CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

08 lutego 2015

Nienawiść (1)

Wstałem dokładnie o godzinie piątej pięćdziesiąt, pięć minut po usłyszeniu fantazyjnego tonu budzika. Stało się tak, jak to sobie zaplanowałem i stopniowo przyzwyczajałem do tego pięciominutowego lenistwa, w czasie którego moje przymknięte i widzące ciemność oczy powoli pozbywały się ciężkiego naporu powiek jaki towarzyszył sennym emocjom. Te trzysta darowanych sobie sekund miało wystarczyć do tego, abym był w stanie zapamiętać przychodzące do mojego snu obrazy, dziwaczne wizje, w których nadzwyczajna realność sytuacji i osób przybywających w odwiedziny z dobrą lub złą nowiną, mieszała się i dopełniała obrazami, których istnienie można przypisać jedynie wybujałej wyobraźni, albo też nieziemskiemu, nadnaturalnemu pochodzeniu.
Jak każdego poranka próbowałem uchwycić zmysłami ten jeden sen, jego strzępy lub jedynie sygnały przywołujące go na myśl, sen który pieczołowicie gromadziłem w pojemnych komorach własnej pamięci. Każdy taki ułamek obsesyjnej wizji dodawał mi sił na cały dzień wytężonej misji jakiej się podjąłem. To ten okruch wyobraźni motywował mnie do tego, abym po pięciu minutach kumulowania najistotniejszych fantomów nocnego letargu mógł wstać, jak to mówią, na równe nogi, i będąc jeszcze na krawędzi przespanej twórczo nocy i chłodnego, rozsądnego brzasku, móc podążyć do toalety, wypróżniając zawartość jelit i pęcherza, a potem odbyć krótką, gorącą kąpiel, która przysposabiała moje ciało i umysł do przeżycia kolejnego dnia.
Oporządziwszy moje ciało, przeszedłem, swoim zwyczajem, do przedpokoju, gdzie włożyłem na siebie ubranie przeznaczone do noszenia w dni powszednie. W niedziele i święta musiałem przywdziewać bardziej wyrafinowane, męskie stroje, takie w których zwykle składa się wizyty w szacownych domach, chadza do teatru albo też zasiada w nawie podczas nabożeństwa. Starannie dostosowany do jakości dnia strój miał ogromne znaczenie dla powodzenia mojej misji. Jeszcze tylko zerknięcie w lustro: koszula brązowa w ciemniejszą, brunatną, rzadką kratkę i marynarka z delikatnego sztruksu w kolorze beżowym, o dwa tony jaśniejsza od koszuli. Marynarka odmładzała mnie, lecz, co najistotniejsze, harmonijnie układała się na koszuli i zakrywała do połowy pośladków spodnie, niewyszukane, wełniane, nieskazitelnie czarne, które w połączeniu czarnymi półbutami podkreślały ten konieczny kontrast pomiędzy górną a dolną częścią mojej sylwetki. 
Oczywiście tak dobrany strój nie był i nie mógł być ekstrawagancki, grzesząc wręcz prostotą i konformizmem, a dla wielu, być może, także brakiem smaku, czymś pospolitym i egzemplifikacją taniej, bazarowej tandety. Możliwe, że w takich kategoriach mnie postrzegano z tą koszulą nie dopiętą na ostatni guzik, odsłaniającą znaczną część szyi (krawatu nie nosiłem).
Jeszcze jedno spojrzenie w lustro przesunięcie palcami lewej ręki po policzkach i podbródku. Nocny, ledwie wyczuwalny, choć niewidoczny zarost pojawił się po wczorajszym goleniu. Przekręciłem głową i poczułem jak szpileczki owłosienia bardzo delikatnie zahaczają o krawędzie kołnierzyka, na tyle jednak łagodnie, aby w taki stanie pozostawić na dzisiaj swoją twarz, aby przed wyjściem z domu nawilżyć ją niewielka ilością kremu, po czym puścić na nią mgiełkę wody kolońskiej o zapachu hawańskich cygar.
Byłem więc ubrany od stóp do głów. Przeniosłem się do kuchni i postawiłem czajnik z wodą na gazie. Spojrzałem potem na ten mój specyficzny tygodniowy kalendarz, na którym dokonywałem wpisów odnośnie rozkładu dnia, poszczególnych zajęć wszelkiego rodzaju i posiłków z precyzyjnie rozpisanym menu. Ten zaczynający się tydzień był o tyle szczególny, że nie mieścił w sobie moich codziennych zawodowych obowiązków, to znaczy pomiędzy godziną siódmą a szesnastą trzydzieści widniał wtedy jedynie napis „praca”. Obecnie zaczynałem zaległy urlop, zatem automatycznie musiałem skrupulatnie wypełnić rubryki czynnościami przypadającymi normalnie na czas poświęcany zawodowej pracy. Teraz interesował mnie jedynie zapis dotyczący dzisiejszego. Odczytałem:
„Czarna kawa, dwie kanapki z żółtym serem gouda, kanapka z powidłami, kanapka z szynką, dwa herbatniki w polewie czekoladowej, szklanka soku jabłkowo-miętowego”.
Przystąpiłem więc do krajania chleba w liczbie kromek odpowiadającej sporządzonej notatce. pociągnąłem po nich maślaną margaryną, nakładając niezwykle wąską warstwę tłuszczu, jedynie do podtrzymywania na kromce plasterków sera i szynki oraz nieco grubszej powłoki powideł. Z serem, szynką, powidłami i sokiem miałem już ułatwione zadanie, gdyż produkty te przechowywałem w lodówce, którą teraz wystarczało jedynie otworzyć i uzupełnić nimi poranną rację posiłku. Z szafki pod oknem wyjąłem  pojemnik z rozpuszczalną kawą, ulubiony kubek i dwa herbatniki. W tym czasie gwizd czajnika zasygnalizował wrzenie wody. Wsypałem do kubka dwie czubate łyżeczki granulowanej kawy, wyłączyłem gaz i zalałem wrzątkiem ciemnobrunatny proszek. Gorąca woda zdawała się burzyć i nadmiernie powiększać swoja objętość. Odczekałem do pierwszego odstojenia i uzupełniłem wodą zawartość kubka. Poczułem teraz przenikliwy, gorzki zapach kawy. Odstawiłem zatem czajnik, kanapki ułożyłem na podłużnym półmisku; herbatniki zaś na malutkim talerzyku-podstawce; przelałem tez sok z kartonu do szklani i schowałem do lodówki.
Spojrzałem na zegar wiszący nad lodówką, pilnujący porządku dnia.
Ani minuty spóźnienia.
Zadowolony przystąpiłem do posiłku, zaczynając od kanapek z serem, potem z szynką, a w końcu z powidłami. Popijałem je sokiem, pozostawiając sobie na koniec kawę, która w międzyczasie wystygła na tyle, abym bez obawy oparzenia się mógł ucieszyć podniebienie pierwszym łykiem.
Lubiłem tę poranną, śniadaniową ciszę, która wcześniej zakłócona była dźwiękami dzwonka budzika, odgłosem strugi wody lejącej się z prysznica, gwizdkiem czajnika, a później jedynie melodią dobywającą się ze zlewu podczas mycia niewielu naczyń. dawno temu zrezygnowałem ze słuchania radia o tej porze i nawet najbardziej niesamowite i z różnego punktu widzenia ważne wiadomości nie były mi znane, dopóki nie dowiedziałem się o nich w pracy, bądź tez od przypadkowo spotkanych osób na ulicy, przystanku, czy tez w autobusie.
Miałem przecież o wiele ważniejszą misję do spełnienia, którą stawiałem wyżej niż pozostałe problemy świata. Nie w tym rzecz, abym wynosił na wierzch swój egoizm, stawiając swój los ponad wszystkie inne sprawy dziejące się obok mnie i cokolwiek dalej. Myślałem sobie, że rozpanoszyło się po świecie tyle nierozwikłanych, a często budzących grozę problemów, to i ja sam mam prawo do swojego. Mam do tego prawo i na dodatek, nie proszę nikogo o pomoc, nie obnoszę się ze swoją sprawą, milczę i sprawiam wrażenie człowieka, który przyjaźnie odnosząc się do ludzi, godzi się na wszelkie propozycje jakie dostanie od losu, nie zamartwia się i nie próbuje uciec od przeznaczenia. Mało tego, czasami znajduje czas na wysłuchanie kogoś, kto przychodzi do niego ze złą nowiną i pragnie podzielić się z nim jej cząstką. O, tak, poczytuje sobie za darowany od losu przymiot tę swoją umiejętność słuchania, umiejętność dopowiedzenia rady, a nawet czułego objęcia, uścisku, nawet pocałunku, kiedy myśl rozsądku i słowo otuchy nie wystarczają. Prawdopodobnie to moje współodczuwanie (mówią, że posiadłem ten dar) wynika z faktu, że widzę w tym niedostatku pomocy samego siebie, widzę tę swoją konieczną misję wymagającą tyle cierpliwości, przebiegłości, zachodu i dlatego łatwiej mi zrozumieć, że nie tylko ja udaje się każdego dnia na poszukiwanie skutecznego rozwiązania, nie tylko ja uparcie dążę do celu, nie tylko ja niszczę się i składam siebie w ofierze namiętnej, zuchwałej pogoni za uspokojeniem, ale też są inni, którzy również kroczą drogami pełnymi rezygnacji i uporu zarazem, aby cel swój osiągnąć, lub się doń zbliżyć.
Dopijałem kawę, spożywałem ciasteczka, którymi osładzałem sobie gorycz napoju, tak jak dobre słowo przysparza słodyczy smutkowi. nadeszła zatem pora na słowa, które przebywały w wielkiej księdze, zamkniętej, choć przedzielonej zakładką wetkniętą pomiędzy karty. Słowa które za chwilę odczytam, mają służyć temu, abym nie poszedł w swojej misji krok za daleko, abym nie uciekał się do ostateczności, abym jeszcze raz swoja sprawę zważył i… może nawet zrezygnował, jeśli uznam, że pogrążę się głębiej w błotnistej drodze, szukając sprawiedliwości, której możliwe, że nie odnajdę. Nie jestem jednak człowiekiem silnej wiary, więc nawet po tych słów odczytaniu mógłbym nie pójść wydrążonym przez nie szlakiem. A jednak zdobywam się na ten akt poświęcenia, na ten czyn wymagający odwagi, aby docenić znaczenie zawartych w słowach myśli. Może ta właśnie myśl jest mi potrzebna, jeśli nawet nie dla bezpośredniej realizacji, to po to, abym ją pamiętał.
Otwieram księgę i czytam na głos:
„Nikomu złem za złe nie oddawajcie. Starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi.
Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie.
Najmilsi! Nie mścijcie się sami, ale pozostawcie to gniewowi bożemu, albowiem napisano: pomsta do mnie należy. Ja odpłacę, mówi Pan.”*
Zamknąłem księgę. Odłożyłem ja na bok, na swoje miejsce, gdzie zawsze czekała, bo u mnie każda księga ma swoje miejsce i swoje czekanie. Czy byłem poruszony? Czy udzielone mi wskazówki odmieniły moje zamiary? Czy byłem w stanie się im podporządkować?
Odebrałem te słowa jak coś naturalnego, dopatrywałem się ich znaczenia w swoich własnych przemyśleniach. Były to poniekąd moje własne słowa, choć te, które przeczytałem pochodziły z innego świata, a miałem wątpliwości czy do niego przynależę, czy byłbym w nim w pełni szczęśliwy. Jestem słabej wiary, zbyt słabej, aby przy jej poręce móc pozbawić się uczucia złości, nienawiści, pragnienia odwetu, zemsty. Wszystkie te niegodziwości tkwią we mnie i trwają przy mnie jak osobisty ochroniarz czuwający nad tym, abym nie zboczył z zaplanowanej z drogi, abym pozostał sobą w nienaruszonym stanie, z całym bagażem swoich wielkich i małych wad, abym tkwił w grzechu, który jest nieodłącznym składnikiem natury ludzkiej. Dlaczego miałbym wywyższać się ponad innych i twierdzić, że stać mnie na odpuszczenie winy moim winowajcom? Nie jestem od nikogo lepszy, potężniejszy, mądrzejszy, abym miał ulegać pokusom życia wolnego od negatywnych emocji. Nie potrafię nie życzyć komuś tego, co dla mnie jest niemiłe, czego nie życzyłbym sobie doświadczać na własnej skórze.
Jestem zwykłym człowiekiem, który ma prawo do złorzeczenia innym, zwłaszcza że istnieje ku temu przyczyna. Faktem jest, że z tego prawa można nie skorzystać. Można liczyć na pomstę Jego, cierpliwie na nią czekając, już nawet nie modlić się o nią, lecz czekając, obserwując, zbliżając się, lecz unikając dotyku, rezygnując z czynnego działania. (...)
*List św. Pawła do Rzymian 12:17-19

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz