CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

03 maja 2016

WSZYSTKIE ZWIERZĘTA ŚWIATA

Najbardziej zapamiętałem potrawkę z kurczaka - warzywny wywar, lekka zasmażka, śmietana, sok cytryny… no i ten kurczak, najlepiej pierś, chociaż ja lubiłem najbardziej udko. Jakie dodatki? Dla mnie oczywiście drobniutko na tarce skrojone, przysmażane buraczki, ewentualnie młoda marchewka, również w polewce, tym razem z prawdziwego… powtarzam, z prawdziwego masełka.
Ale żeby ta potrawka w ogóle smakowała, to potrzebny był kurczak, kurczak „własnoręcznie” hodowany, nie jakiś tam „pędzony” na sztucznej karmie.
Dzielili się pracą. On zajmował się zwierzętami - kury, gołębie, gęsi, indyki i kaczki… że to ptaki? Prawda, ale ptaki to też zwierzęta. Dochodziły do tego króliki i ryby (ojciec dokładał do tych ostatnich swoją szczęśliwą rękę), no i warzywa (wspólna działka dla mężczyzn plus moja połowa)… a owoce? Szare, późne renety, wczesne papierówki i najsłodsze pod słońcem planety kosztele.
Ona przetwarzała to wszystko w wyśmienicie jadalne porcje. Kiedyś jeszcze, jak będę bardzo głodny, opiszę jej specjały. Niby nie pracowała, a cały boży dzień była zajęta; on z kolei, buchalter w cukrowni, ten mój dziadek od brukwi, krowich talerzy i miodu, jak on dawał sobie z tym wszystkim radę po pracy? - za Boga nie wiem. Aha… jeszcze wtedy telewizora nie było, choć było radio, któregośmy słuchali.
Cały ten „ptasiniec” mieścił się w sporym, wysokim kurniku. Od góry gołębie, niżej na grzędach kury i kurczaki, jeszcze niżej kaczki niskoloty, podobnież gęsi i indyki. I jakimś sposobem panował tam porządek - do czasu, kiedy do wspólnego koryta dołączały się co jakiś czas szczury.
Na szczury najlepszym lekarstwem była brązowa, wielorasowa, całkiem spora suczka Leda. Pamiętam taką scenę. Babcia wraca z kurnika - nakarmiła ptactwo i woła Józefa, że szczur grasuje, a dostał się pewnie z góry, od strony gołębnika. Dziadek woła Ledę. Zbiegam z nim na podwórze. Uchyla suce drzwi od kurnika. Zamyka.
- Zobaczysz, co będzie - mówi do mnie.
Po chwili słyszymy rumor przeplatany intensywnym piskiem. Ile to trwało? Niepełną minutę? Rumor i jakieś uderzenia w ścianę z cegły.
Dziadek otwiera drzwi. Leda wącha leżącego pod ścianą, zakrwawionego gryzonia. Próbuje go chwycić za grzbiet.
- Zostaw - rozkazuje dziadek. 
Leda unosi głowę i posłusznie wychodzi z kurnika.
- Dobra Leda, dobra - chwali sukę dziadek i tarmosi jej uszy.
A te wszystkie skrzydlate stworzenia to jakby makiem zasiał, milczały, aż wreszcie na sam środek kurnika wkroczył dumnym krokiem kogut, jakby to za jego przyczyną bohaterską śmiercią poległ szczur.
Z kurami, kaczkami, indyczkami a nawet z tym kogutem byłem za pan brat. Można powiedzieć, że nawet się przyjaźniliśmy. Gorzej było z gęsiami. Te potrafiły mnie przepędzić z podwórka na cztery wiatry, sycząc gwałtownie i zbliżając do moich porciąt swoje płaskie dzioby osadzone na przydługich szyjach. Już nie powiem jaki cel w porciętach obierały sobie te hałaśliwie gęgające stworzenia. Dość powiedzieć, że osiągałem wtedy całkiem niezły czas na sto metrów.
Skoro wspomniałem o suczce Ledzie (był też jej syn - Azor, mniej rozgarnięty, choć z czarnym podniebieniem, więc ostry), muszę parę słów opowiedzieć o kotach. 
O tym pierwszym, na literę „M” nie powiem wiele, albowiem los pamięci zetknął mnie z nim, kiedy przebywał na emeryturze, spędzając czas przy kuchni, śpiąc, budząc się, jedząc i znów zasypiając. Był to już staruszek - kombatant, uczestnik wojen, walk i potyczek z kotami i psami z sąsiedztwa, z których najczęściej wychodził obronnym pazurem, lecz nie bez licznych ran jakie mu zadano. 
Następcą kota na literę „M” był przystojny, dobrze zbudowany bury kot rasy środkowoeuropejskiej, od swej przepięknej maści nazywany Burasem. 
To wielce udatne stworzenie miało tę właściwość, iż najczęściej opuszczało domowe pielesze późnym wieczorem, a powracało nad ranem. Ale co to były za powroty!
Kot Buras po zadrapaniu w drzwi i ich otwarciu przez domownika, który najbliżej wejściowej klamki się znajdował, ten kot Buras przed progiem ustawiał… pora wymienić… a to myszkę, a to młodego zajączka, kuropatwę, a innym razem szpaka, wróbelka, młode gawroniątko, ryjówkę bądź też pana kreta. Zdarzało się też, że przed progiem pozostawiał jakiego karasia lub wzdręgę, a przecież nikt z domowników nie widział, aby pan kot brał z sobą ojca wędzisko; nie posiadał też, o ile mi wiadomo karty pływackiej.
Kot Buras, kiedy mu drzwi otwarto zerkał to na domowego klucznika, to znów na swą umartwioną ofiarę, po czym rozdziawiał pyszczek w szerokim, jak na kota, uśmiechu.
O, nie, kot Buras nie spożywał surowego mięsa swoich zdobyczy. Oczekiwał nagrody w postaci miseczki mleka, tudzież gotowanego lub smażonego kurczaczka…  a najlepiej lubił kotlety mielone i zrazy.
I tak właśnie to było z tymi zwierzętami, wszystkimi zwierzętami świata, świata, który zaginął.

Po lewej ta od wyśmienicie jadalnych porcji; po prawej... no cóż....

[03.05.2016, Dobrzelin]

6 komentarzy:

  1. A wiesz, że mnie też zawsze fascynowało to, że babcie i dziadkowie zawsze mieli czas na wszystko i nigdy nie wyglądali na zmęczonych...
    Mam kilka potraw z dzieciństwa, które wspominam do dziś, nawet niedawno opisałam u kogoś na blogu. Nie potrafię wielu smaków powtórzyć, choć niby znam przepis.
    Opowieści o zwierzętach bywają niesamowite, moja babcia tez miała wilczura, który ze szczurami się rozprawiał, ale kiedyś to one go pokonały...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, to prawda, również nie mogę dociec, skad czerpali ten czas i tę siłę, ale wydaje mi się, że kiedy życie jest w miarę uporządkowane, to łatwiej znaleźć czas... a co do smaków dzieciństwa, tpo w moim przypadku był to, bez przesady, raj. Na mnie na przykład po przyjściu ze szkoły czekało ciepłe kakao, a zupę jadłem z reguły inną niż pozostali domownicy... tylko taką, która mi smakowała....

      Usuń
  2. Babcie, dziadkowie mają tyle serca dla swoich wnuków. I czasu. Jak dobrze mieć wspomnienia i móc je zapisać. Dawne zdjęcia to nie tylko osobiste wspomnienia, ale przede wszystkim skarbnica wiedzy o strojach, uczesaniu, sylwetkach, a z tyłu bombki, flakony.
    Hm, jacy byliśmy młodzi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda... żałuję, że nie mam wielu zdjęć z tamtych czasów, choć równie ważne jest to, że w ogóle pamiętam... także np. to, że moja babcia lubiła ubierać się w sukienkę z deseniem w bardzo malutkie białe groszki, bo ponoć to ją wyszczuplało... a i kiedy się spojrzy na siebie, jakim się onegdaj było, to aż uwierzyć trudno jakie to ziółko z pacholęcia wyrosło...

      Usuń
  3. Napiszę tylko, że też staram się mieć czas dla wnuków, gotować im ich ulubione jedzonko, opowiadać przedziwne rzeczy i zabierać w tajemnicze miejsca.
    Bo Babcie tak mają...
    A jeśli chodzi o sprawę najważniejszą to..... piszesz z tekstu na tekst coraz wspanialej. Co nie znaczy że poprzednie teksy były gorsze od tego aktualnego.
    Najserdeczniej pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, gęsi to była i moja zmora, gdy zamieszkałam na wsi... Aż do dnia, gdy pod koniec ciąży, zmęczona po pracy, wracałam z zakupami do domu i na widok syczącego gąsiora nie zawahałam się użyć jednej z wypchanych siat jako oręża!

    OdpowiedzUsuń