ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

13 lipca 2015

SEN

Wybudził mnie sen, twardy sen, ten z tych, co o sobie zapomnieć nie pozwalają. 
Gdzież w nim byłem? Dokąd mnie zaprowadził? A jakże - znalazłem się na dachu swego rodzinnego domu. Zabawna podróż w przeszłość.
Uściślijmy: ten rodzinny dom to wielorodzinna przyfabryczna kamienica, z dachu której horyzont powiększał swój zasięg, wychodząc poza przylegającą doń krainę ogródków, poza stawy, pola i łąki. Na tym dachu spędzałem swoje dzieciństwo niezwykle rzadko i zawsze z towarzyszącym mi lękiem wysokości. Właśnie ten lęk pozostał, kiedy we śnie ucinałem gałęzie starego jesionu, którego gałęzie dotykały perfekcyjnie położonej, nasączonej lepikiem papy. Zszedłem po tej robocie na strych, zawierający między innymi żywnościowe zapasy (czemu nie w piwnicy?), podzielone według zamieszkujących kamienicę lokatorów. Włożyłem do torby jakieś łakocie, konserwy, słoiki, ryż w kartonach, Bóg wie, co jeszcze. Już miałem zejść niżej, kiedy wykonując jakiś niezdarny ruch, narobiłem hałasu. Metaliczny dźwięk obudził śpiącego na materacu nieznanego mi mężczyznę. Spał pośród tych nieprzebranych ilości specjałów odłożonych widocznie na czarną godzinę. Zwróciłem wzrok w jego stronę z miną wyrażającą przeprosiny. Wstawał szybko z posłania, jakie sobie zgotował.
- Którego dziś mamy? Która godzina? Muszę iść do pracy - pospiesznie formułował swoje myśli
- Jest 28 czerwca. Wieczór - powiedziałem i w tej chwili rzeczywiście obudziłem się o tej porze.
To zabawne jak sny potrafią łączyć z sobą czas realny i z tym nierzeczywistym.
W tym dniu, przed sześcioma chyba godzinami, albo jeszcze wcześniej, śniłem po raz pierwszy, ale sen ten nie wart jest opowieści, bo ukazała mi się w nim postać, jak najbardziej realna, lecz nie warta garści słów. Nie mam ochoty na rozmowę z tą kanalią, szmatławcem i obłudnikiem.
Całą niedzielę spędzam na strefie przemysłowej w Nantes. Jakieś 8 kilometrów na zachód wody Loary kąpią się w falach Atlantyku. Dusząca cisza zakłócana jest przez spontaniczne okrzyki zgłodniałych mew. Niebo bezchmurne. Gorąco. O dwudziestej notuje temperaturę 27 stopni, a w najcieplejszym okresie dnia temperatura przekracza trzydzieści trzy stopnie, choć to blisko oceanu. Całe szczęście, że dmucha stamtąd wiatr, który schładza ciało wysmarowane wcześniej olejkiem kokosowym, aby skóra przeżyła napastliwy atak słońca. Dzielę czas między opalanie, spanie, jedzenie, czytanie i pisanie. Odrabiam zaległości snu, jem świetną zupę ogórkową, czytam „Profesora Tutkę”, piszę bo muszę.
Jutro nareszcie jest poniedziałek.
/28.06.2015, w Nantes, Francja/

2 komentarze:

  1. Niesamowite...
    Dwa dni temu bladym świtem oglądałam "Profesora Tutkę" w telewizji w swoim działkowym domeczku. Z Gustawem Holoubkiem w roli głównej....
    A ja od wielu lat mam taki sam, groźny sen... Nie mogę zrozumieć co on znaczy, ale śni mi się co pewnie czas dokładnie to samo. Obiecałam sobie że kiedyś to opiszę zaraz po przebudzeniu.
    Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.
    Wiesz, że lubię Cię odwiedzać, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że te nawracające sny mają podłoże w naszych egzystencjalnych lękach. Mój koszmarek to wieczne spadanie z wysokości. Nie ma szans na wyrzucenie go ze snu i tym sposobem musiałam go zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń