I DZIELĘ SIĘ…
Tak się zaczyna to, co nie wiem, to, czego dalsze losy mi nie znane, bo jak mogę wiedzieć? Skąd mogę wiedzieć? Jakim cudem mam wiedzieć, jak to wszystko dalej i jeszcze dalej się potoczy. Rodzaju nijakiego, widzę, użyłem: to. To dobrze chyba. Chyba na pewno dobrze. I myślę, że w ogóle dobry, najlepszy jest rodzaj nijaki jako wszelki początek. Bardzo ładnie nic za nim nie widać, tak, jak nie widać końca wielkiej wody, kiedy się stoi na jej brzegu.
Pod ów czas trafiła nam się okazjonalna robota. Z ust do ust, tradycją nie pisaną, pieśnią gminną doszła nas wieść, że pobliskie słynne uzdrowisko zamierza oczyścić i pogłębić fatalnie zamulony staw w parku zdrojowym. Zgłosiliśmy się z Witkiem w biurze dyrekcji i po wysłuchaniu zwanych warunków zostaliśmy przyjęci. Wydano nam z magazynów robocze ubranie, gumiaki i utensylia, czyli szpadle, i teraz staliśmy na pozycjach: w mule tej epoki. Z pewnych rzeczy trzeba sobie po prostu zdawać sprawę.
Staw był dwuczęściowy. Dwubasenowy. Dwukołowy jak cyfra osiem. Na Styku przerzucony był mostek. Bajkowy taki, rusałkowy, wierna rekonstrukcja tych w paradisie mostków nad czystymi wodami. Taki łagodnie wchodząco-schodzący. Spięty balustradami, na których opierając się kuracjusze w letnim sezonie karmili tłuste karpie, białe łabędzie i japońskie kaczki. Baseny były co najmniej nierówne. Jeden większy, drugi mniejszy. Ten większy mieli oczyścić koparką. Dlaczego przy okazji nie mieliby oczyścić tą samą koparką mniejszego basenu, tego nie wiem. Może bali się, że maszyna poharata i poniszczy otaczające go egzotyczne krzewy. Możliwe. Tak więc my z naszymi szpadlami kopaliśmy w tym mniejszym, który wysuszono przy pomocy pompy. W drugim, większym basenie stało natomiast trochę wody.[…]
Do domu, gdzie zagościliśmy, mieliśmy osiem minut jazdy pociągiem, potem pieszo jakieś półtora kilometra koroną kolejowego nasypu, potem w dół, dwieście metrów wzdłuż rowu, przez kładkę, doliną brzegiem stawu, w prawo, kawałek pod górkę i byliśmy w stanicy.
Wszystko to prawie mieliśmy za sobą. Szliśmy teraz wolniutko, lelum polelum, doliną brzegiem stawu. Staw porastał trzciną od południowo-wschodniej. Kiedy parę lat temu byłem tu ostatni raz, żadna nie kołysała się nad wodą wiotka łodyga. Przez te parę lat ilu porosło sadłem, ilu pleśnią, ilu czerwiem, a ilu smutkiem niepojętym? Nad wodą na paradnej wysokości dwie rybitwy krążyły długimi leniwymi susami, od czasu do czasu pikując pionowo w dół z szybkością pośpiesznego pociągu-widma albo nagłego jak błysk rybiej łuski olśnienia. Ptaki spadały w wodę, tuż nad powierzchnią rozwierając lekko złożone wzdłuż boków skrzydła, żeby za głęboko się nie zanurzyć. Po czym znów ulatywały wzwyż z rybą w dziobie albo z niczym w dziobie.
Koza Potęgowej pasła się na łące. Wyciągnąłem kołek i przepalowałem ją na nowe miejsce, bliżej wody, gdzie rosła lepsza trawa. Skręciliśmy w prawo, pod górkę ścieżką i doszliśmy wolniutko do stanicy. W popiele kawałek za chałupą grzebały kury.
- Że też te kury muszą zawsze w czymś grzebać - odezwał się nagle Witek. - Jak nie w ziemi, to w liściach, jak nie w trawie, to w popiele. Zawsze coś musi być. Jak nie jawa, to mary. Jak nie grube pieniądze, to drobne. I tak dalej.
Witek wyrzucił to wszystko jednym tchem. Skończywszy splunął. Kury podbiegły do jego śliny i zaczęły ją dziobać.
Na obiad Potęgowa naszykowała śledzi nam. Marynowanych śledzi z kartoflami. Był piątek. Post. Siedzieliśmy zmęczeni przy postnym stole i jedliśmy bez skruchy piękną pokutniczą potrawę.
- Żryjta, chłopoki - mówiła Potęgowa, - Narobiliśta się, to żryjta. Żebyśta mieli siły. A jo przed południem poszłam do boru. Wzinam kulkę i nałamałam gałęzi. Przyniosłam taki snop, że hej.
- Wieczorem porąbię - krzyknąłem.
Hy? - mruknęła Potęgowa i wlepiła oczy w moje usta. Bo była trochę głucha i słowa zgadywała więcej po ruchu ust, niż je słyszała
- Porąbię wieczorem - krzyknąłem.
- Adyć się nie spieszy. […]
[02.07.2025, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz