Czas
jak młyńskie koło toczy wody płytkiej rzeki powoli; prawie nie
schodzę na dół z mansardy, choć na posiłki – owszem; tu się
świetnie gotuje, proszę sobie wyobrazić – zupa jagodowa z
kluseczkami domowej roboty,
z dodatkiem lekkiej śmietanki, sadzone jajka mizerią, młodymi
jeszcze ziemniakami i takąż kapustą na drugie danie. Odmowa
takiego posiłku powinna być karalna. Ślęczę nad powieścią,
rozważając dwa albo trzy zakończenia: umieszczam swego bohatera w
szpitalu psychiatrycznym, decyduję się go uśmiercić (niech w
końcu popełni samobójstwo) albo zabieram go z sobą do jakiejś
„hacjendy” (tutaj podpowiedzią będzie leśniczówka), gdzie w
absolutnym wyciszeniu upłyną mu miesiące i lata (nawet odwiedzę
go i przekonam się, że dokonałem dobrego wyboru).
Doczytałem
też ten pamiętnik pani Jadwigi
i
dowiedziałem
się,
że została szczęśliwą żoną leśniczego, a
też wywnioskowałem,
że zdecydowała się na napisanie pamiętnika, aby pochwalić się
swoim szczęściem osobistym. Domyśliłem się, jak źle musiała
się poczuć, gdy konkurs nie doszedł do skutku z powodu tragicznej
śmierci autorki i organizatorki. Zabrałem się też na czytanie
pamiętnika kogoś, kto określił się pełnomocnikiem rządu
przydzielonym do pełnienia swej funkcji w pewnym miasteczku na
Dolnym Śląsku. Ucieszyłem się, że ten pisany na maszynie tekst
pochodzi ze stron odległych Warmii i Mazurom, ale też dotyczy
pierwszych, wciąż jeszcze niespokojnych lat powojennych.
Wiedziałem, że do tego drugiego pamiętnika niebawem wrócę, ale
głównie
skupiłem
się na mojej książce – w końcu po to przyjechałem do Bukowca.
Następnego
dnia, czyli na dzień przed przyjazdem Zuzanny, zaraz po śniadaniu,
wybrałem się na dworzec kolejowy, aby odszukać Włodka, mojego
przyjaciela. Od tej pory zacząłem nazywać i mówić o Włodzimierzu
– Włodek, tak prościej i przyjaźniej. Wiedziałem, że należy
go szukać na dworcu, ale dotąd nic konkretnego na temat pobytu
Wielemborka nie wiedziałem. I oto – niespodzianka. Pierwszy
napotkany przeze mnie pracownik kolei wyjaśnił mi, lecz dopiero gdy
przekonał się o moich pozytywnych intencjach względem Włodka,
gdzie spędza noce. Jest tam w budynku dworcowym pomieszczenie
przeznaczone dla sprzątaczy, na tyle duże, że udało się tam
ulokować gruby, nawet niezniszczony materac, jakiś stół, krzesło
i szafkę. Tuż przy drzwiach stały wiadra, szczotki i chemia do
czyszczenia, wzdłuż jednej ze ścian ustawiono długą ławeczkę,
jaką można spotkać w szkolnych salach gimnastycznych. Sprzątacze
i sprzątaczki, którzy mieli klucze do tego pomieszczenia,
zachodzili do mieszkanka Włodka, aby spożyć drugie śniadanie i
podwieczorek – inne posiłki jedli w niewyszukanej dworcowej
knajpce. Knajpka nie była dochodowa, ale że ceny obiadów i śniadań
były najtańsze w mieście, dosyć często pojawiali się w niej
klienci, co wróżyło całkiem znośną przyszłość kobiety, która
wynajmowała lokal na prowadzenie działalności gastronomicznej.
Włodka
nie było w mieszkanku. Dowiedziałem się, że znalazł
przyjezdnego, którego walizki transportował do miejskiego,
konkurencyjnego wobec Irysa hotelu. Postanowiłem poczekać na powrót
Włodka, a przy okazji przysiadłem się do sprzątaczki
odpoczywającej na wygodnej ławce na peronie pierwszym. Miałem
nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na temat Wielemborka. Może
dla niektórych wyda to się dziwne i nieprzyzwoite wypytywanie się
o osobę, która pewnie nie życzyłaby sobie, aby ktoś w sumie obcy
pragnął poznać przynajmniej jakieś wyjątki z jego życia. No
cóż, miałem taką przypadłość związaną ze swoim zawodem –
chciałem poznać człowieka, którego później mógłbym uczynić
jednym z bohaterów mojej książki. Włodek z dworca bardzo
przypominał mi postać, której w końcowej części powieści
wyznaczyłem rolę podsumowującą fabułę w świecie przedstawionym
jaki wymyśliłem.
-
Panie, my tu go znamy od paręnastu
ładnych lat – zaczęła sprzątaczka po zjedzeniu kanapki. - To
bezdomny, ale, panie, z tych lepszych, co to, słowo daję,
bezrobotnym być nie powinien. On, panie, jest z centralnej Polski,
słowo daję, wysiudali go z roboty, a jakże, w jakimś pałacu
kultury pracował, czy jak, derechtorem był, to mu świnię
podłożyli, słowo daję, ale to nie najgorsze jeszcze. Kobita go
opuściła, jak stracił posadę, ma pan co zapalić?
-
Nie palę, ale mogę kupić w knajpie i zapałki kupię.
Poszedłem.
Kupiłem. Przyniosłem. Wzięła. Podziękowała. Przypaliła.
-
Opuściła go, bo ujął się podobno honorem i pierwszego lepszego
stanowiska jakie
mu zaoferowano po wypędzeniu go z dyrektorownia
nie przyjął, słowo daję, zwolnił się, bo myślał, że ze swoim
doświadczeniem to dostanie byle jaką fuchę. Nie dostał, a ta,
dziesięć lat młodsza od niego, zdradzała go z takim jednym, ale
nie wiem dokładnie, bo nie opowiadał.
Zaciągnęła
się dymem. Zakaszlała.
-
Mówił, że to dawno było. Kiedyż?. Będzie lat temu trzynaście.
Miał wtedy czterdzieści siedem albo sześć, a ona, słowo daję,
była od niego młodsza o lat dziesięć, więc rozumie pan, kobieta
miała swe potrzeby to raz, a dwa, że nie chciała żyć w biedzie.
Spotkała takiego notariusza, omal nie rozbiła rodziny, słowo daję,
taka była zdesperowana i doszło do procesu. Jakim sposobem
wyrzuciła go z domu? Miał bić i pić, zaniedbywać ją, a nawet
doprowadzić do poronienia. Kłamstwo to wierutne, panie, ale co było
robić, wyrzuciła go z domu, słowo daję, nawet nie wszystkie
ubrania dała mu zabrać z sobą. Błąkał się po mieście, zaczął
pić. Pan by nie zaczął? Pił ostro i po dwóch miesiącach
znaleźli my go na mostku na rzeczce i przygarnęli. Panie, słowo
daję, on już dwunasty rok mieszka tutaj na dworcu. Najpierw milicja
chciała go usunąć, do jakiegoś przytułku go zabrać, ale
zawiadowca, człowiek do rany go przyłóż, powiedział, że niech
zostanie w tej komórce z małym oknem i przyda się do sprzątania
czy czegoś tam jeszcze. Ale póki połączeń kolejowych było
sporo, to Włodziu kursował z tym swoim wózkiem pomiędzy dworcem a
ośrodkiem wypoczynkowym, który jak raz oddali do użytku. Słowo
daję kursów miał do licha i trochę, bo niech pan sobie wyobrazi,
że taka rodzina, która wybrała się do Bukowca pociągiem na
dwutygodniowe wczasy, musiała pokonać te dwa-trzy kilometry na
pieszo, więc taki tragarz, co się pojawił zaraz na peronie to
pomoc, z której zrezygnować trudno. Były już wtedy taksówki, ale
nie każdego było na nie stać, a dwa razy, słowo daję, opowiadał
mi, że letnicy wzięli taksówkę, a bagaże zostawili Włodziowi do
przewiezienia do ośrodka, uwierzy pan?
Była
nieludzko rozmowna, co niezmiernie mnie ucieszyło, lecz jednocześnie
miałem wrażenie, że opowieść kobiety stanowi dla mnie swoiste
déjà vu, co później postaram się dokładnie wyjaśnić.
-
Żył i żyje do dnia dzisiejszego z tych kursów, choć obecnie nie
jest w stanie zaoszczędzić sobie kasy na zimę. Zawiadowca wie o
tym i coraz częściej zatrudnia go do pomocy w knajpie do
sprzątania. Robimy też zbiórki na niego, a i z miasta poza
paragrafami też dostaje trochę grosza. Nie chce tego przyjmować,
słowo daję, a na święta, owszem przychodzi do nas i każdy mu coś
da, a chyba najbardziej
ucieszył się z puchowej kołdry, bo wie pan, kolej oszczędza zimą
na ogrzewanie.
Rad
byłbym wysłuchać dalszej części opowieści pani sprzątaczki,
ale gnało mnie do hotelu, do tego déjà vu, stwierdziłem bowiem,
że moja droga pani sączyła opowieść, jaką byłem zapisałem w
swojej powieści, co zafascynowało mnie do tego stopnia, że nie
potrafiłem wyjaśnić tej cudownej spójności; musiałem, po prostu
musiałem wrócić jak najprędzej do Irysa, aby dotrzeć do takich
miejsc w książce, które wydały się łączyć z opowiadaniem
kobiety. Przed pożegnaniem, zwróciłem się do kobiety z prośbą.
-
Droga pani, jutro, myślę, że tym pociągiem porannym, przyjedzie
do Bukowca moja znajoma Zuzanna. Proszę powiedzieć Włodkowi, aby
potowarzyszył jej do hotelu Irys, gdzie przebywam i aby wziął na
swój wózek wszystkie jej rzeczy. Niech pani mu powie, że pisarz
Karski zaprasza go do pokoiku w tym hotelu.
[01.09.2025,
Toruń]