Rozmawiano o całych
rodzinach ludzi utalentowanych. Rejent wyliczył mnóstwo nazwisk.
Sędzia niektóre jeszcze przypominał. Na podstawie tego doktor
obliczył, że najwięcej jest takich rodzin śród muzyków i
aktorów — mniej śród malarzy i piszących.
— Znałem, proszę
panów — odezwał się Profesor Tutka — całą rodzinę
dowcipnych. Zacznę od braci: byli to solidni kupcy, właściciele
składu porcelany. Nie wszyscy z klientów wiedzieli, że ci dwaj
wytworni panowie, o długich nosach i twarzach melancholijnych,
wieczorem, po zamknięciu sklepu, idą do cukierni Pod Kolumnami i
tam w gronie znajomych opowiadają dowcipy, które obiegają później
całe miasto, chociaż ,są już zwykle źle powtórzone.
Jeden z braci był
żonaty i miał dwoje dzieci, drugi pozostał kawalerem. Żony brata
pierwszego nie można nazwać kobietą dowcipną, ale miała ona
wielkie, aż nadmierne poczucie humoru. Mówię — nadmierne, gdyż
są, jak wiadomo, osoby, którym nie można wprawdzie odmówić
poczucia humoru, ale jak im powiedzieć dowcip o godzinie jedenastej
rano, to dopiero o pierwszej po południu orientują się, o co
chodzi, i wybuchają śmiechem; otóż małżonka ta — wprost
przeciwnie — śmiała się, gdy mówił mąż albo szwagier, już
wówczas, kiedy dowcip zmierzając do kropki, był jeszcze w połowie
drogi.
Córka dowcipnego
ojca i matki mającej tak wielkie poczucie humoru, czternastoletnia
dziewczyna, to — istny fenomen: drukowała już swoje utwory w
piśmie humorystycznym, a redaktor tego pisma mówił, że zajedzie
ona daleko. Po czym dodawał: «jeżeli się nie wykolei». Bo
należał do tych ludzi, co przewidują i najgorsze. Brat jej,
dziesięcioletni chłopiec, był dla rodziny zagadką: syn dowcipnego
ojca, matki mającej poczucie humoru, bratanek dowcipnego stryja i
brat fenomenalnej siostry — nie tylko, iż nie zdradzał żadnego
dowcipu, ale nawet okazywał niechęć do talentów rodziny. Gdy
czytano na głos utwory jego siostry, wzruszał ramionami, mruczał:
«jest się z czego cieszyć», i wychodził ostentacyjnie z pokoju.
Gdy ojciec albo stryj mówili nowe dowcipy, a matka i goście
pokładali się ze śmiechu, patrzył na śmiejących się, jakby
odczuwał litość nad stanem ich umysłu. Rodzina zastanawiała się
nieraz, skąd wśród nich wziął się taki, jak go nazywał
stryj — «mały
karawaniarz».
Chłopiec był to
wyjątkowy mruk, opryskliwy, tajemniczy, nie uznawał innych dzieci,
lubił przebywać tylko w swoim pokoju ze zwierzętami. Zresztą
znałem go głównie z opowiadań.
Raz w niedzielę
przed południem wybrałem się do tej rodziny. Drzwi otworzył
synek.
— Tatuś w domu?
— Nie.
— A mama?
— Wyszła.
— I siostra?
— I siostra.
— A dokąd poszli?
— A diabli ich
wiedzą.
— Więc sam jesteś
w mieszkaniu?
— Sam.
— To ja zaczekam.
— Niech pan czeka.
— Może chciałbyś
ze mną trochę porozmawiać?
— Dobrze. Z rodziną
nie rozmawiam, ale z panem mogę.
— Masz podobno dużo
zwierząt?
— Mało.
— Jakie?
— Pies, kot i
papuga.
— Papuga mówi?
— Coś tam sama do
siebie. Ale od tej pory, kiedy jest w naszym domu, nauczyła się
śmiać. Tylko nie wiadomo z czego.
— Może jednak ma
jakieś powody do śmiechu.
— Może.
Zamyślił się i po
chwili spytał:
— Czy pan się zna
na żółwiach?
— No... coś niecoś
wiem o nich, ale żebym miał powiedzieć, uczciwie, że się znam na
żółwiach, tego nie powiem.
— Jest do
sprzedania żółw... Zaproponowałem ojcu, żeby mi kupił, ale
ojciec odpowiedział: «ty mi jeszcze niedługo zaproponujesz, żebym
ci kupił słonia».
— No... wiesz,
właściciele składu porcelany nie czują wielkiej sympatii do
słonia.
— Wiem.
Po twarzy chłopca
przemknął jakby cień uśmiechu. Spojrzał na mnie badawczo, a po
chwili zauważyłem w jego wzroku błyski, które określiłem w
myśli jako «szelmowskie». Powiedział:
— Ja i bez słonia
potrafiłbym tam zrobić porządek.
— Porządek?
— Wziąłbym do
sklepu psa, kota i papugę. Ale jeszcze wziąłbym psa obcego. Obcy
pogoniłby kota. Mój — broni kota. A papuga leci z krzykiem na
najwyższą półkę i zielone boki zrywa ze śmiechu.
— Hm... ciekawe,
żeś do tego obrał sklep z porcelaną.
— Gdyby to był
sklep z materacami, to nie byłoby interesujące.
W tej chwili
zabrzęczał dzwonek, chłopiec poszedł otworzyć. Weszła rodzina.
Chłopiec poszedł do swego pokoju. Zacząłem rozmawiać z ojcem i
stryjem. Powiedziałem, że bardzo przyjemnie upłynął mi czas
oczekiwania na nich, gdyż rozmawiałem z przemiłym chłopczykiem.
Nie rozumiem, dlaczego ma on opinię jakiegoś wyrodka. Moim zdaniem,
niezadługo uświetni on jeszcze nazwisko rodziny dowcipnych.
— Hm... —
powiedział ojciec.
— Tak pan sądzi...
— powiedział stryj.
— Na jakich
podstawach opiera pan swoje przypuszczenia? — zapytał ojciec.
— Tak, jesteśmy
tego ciekawi — dodał stryj.
— Inteligentny. Ma
wyraźną tendencję do przekraczania granic szablonu i konwenansu.
Posiada śmiałą wyobraźnię; zwłaszcza jedna wizja, którą
roztoczył przed mymi oczami, a która rozgrywała się... no to już
mniejsza z tym gdzie, szczególnie mnie zainteresowała. Poza tym
zauważyłem w nim jeszcze jakby leciutki, ledwie dostrzegalny cień
złośliwości. To, co wymieniłem, to cechy ludzi dowcipnych.
[11.02.2025, Toruń]