w każdym pisaniu.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
... a muszę ci powiedzieć, że staram się panować nad dialogami i je doskonalić tak, aby wyglądały na naturalne... również pozdrawiam
UsuńOdpowiem mojej poprzedniczce - nic nie jest trudne jak się ma talent.
OdpowiedzUsuńA Tobie Andrzeju gratuluję kolejny raz.
Dziękuje za uznanie, ale czy jest to kwestia talentu??? Może raczej pewnej wizji, w jaki sposób poprowadzić narrację? W jaki sposób połączyć opowieść z opisem i dialogiem (monologiem), aby nie zanudzić czytelnika (i siebie) na śmierć i, co chyba najważniejsze - posługiwać się językiem zrozumiałym, lecz jednocześnie nie nazbyt płytkim i trywialnym...
UsuńBardzo chciałabym mieć taką Walentynę, która gotowałaby obiady i piekła ciasto.
OdpowiedzUsuńCiekawie scharakteryzowałeś drugiego księdza.
Pozdrawiam.
Masz rację Anno - taka osoba w domu (choć może feministki sią z tym nie zgodzą) to prawdziwy skarb.
UsuńAkurat ten króciutki "rysunek" charakteru księdza nietrudno było mi skomponować :-)