ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

03 stycznia 2018

KOŁYSKA (1/2)

Widziała jak samochód zatrzymał się po drugiej stronie zaśnieżonej drogi. Otwierała właśnie okno na podwórze, aby postawić na zaokiennym parapecie kamionkowy garnek z przykryciem, wypełniony w dwóch trzecich przyrządzoną przez siebie warzywną sałatką. Garnek nie mieścił się w lodówce, ale na dworze było dostatecznie zimno, aby móc pozostawić go na noc bez obawy, że sałatka się zepsuje. Oboje z Wojciechem lubili tę sałatkę składającą się z własnych warzyw, jabłek i jajek; nawet majonez był własnej roboty.
Ktoś, zapewne mężczyzna, wysiadł z auta, pozostawionego na jałowym biegu i niezgaszonych światłach, i skierował się do gospodarstwa sąsiadów. Ale nie otworzył furtki, bo Zabłoccy wypuszczali na noc psy, które niechętne były odwiedzinom obcych o tej porze. Zresztą Zabłockich nie było w domu, a zatem psy, dwa bure, kudłate mieszańce przywitały nieznajomego bardziej hałaśliwie niż, gdyby domownicy byli obecni.
Gromkie ujadanie trwało dobre dwie minuty, a osłabło nieco dopiero wówczas, gdy mężczyzna odstąpił od drewnianego płotu, wrócił do samochodu, zgasił silnik i wyłączył światła. 
Musiał spojrzeć w stronę jej domu; z pewnością zauważył, że pali się światło w kuchennym oknie; może nawet usłyszał jak je przymykała; może spostrzegł, jak kobieta wycofuje się spod okna, a potem jej postać znika w całkiem sporej przestrzeni pomieszczenia; może nie uszedł jego uwadze dym ciągnący się wąską stróżką z ceglanego, wystającego poza szczyt dachu domu komina.
Po chwili usłyszała skrzypliwy odgłos otwieranej przez nieznajomego bramy, a następnie chrzęst kroków stawianych przez mężczyznę zmierzającego w niewysokim, zmrożonym śniegu ku głównemu wejściu.
Nie, nie odczuwała lęku, choć nadeszła już noc i poza tym światłem jakie rozświetlało kuchenną izbę i światełkiem dobywającym się z drewutni, całe obejście skrywała szczelna zasłona nocy, gwiaździstej wprawdzie, ale ciemnej, granatowej i nieprzezroczystej. Wiedziała, że w każdej chwili może zawołać Wojciecha, który ma przecież dobry słuch i jeżeli zaszłaby taka konieczność pospieszyłby żonie z pomocą. 
Postąpiła kilka kroków w stronę sieni, przygotowując się otwarcia drzwi.
Zapukał w nie. Oboje chwycili klamki równocześnie. Rześkie, mroźne powietrze dworu wdarło się dołem do sieni, a to ciepłe, wionące z kuchni, płynęło wysoko tuż pod sklepieniem sionki i przepoczwarzając się w mglisty, rozedrgany obłok, wydostawało się na zewnątrz.
Mężczyzna jeszcze się nie przywitał, zatrzasnął za sobą drzwi; prawdopodobnie pomyślał o tym, aby nie wychłodzić wąskiego pomieszczenia, w którym się znalazł i dopiero wtedy, gdy zagrodził zamknięciem drzwi dostęp do późnowieczornego, grudniowego chłodu powiedział:
- Dobry wieczór pani. Przepraszam, że niepokoję o tej porze, ale chciałem wstąpić na chwilę do pani sąsiada z przeciwka, a tam ciemno… tylko psy… czy wyjechali? Wie pani coś o tym?
Stała w bezruchu twarzą w twarz z nieznajomym. Podświadomy lęk ustępował. Znikł zupełnie, kiedy ośmieliła się zapalić światło w sieni; to dobywające się z otwartych kuchennych drzwi nie wystarczało.
- Pewnie gospodarze są u Zajkowskich. To niedaleko, trzeci dom w stronę lasu. Na Zenona poszli, na imieniny. Od lat się szanują i zachodzą do siebie na rodzinne święta. Ale do północy wrócą - wyjaśniła, rozumiejąc, że skoro o tej porze ktoś życzy sobie odwiedzić Zabłockich, to pewnie przybywa z jakąś ważną sprawą.
- Mógłbym zaczekać? W aucie…
- Co też pan - przerwała mu. - W samochodzie będzie pan siedział? Pan wejdzie do kuchni.
Nie odmówił. Przepuściła go przed siebie, a gdy weszli do kuchni, powiedziała, że zrobi herbatę, albo, najlepiej kawę, która choć na chwilę zwalczy senność. 
Podbitą futrem brunatną kurtkę powiesił na oparciu krzesła. Poczuł ciepło.
- Pani sobie wyobrazi, że skończyłem ostatni kurs i na śmierć zapomniałem, że obiecałem żonie kupić karpie. Sklepy już pozamykane, ale przypomniałem sobie, że naprzeciwko jest gospodarstwo rybackie; mają stawy hodowlane i pewnie jakieś rybki dostanę.
- O, tak, Zabłoccy hodują karpie. Trzy stawy mają. Ruch u nich przed świętami wielki i chociaż oddają ryby do sklepów, to na pewno trzymają dla swoich klientów ryby w wielkich wannach, a takie karpie, pan wie, to najlepsze, bo porządnie odszlamione i niezbyt wielkie, bo, panie, karpie nie mogą być stare, przetłuszczone i cuchnące mułem. Pan na taksówce? - zapytała spoglądając przez okno. Akurat wychynął księżyc i oświetlił srebrnym światłem zabudowania z przeciwka, oświetlił też stojące nieopodal domu Zabłockich duże, białe, osobowe auto.
- Tak. Miałem właśnie kurs w okolice szkoły we wsi. Wtedy przypomniałem sobie o karpiach i o tym gospodarstwie.
- To utarg ma pan pewnie spory tuż przed świętami. Nie każdy do rodziny własnym autem przyjeżdża - stwierdziła.
- Nie każdy. Aleśmy z żoną ustalili, że w tym roku jeżdżę do dzisiaj, do dwudziestego drugiego. W końcu to święta. Pracy w domu sporo, dzieci malutkie, na choinkę czekają, na Mikołaja. A ja na Sylwestra sobie odrobię.
- Słusznie. To przecież święta, a w święta rodzina się liczy najbardziej. Może pan co zje? Późno, ale skoro jeździł pan cały dzień, pewnie głodny.
- Jeśli pani taka dobra, to napiłbym się kawy, tylko kawy.
Niedługo na nią czekał, bo wypełniony wodą i postawiony na żeliwnym blacie kuchni czajnik szumiał i wystarczyło go jedynie ustawić w miejscu, gdzie żar z paleniska największy, aby pobudzić wodę do wrzenia.
Zalała dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy wrzątkiem; sobie do szklanki wlała z czajniczka trochę esencji i rozcieńczyła ją gotującą się wodą. Pomimo tego, że nie życzył sobie niczego prócz kawy, postawiła na stole duży talerz z kruchymi ciasteczkami własnego wypieku.
- A do pani przyjeżdża rodzina na święta? - zapytał.
- Do nas - poprawiła. - Mąż w drewutni siedzi. Oczy psuje - westchnęła - ale spróbuj go wywołać od roboty, nie przyjdzie. Powiedział, że o północy będzie. I tak czekam tu na niego. Nie, panie. Sami będziemy w te święta, bo córka od półtora roku w Irlandii siedzi z zięciem i dwojgiem dzieci. Wcześniej przyjeżdżała, a jakże, ale teraz, gdy jest wciąż na dorobku, postanowili zostać. Mówiła przez telefon, że na następne święta to już na pewno przyjedzie, bo teraz to musi się odkuć. Dostała, panie, robotę. Nie zgadnie pan… trzypokojowe mieszkanie wynajęli i w jednym pokoju urządziła przedszkole, czy jak tam to nazwać. Pan wie, tam w okolicy sporo Polaków, małżeństwa z małymi dziećmi, więc umówiła się z taką jedną, że jak rodzice w pracy, to one tymi dzieciakami się zaopiekują, no i mają tam teraz dziewiątkę malców. Miejsca mało, to prawda, wysłała mi zdjęcia, ale wiosną czy latem to te dzieciaki hasają po ogródku, bujawki tam, piaskownica, zabawek pełno. No i, co najważniejsze, ma stały dochód, bo rodzice płacą. Może niewiele, ale jest to pewien grosz, który córka składa właśnie na wyjazd. A zięć, choć to nauczyciel z zawodu, załapał się na jakieś remonty. Pan sobie wyobrazi, że za hydraulika pracuje i nie narzeka sobie. Ale że są jeszcze na dorobku, to jeszcze w te święta nie przyjadą. Tyle co porozmawiamy sobie przez telefon, w komputerze się zobaczymy, a komputer, prawie nowy, to nam córka zaraz po przyjeździe do tej Irlandii przysłała, żebyśmy mogli się za darmo widzieć i pogadać z sobą. Wojciech musiał umówić jakiegoś speca od komputerów, bo ani on, ani ja nie wyznajemy się na nich… to dobra rzecz taki komputer.
W pewnej chwili doszło do niej, że może nie powinna tak się rozpowiadać przed, bądź co bądź, nieznanym mężczyzną, choć tamtemu dobrze z oczu patrzyło. Ma żonę, dwoje dzieci, chce rodzinnie spędzić święta, więc chyba z niego nie może być zły człowiek i ją zrozumie, że się tak rozgadała o córce.
- A pani mąż gdzie? - zapytał nagle.
- Oj, panie, ile to mogłabym o Wojciechu powiedzieć… ale niech pan przekąsi ciasteczkiem. Wyszły mi tym razem. Zeszłym za bardzo przypiekłam, a Wojciech takich nie lubi. Mąż, panie, w drewutni siedzi.
Nagle zorientował się, że przecież już mu o tym mówiła. Zmieszał się. Pomyślał, że może ze zmęczenia zadał to zbędne pytanie, bo wyjechał taksówką na dworzec o szóstej i do tej pory (już było pół godziny do północy) cały czas miał kursy: miasto - wieś, dworzec - szpital albo cmentarz.
- A co można robić w drewutni o tak późnej porze? - zapytał.
Wysiorbała dwa spore łyki herbaty, odstawiła szklankę i wsparła prawą dłonią podbródek. 
- Co można robić, panie? Kołyskę.
(...)

[02/03.01.2018, „Dobrzelin”]

10 komentarzy:

  1. Przepraszam że znowu z tym samym pytaniem ....
    KIEDY BĘDZIE TWOJA KSIĄŻKA?
    A może już jest? Tylko ja jeszcze o tym nie wiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsza i najważniejsza rzecz, Stokrotko - nie sądzę, aby tematyka, jaką poruszam oraz typ narracji, jaki proponuję, nadawały się do publikacji w dzisiejszych czasach. Czytelnik oczekuje czegoś innego. Nie mniej jednak coś tam kombinuję, przygotowuję zbiorek opowiadań z ostatnich kilku, a w paru przypadkach, kilkunastu lat i kiedy dobrnę do setki (chciałbym, aby było ich akurat sto, a brakuje mi mniej niż dziesięć), przemyślę to i owo... zobaczy się...

      Usuń
  2. Przyłączam się do Stokrotki, bardzo chciałabym wziąć do rąk Twoją książkę, wiec pytam - kiedy?

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawe opowiadanko, czy będzie dalszy ciąg? Wielu wspaniałych pomysłów na pisanie, w nowym roku życzę i serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. owszem, będzie ciąg dalszy, bo w końcu trzeba by wyjaśnić, o jaką to kołyskę się rozchodzi... dziękuję serdecznie; mam ich kilka... zobaczy się, co z tego wyniknie... pozdrawiam

      Usuń
  4. Pożarło mój komentarz...

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie namawiam Cię do wydania książki, bo jak ostatnio słyszałam, to więcej osób pisze książki niż je czyta.
    Nie wiem, dlaczego pierwszy odcinek "Kołyski", a może "Trumny" brzmi dość dramatycznie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... mało tego, książek, tych nowych, mamy pod dostatkiem i przepięknie prezentują się na księgarnianych wystawach lub na bibliotecznych półkach, a jakoś rzadziej ktoś do nich zagląda. Jeśli wydam coś, to pewnie głównie dla siebie, bo w wesji książkowej jeszcze siebie nie czytałem :-)
      Druga kwestia... albowiem wynika to z pewnej dramaturgii, jaką sobie obrałem za przyjaciółkę... postaram się drugiej i ostatniej części troszeczkę czytelnika zaskoczyć :-)

      Usuń
  6. Hmm, chodzi o to zaskakiwanie i ono dobrze się sprzedaje.
    Już się cieszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... już mam zakończenie, ale jeszcze poprawiam...

      Usuń