ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

21 września 2016

JESION I PIES

Stary człowiek mieszkał sam w drewnianym, przyniszczonym domu, którego frontowe, wychodzące na zachód drzwi, kiedy się je otworzyło, zapraszały do ganku zbitego ze starannie zheblowanych desek pociągniętych brunatną farbą zabezpieczoną przezroczystym, choć zmatowiałym już lakierem; ganku, w którym zamontowano dwa patrzące na siebie okna, z lewej i z prawej strony mieszkalnego traktu. 
Po lewej stronie patrząc ku wyjściu, stał niewielki wiklinowy stolik z towarzyszącymi mu, również zrobionymi z wikliny krzesłami. Po prawej zaś, pod oknem, usadowiła się długa, wąska i niewysoka komoda, której przeznaczeniem było gromadzenie butów, kaloszy, rękawic oraz zwiniętych w kostkę roboczych ubrań i płaszczy. Z ganku kolejne drzwi wyprowadzały mieszkańca domu bezpośrednio na drogę, siną, kamienistą, wiodącą z jednej strony do pobliskiego lasu, z drugiej natomiast biegnącą w kierunku wioski. Pomiędzy drogą a zabudowaniem wyrastał drewniany, zwichrowany w wielu miejscach płotek, układający się w literę „u”, otaczając w ten sposób i sam dom, i dwa zabudowania gospodarcze: od południa - drewutnię, od północy zaś komórkę, w której stary człowiek trzymał kury i obecnie dwa prosiaki. Przy tej komórce postawiony był wcale obszerny, ogrodzony siatką kojec przeznaczony dla psa, który z wierną starannością pełnił dniami i nocami rolę stróża gospodarstwa, rzadko wchodząc do zrobionej dla niego wygodnej, jak wydawało się staremu człowiekowi, budy zmajstrowanej z całkiem nowych, sosnowych deseczek, pachnących jeszcze żywicą. Przed domem, na wąskiej wstążce przestrzeni ograniczonej sztachetowym, na niebiesko pomalowanym płotem, rosły w pozornym nieładzie wybujałe kłącza nasturcji, a przed nimi bardziej stateczny pas maciejki, przegrodzony wysokimi, przerastającymi płot malwami i ozdobnymi tarczami słoneczników.
Aby dostać się z drogi do domku, należało sforsować dwuskrzydłową, drewnianą bramę, choć mówiąc o jej forsowaniu, należałoby się odnieść do przeszłości, do czasów, kiedy stary człowiek nie mieszkał sam, dzieląc swój pogodny los z kobietą, która była jego żoną. Od śmierci żony nie zamykał tej bramy, a ona dostojnie niszczała, pochylała się nad swoim losem, niepotrzebna nikomu.
Ozdobą posiadłości był wielki, rozłożysty, prastary jesion, rosnący tuż przed bramą, po prawej stronie wspomnianego wcześniej traktu. Jego bujne, rozległe gałęzie ramiona, przewyższające o kilka metrów szczyt drewnianego domku, dotykające mackami zielonych palców dachu ganku, rzucały na zabudowanie długi, pogodny, a momentami wręcz mroczny zachodni cień, zwiastujący rychły koniec dnia i prędkie nadejście zmierzchu.
Stary człowiek bardzo rzadko opuszczał swoją posiadłość od czasu kiedy sprzedał dwuhektarowe pole opadające ku pradolinie rzeki toczącej swoje powolne wody po drugiej stronie domu. Zostawił sobie stary sad, w którym dominowały wiśnie, czereśnie, śliwy, jabłonie koszteli i szarej renety, a bliżej - ogród warzywny, niezwykle starannie uprawiony i cieszący starego człowieka daleko bardziej, aniżeli te kwiaty przed frontowym wejściem.
Raz na tydzień, zwłaszcza w niedzielę, wybierał się do wioski, do kościoła i na cmentarz, gdzie odwiedzał grób żony, porządkował go i ozdabiał kwiatami z ogródka, a czasami zerwanymi na łące. Umieszczał je w glinianym wazonie, w którym za każdym razem podczas tych odwiedzin zmieniał wodę. Do kościoła wchodził, gdy było już po mszy. Siadał w pierwszej ławie i ze skupieniem właściwym starcom wpatrywał się w postać stojącą na wielkim obrazie w głównym ołtarzu. Poruszał bezdźwięcznie wargami, a potem chował twarz w nabrzmiałych, zdeformowanych przez czas dłoniach i niemal zasypiał, czując jakąś niewysłowioną ulgę przetaczającą się wraz z krwią po każdym zakamarku swego ciała.   
Czasami proboszcz schodził do niego, już przebrany w „cywilne” ubranie (była to obiadowa pora) i rozmawiali przez chwilę, a każda z tych rozmów była podobna do siebie, nieistotna, ale chyba potrzebna obojgu. Ksiądz już dawno temu pogodził się z tym, że stary człowiek nie chodzi na msze, nie spowiada się z grzechów i nie uczestniczy w kościelnych świętach, i nie miał mu tego za złe.
Wracając do domu stary człowiek zachodził do kobiety, która raz na tydzień, na sobotę, piekła domowy chleb. Brał od niej dwa bochenki i pięć litrów schłodzonego mleka, bo trzymała też krowę i zawsze zostawiała mu mleko w dużej, aluminiowej bańce, którą odbierała sama ilekroć przejeżdżała obok zabudowań starego człowieka, albo też stary człowiek przekazywał ją komuś innemu, kto pojawił się przed jego gospodarstwem; prosił go wtedy, aby oddał ją we wskazane miejsce.
Powrotna droga dłużyła się i stary człowiek obarczony ciężarem torby z chlebem i bańką pełną mleka (kobieta zwykle przepełniała ją i on podejrzewał, że jest w bańce więcej niż te pięć litrów mleka) częściej przystawał, przysiadywał przy rowie, wpatrując się w rozległe przestrzenie łąk i węższe, poprzecinane miedzami pasma zbóż, a kiedy było już po zbiorach - wstęgi zaoranej, wilgotnej ziemi.
Stary człowiek nie rozmawiał z nikim oprócz psa. Owszem, wypowiadał parę słów do drobiu, a teraz również do prosiaków; zagadywał wróble, szpaki i sroki, a nawet zaprzyjaźnionego zająca, któremu rzucał na pożarcie marchew. Ale taka prawdziwa rozmowa odbywała się jedynie z psem, który miał mądre oczy rasowego wilczura, lecz nie był czystej rasy, choć potrafił wytrwale słuchać, a czasami też odzywał się do niego w swoim oswojonym, wilczym języku, łasząc się przy tym do jego nóg, gdy siedział tak na wiklinowym fotelu na ganku, pijąc zabieloną mlekiem zbożową kawę lub powoli czytając jakąś podniszczoną od częstego używania książkę. 
Przymiotnikami jakimi najczęściej posługiwał się rozmawiając z psem były: „dobry” i „mądry”. Stary człowiek cenił swego pupila za wierność i tę niesłychaną gotowość wystąpienia w jego obronie, nawet wówczas, gdy, mówiąc obiektywnie, nie było powodu do niepokoju. Przed wieczorem stary człowiek wprowadzał psa za ogrodzenie kojca, lecz nigdy nie uwiązywał go przy budzie; w ogóle pies nie doświadczył na szyi łańcucha. Trzymanie psa w ogrodzonym siatką kojcu stary człowiek tłumaczył sobie tym, że wilczur mógłby nader poważnie potraktować obronę posiadłości, atakując przed świtem podchodzące często niemal pod samo obejście sarny.
Oprócz rozmów z psem jego wielką radością życia było czytanie i pisanie listów. Otrzymywał je raz na dwa miesiące i z tą samą częstotliwością pisał własne, do syna, który wyjechał kiedyś na tyle daleko, aby móc odwiedzić swojego ojca zaledwie raz na rok. Czytał listy od syna psu, który zdawał się wtedy być rozdrażniony, a w jego mądrych, bystrych ślepiach pojawiały się ogniki buntu i wściekłości. Zdarzało mu się zawarczeć podczas tego słuchania. Taki był.

Zmierzchało. Upalny sierpień, suchy i bezwietrzny, królował niepodzielnie nad okolicą bezskutecznie domagającą się odżywczej wilgoci. Krąg słońca tego późnego dnia wpadł nagle w odległe, wysychające, oślousze gęstwie kukurydzy, a nad purpurowym w tym miejscu horyzontem pojawiła się przybrudzona rudawo-sina chmura, potężniejąca z każdą chwilą. Stary człowiek zjadł na kolację jajecznice z pięciu jaj, którą podzielił się z psem. Dorzucił mu do niej okraszonej skwarkami smalcu kaszy. Pies już czekał na niego w ogrodzeniu, a kiedy stary człowiek wniósł mu zmieszaną karmę w garnku, którego zawartość przesypał do psiej miski, pies spojrzał mu pokornie w oczy i podziękował za strawę merdaniem ogona. Przez jakąś chwilę stary człowiek patrzył na psa pożerającego łapczywie przyniesione mu jedzenie, a potem jak chlipie z innej miski wodę.
Mocno poszarzało, kiedy stary człowiek przeszedł do sypialni i siedząc już na łóżku, po krótkiej, bezszelestnej rozmowie z kimś nieobecnym położył się i niemal natychmiast zasnął.
Obudziły go trzaski otwieranego i zamykanego okna. Do wnętrza sypialni dostawał się gromki powiew wiatru, potęgujący się z każdą chwilą. Usłyszał przeciągły szum, a właściwie złowieszczy ryk powietrza, uderzającego z pasją w ściany drewnianego domu, w drzwi i okno, które ledwie potrafił zamknąć, zmagając się z naporem wichury. Przeszedł prędkim krokiem do drzwi sypialni oddzielającej je od sieni. Nacisnął klawisz włącznika światła. Elektryczność wysiadła. Miast tego poprzez tafle szyb dostrzegł eksplozję jasności, a potem nagły grzmot rozdzielił huczące powietrze na pół. Potężne krople deszczu cisnęły kamienistą strugą w okno. Stary człowiek, tak jak stał, w domowych kapciach, w piżamie, nie wdziewając na siebie wierzchniego ubrania, wybiegł przed dom i w złowieszczej fontannie deszczu dobiegł do kojca, a kiedy ponownie rozwidniło się niebo, kiedy po raz kolejny rozległ się artyleryjski huk wspomożony ostrym cięciem błyskawicy, odryglował zamek u drzwi kojca.
- Piesku, szybko do domu! Szybko!
Wilczur nie od razu usłuchał. Ogłuszony grzmotem, pokornie czekał u nóg starego człowieka, zanim ten, jako pierwszy nie skieruje się w stronę ganku. Wtedy, gdy mężczyzna, ociekający już ciepłym strumieniem wody, energicznie trzymał za klamkę uchylone drzwi od ganku, pies posłusznie i szybko wbiegł do domostwa, i przysiadł przy komodzie.
- Zaczekaj tu, przyniosę ręcznik. Osuszę cię, bo jeszcze mi się rozchorujesz - powiedział do psa, który potrząsał głową, pozbawiając swą ją najbardziej dokuczliwych kropli deszczu.
Stary człowiek po omacku przeszedł do kuchni, wyjął z szuflady stołu zapałki i świeczkę, skrzesał ogień i przebiegł szybkim truchtem do sypialni. Otworzył szafę i wyjął z niej pierwszy z brzegu ręcznik z tych, które, starannie złożone, leżały na jednej z półek.
Zmierzał już w stronę ganku, już był w wąskiej sionce pomiędzy kuchnią a sypialnią, kiedy posłyszał dziki, niesłyszany dotąd huk i towarzyszące mu piekielne uderzenie krwawej jasności, które wdarło się do mieszkania wraz z niebywałym gorącem, suchym i odbierającym dech. Zaraz potem usłyszał kolejny huk i miażdżący uszy odgłos padającego na zawsze drzewa, rozpoławiającego ganek. Widział to w świetle bezustannych, nachodzących na siebie błyskawic; widział jak ogromna gałąź wdziera się do sieni poprzez wypchnięte nieludzką mocą drzwi. Zrozumiał, że wiekowy jesion tej nocy zakończył swoje życie.
Raptem nastała cisza. Niewyobrażalna cisza.
Stary człowiek przedostał się przez połamane, pozbawione oparcia drzwi. O obu dłoniach trzymał zapałki i świeczkę, której płomień zdmuchnął przed chwilą powiew gorąca. Ponownie skrzesał ogień i trzymając przed sobą zapaloną świeczkę, podążał w stronę psa, którego na chwilę pozostawił w ganku.
Pośrodku leżał zwalony pień jesionu, pień, który zniszczył wszystko, co stało i żyło na drodze jego upadku.
Pies miał niezniszczony pysk, z którego ciekła jeszcze krwawa posoka.
- Taki mądry i dobry pies - stary człowiek przyklęknął przy psiej głowie i spokojnym ruchem dłoni prawej ręki przymknął rozwarte powieki martwego zwierzęcia. - Ja przecież tego nie chciałem… nie chciałem - zaszlochał, a po jego policzkach stoczyły się najgorętsze z gorących łzy.

[Nowa wersja napisanego przed kilkunastu laty opowiadania. zachowałem główny, dynamiczny wątek, zmieniając tło na bardziej ascetyczne]

[18.09.2016, Mainaschaff w Niemczech]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz