ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

02 czerwca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW SPOTKANIE PIĘTNASTE - WIZJONER


- I znów kręcisz się po kuchni w nocy, spać nie możesz.
To nie było pytanie. Rozwadowska potwierdziła znany i oczywisty fakt: jej mąż ma kłopoty z zaśnięciem, a jak prawie każdy mężczyzna woli nie zaprzątać głowy lekarzom swoją przypadłością. Jedynym dla niego ratunkiem byłby nocny spacer z suką Ledą, brązowym mieszańcem owczarka i jakiegoś posturnego kundla, ale pies, choć lubiący chodzić ze swym panem na łąki i nad rzekę, nocą nie miał ochoty opuszczać swego kojca stawianego o tej porze w przedpokoju przed wejściowymi drzwiami.
Rozwadowski siedział przy kuchennym stole i palił papierosa, czego nie wolno mu było robić, ale nie mógł pozbyć się nałogu, choć prawdę powiedziawszy, bardzo ograniczył palenie - dwie paczki na tydzień mu wystarczały.
- Melisy ci naparzę - zaproponowała, włączając gaz i stawiając czajnik z wodą na kuchence.
- Myślisz, że pomoże? Do tego melisa obrzydliwie smakuje.
- To choćby kropelki na uspokojenie?
- Kiedy sobie przypomnę, szlag człowieka trafia, a na to nie ma żadnego lekarstwa.
- A mówiłam ci, abyś tam nie chodził. Zawsze potem jesteś bez życia. Choćbyś nie wiem jak długo się zamartwiał, nic nie zmienisz. Było, minęło. Nie masz już wpływu na przyszłość zakładu.
- Tobie łatwo tak mówić, bo zawsze byłaś z boku. To prawda, ja cię odstawiłem na boczny tor, źle mówię, nie boczny tor - inny, równie ważny dla nas obojga. Wychowałaś w pocie trójkę dzieci. Dobrze mówię - ty wychowałaś, bo ja nigdy nie miałem dla nich tyle czasu, ile powinien mieć ojciec dla swych pociech. Dla mnie i dla dzieci zrezygnowałaś z pracy w szkole, zostawiając sobie tłumaczenia i korepetycje, co mogłaś robić w domu. Chcę powiedzieć, że jestem ci tak po ludzku wdzięczny za to wszystko co robiłaś, jak dobrą byłaś i jesteś dla mnie żoną, ale o zakładzie najwięcej powiedzieć mogę tylko ja.
- Wiem i rozumiem, że serce cię boli patrząc, jak popadł w ruinę, ale był czas, aby się z tym pogodzić. Sam mówiłeś, że jeśli wspominać, to tylko dobre czasy - o tych złych czym prędzej zapomnieć.
- Kiedy ja od podstaw stawiałem ten zakład. Nie osobiście, ale doglądałem budowy już od dnia, kiedy sekretarz wojewódzki na egzekutywie postawił sprawę jasno: - Rozwadowski będzie dyrektorem. Zapewniam towarzyszy, że nas nie zawiedzie.
Przyklasnęli, bo sekretarz był swoistym guru, nie przez każdego lubiany, ale tak prowadził polityczną robotę, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwić.
A było to tak, że z ministerstwa dostali cynk, że dla województwa szykuje się niezła gratka - wybuduje się nowoczesny zakład bawełniany o trzech liniach produkcyjnych, uproszczając - będzie się w nim produkować ręczniki, odzież i bieliznę dla niemowląt i dzieci oraz konfekcję damską. Nowoczesne maszyny dostarczą na kredyt Francuzi, a dla województwa budowa nowego zakładu stanie się jednym z priorytetów. W ministerstwie mówiło się tak: - Towarzysze, my mamy świadomość, że w powiatach K. i Z. współczynnik występowania kobiet w stosunku do mężczyzn wynosi 112 do 88 i trzeba by zagospodarować tę przestrzeń. Jednym słowem, towarzysze, należą się wam miejsca pracy dla kobiet, miejsca nowoczesne, aby, rozumiecie, kobiety nie odstawały, bo partia ma na względzie dobro piękniejszej części narodu, a bez pracy, rozumiecie towarzysze, nie ma, jak to mówią, kołaczy. Pobudzimy zatem aktywność waszych kobiet, a i naszej socjalistycznej ojczyźnie to się opłaci - nasz bratni naród radziecki przyjmie każdą ilość waszego asortymentu, a i przysporzymy dla kraju cennych dewiz, bo, towarzysze, my w ministerstwie jesteśmy rozeznani w zachodnich rynkach i jeśli weźmiecie się do roboty szybko, przeszkolicie załogę i będziecie dawać produkcję najwyższej jakości - inna w grę nie wchodzi przy tak nowoczesnych technologiach - to inwestycja zwróci się po czterech - pięciu latach.
Sekretarz wojewódzki Banaszek wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za lokalizację i logistyczną stronę przedsięwzięcia. Wyszukano mu strategicznego inwestora, zabezpieczono dostawy materiałów budowlanych i robota ruszyła z kopyta. Zanim jeszcze budowa nabrała rozpędu, wynaleziono człowieka odpowiedzialnego za zakład. Mówiono, że dobry gospodarz to ten, który od samego początku ma pieczę nad każdą stawianą ścianą, każdym dachem, który oglądnąwszy maszyny, jakie wstawi się do produkcyjnych hal, oczami wyobraźni ulokuje je w taki sposób, aby usprawnić przyszłą współzależność stanowisk pracy. Dyrektor nowego zakładu winien też porozumieć się z radą miejską i wpłynąć na to, aby miasto właściwie wykorzystało dotowane środki na inwestycje w trzy, może cztery bloki mieszkalne, które pomieściłyby chętne do pracy kobiety wraz z ich rodzinami. Sądzono bowiem, że wieść o otwarciu zakładu rozleje się szerokim echem po okolicznych powiatach, miasteczkach i wioskach, a oprócz oferty ciekawej, dobrze płatnej pracy, najbardziej przyciąga ludzi mieszkanie. W Jaroszewie nie będzie się czekało na nie dziesięć czy więcej lat, a co najwyżej dwa.
W takich to okolicznościach sekretarz Banaszek postawił na Rozwadowskiego. Mówiono, że się znali od powojnia. Jako młodych aktywistów partia rzuciła na ziemie odzyskane, aby zaprowadzili tam porządek i pilnowali tworzącej się infrastruktury mieszkaniowej i przemysłowej. Banaszka wyniosło potem w politykę społeczną; Rozwadowski kierował przez parę ładnych lat jakąś spółdzielnią wielobranżową, później szefował znaną, choć niewielką firmą włókniarską.
- Ja wtedy jeszcze się z dziećmi nie wprowadziłam - przypomniała Rozwadowska. - Zresztą nie było gdzie. Dostałeś jakieś służbowe jednopokojowe mieszkanko w starej kamienicy - wszystkiego 35 metrów kwadratowych. W tym mieszkaniu byłeś jedynie nocnym gościem. Gdzieżbyśmy się pomieścili z dziećmi? Mówiłeś, abym się nie martwiła, bo wraz z firmą buduje się obok kilka zakładowych domków i w jednym z nich zamieszkamy. A jak pytałam się ciebie, dlaczego stawiają akurat blisko przy zakładzie, odpowiadałeś, że tak być musi, aby dyrektor miał na oku cały zakład, bo jeśli ludzie wiedzą, że w każdej chwili może zajrzeć, sprawdzić ochrzanić lub pochwalić, gdy taka potrzeba, to ludzie bardziej człowieka szanują, ale i się go boją, bo żadna fuszerka czy kradzież nie umknie jego uwadze. Uspokajałeś mnie, że domki mają być zlokalizowane pośród starego sadu i drzew na naszej posesji nie zabraknie, bo starają się ich nie wycinać.
- Z tymi drzewami to było tak, że musiałem się o nie upomnieć, bo w planach zabudowy ich nie było. Opieprzyłem architekta, że nie zauważył tych drzew. Można przecież stawiać fundamenty w miejscach niezadrzewionych, nawet kosztem zabudowy po sznureczku, w jednej linii - będzie ciekawiej, mówiłem, ciekawiej i przyjemniej dla oka. Z niechęcią, ale przystał na moje sugestie, bo wtedy, choć w głównej mierze powierzono mi czuwanie nad budową zakładu, to jednak liczono się z moją opinią w innych zagadnieniach.
- A o tym to nigdy mi nie mówiłeś. Dodam ci do melisy plasterek cytryny, będzie smaczniejsza.
- A zatem przyjdzie mi skosztować tego napitku rodem z diabelskiej kuchni - pomyślał, wiedząc, że gdyby nawet żona porządnie pocukrzyła napar z melisy i tak mu nie pomoże, ale wypije i jeszcze pochwali, bo robi to w dobrej wierze. On sam uważa, że leki działają jedynie wtedy, kiedy wierzy się w ich zbawczą moc; zresztą nie jest to szczególna specjalność relacji: medykament - chory człowiek, ale w ogóle w życiu należy w coś wierzyć, wtedy łatwiej i niejednokrotnie skuteczniej się na tym wychodzi.
On wierzył w te lata, które miał już poza sobą. Wierzył w ten czas powojennych przemian, które wprawdzie wielu niesprawiedliwie wyniosło na ołtarze, ale też dla mnóstwa innych okazały się szansą, którą godnie wykorzystali. To prawda, że spotykał takich, którzy z ostentacyjnym ostracyzmem unikali go, kpili z jego ZMP-owskiej przeszłości, z należenia do partii. Zarzucano mu, że jedynie legitymacji partyjnej zawdzięcza swoje sukcesy i awanse. Ale czy mieli wtedy rację jego oponenci? Owszem, z powodzeniem można przeżyć życie, będąc wrogo nastawionym do politycznych i społecznych zmian, jakie niosły z sobą nowe czasy, ale żeby tak potępiać w czambuł wszystko, co z tymi przemianami się rodzi, nawet jeśli w bólach i nie zawsze sprawiedliwie? Nie będzie się na ten temat wypowiadał za innych, on sam starał się zaświadczyć swoim życiem, że tworzące się nowe nie musi jednocześnie pogrążać w niepamięci stare, a gdyby przyszło co do czego, to on pierwszy wyciągnie rękę do tych, którzy go ignorowali, by nie powiedzieć rozpowiadali o nim niestworzone rzeczy.
W zakładzie, którym zarządzał przylgnęło do niego miano wizjonera, jako że wybiegał myślami dalej i głębiej niźli inni z kierownictwa. Zaczęło to się jeszcze w fazie budowy przedsiębiorstwa. Aby zachęcić budowlańców do szybszej i wydajniejszej pracy, odbywał z nimi rozmowy, nie na zebraniach partyjnych - wśród robotników przeważali bezpartyjni - a bezpośrednio na budowie. - Ten zakład - mówił im - da pracę kobietom, wśród których będą wasze żony i siostry, pracujecie więc dla nich, czyli również dla siebie. Pomyślcie o tym zawsze z samego rana, gdy wchodzicie na teren budowy. Niby rozumieli, ale w bursie miejskiej, w hotelu robotniczym, gdzie kwaterowali żywiono ich podle, w niedzielę rozrywek nie mieli i nie mieli się gdzie podziać, gdy przyjeżdżały do nich żony z dziećmi. I mieli rację. Ale od ręki tego nie zmieni. Wyżywienie - owszem, to można zmienić na lepsze z dnia na dzień, ale ten ścisk w kwaterunkach? Co robić? Przyspieszył zatem budowę pierwszego z bloków. Najpierw stanowczo upomniał się za przyspieszenie prac, w końcu niemal na klęczkach błagał. Pomogło. Przerzucono środki i ludzi na tamtą kulejącą budowę, a gdy tak się stało, z województwa wysłali monit, potem sam sekretarz Banaszek przyjechał ze skargą i zapytaniem: - A co to, towarzyszu, zapominacie, co jest priorytetem? Odpowiedział, że aby robota na budowie szła sprawnie, ludzie muszą mieć czas i miejsce na odpoczynek po pracy, ojcowie powinni częściej oglądać własne dzieci, mężowie - żony, a więc pomyślał o tym, że ci z budowlańców, którzy zdecydują się pozostać w Jaroszowie na stałe, zwłaszcza ci, których żony i siostry staną się nie za długo pracownicami wybudowanej firmy, niech ci właśnie jako pierwsi dostaną na miejscu mieszkania. Tak i też się stało, choć nie natychmiast. Pierwszy blok stanął szybciej aniżeli zakład, a drugi kończono w czasie, gdy zaczęto w zakładzie instalować pierwsze maszyny. Tempo iście mistrzowskie, lecz wokół obu budów powstał bajzel nie z tej ziemi: tu gruz, tam sterty kruszywa, gdzie indziej hałdy ziemi, porzucone fragmenty rusztowań, cegły i deski pozostawione w nieładzie, a na prowizorycznych dróżkach prowadzących z terenu budowy zakładu do dwóch bloków i dalej do miasta gliniane błoto najeżone kamieniami i metalowymi odpadami.  - Tak być nie może - tłumaczył miejskiej radzie i kierownictwu budowy. - To osiedle, które tutaj powstanie ma być chlubą miasta. Chcemy pozyskać kobiety do zakładu, czy tak? Ale czy te, które do nas zawitają, gdy rozejrzą się wokół nie zauważą tego księżycowego krajobrazu, w którym przyjdzie im żyć i pracować? Czy zostaną u nas, w naszym mieście? Ja, towarzysze, na ich miejscu uciekałbym stąd, gdzie pieprz rośnie, to wam powiadam.
A kiedy dziamali, że „mocy produkcyjnych” nie mają, ludzi brak i pieniędzy, obruszył się na nich, że cała sprawa nie może się rozbijać o brak pieniędzy, a ludźmi trzeba pokierować tak, aby mieli też chęci i czas na te inne prace, aby to nowe, co powstało, cieszyło oczy tych, co tu żyją i mieszkają, a także przyjezdnych. Ze sceptycyzmem podeszli do sugestii Rozwadowskiego, ale gdy ten wybrał się razu pewnego do leśnictwa i szkoły rolniczej, gdy udało mu się pozyskać sadzonki drzew i kwiatów, gdy wreszcie wystąpił oficjalnie na miejskiej radzie z pomysłem, aby ludzie czynem społecznym dopomogli budowlańcom, aby dokonali nasadzeń, posiali trawę, ułożyli choćby kilka chodnikowych linii, wtedy wizjonerskie zapędy Rozwadowskiego zyskały niejaki poklask. I stało się. W trzy kolejne niedziele na obrzeżach zakładu i na osiedlu zaroiło się od ludzi, a pracowali nie tylko partyjni, ale i młodzież, i starzy mieszkańcy miasta, którzy chcieli przyłożyć swoje ręce do upiększania terenów wydartych naturze na potrzeby wielkiego przedsięwzięcia. Czy ci, którzy z ogromną nieufnością śledzili losy kariery dyrektora - wizjonera w ramach protestu wobec ludowej władzy siedzieli wówczas w domach zgorzkniali? Trudno to orzec.
Ale nie na tym koniec. Rozwadowski na kolejnym zebraniu upomniał się o to, aby osiedle nie ograniczało się li tylko do pełnienia funkcji noclegowni. Potrzebne są sklepy, przedszkole, tereny rekreacyjne, kawiarnia, a może i kino. Tego było już za wiele dla radnych, ale akurat w tym przypadku pomógł sam towarzysz sekretarz Banaszek, który wraz z notablami z ministerstwa obecny był na otwarciu pierwszej linii produkcyjnej nowego zakładu.
- Towarzysze widzą doskonale - głos Banaszka skierowany do urzędników ministerstwa - jak wielkiej pracy dokonał nasz gospodarz Rozwadowski. Myślę, towarzysze, że należałoby dodatkowymi środkami wesprzeć dyrektora i miasto w kwestii tej infrastruktury wokół zakładu. I przedszkole, a nawet żłobek są potrzebne miastu i zakładowi, kino też by się przydało, a sklepy bliskie miejsca zamieszkania - o tym chyba towarzyszy przekonywać nie muszę.
I stało się. Popłynęły z ministerstwa i województwa pieniądze, a zanim ruszyła ostatnia linia produkcyjna - ta, w której zatrudniano najwięcej kobiet - na osiedlu stały już w stanie surowym i żłobek, i przedszkole, nie mówiąc już o pokaźnym pawilonie handlowym, a Rozwadowski teraz już na poważnie mógł się zająć tym, do czego został powołany - dyrektorowaniem nowoczesnego bawełnianego zakładu.
Popijał wywar z melisy bez entuzjazmu, ale i nie grymasząc na przykry zapach i mdły smak sporządzonego przez żonę napoju. Wiedział, że musi nastąpić taka chwila, w której, aby uspokoić swą małżonkę i aby uwierzyła w zasadność jej próby przeciwdziałania jego bezsenności powie, że czuje się senny, ale chwila ta jeszcze nie nastąpiła. Nie wiedzieć czemu oderwał się na chwilę od tych trudnych, acz dających mu wtedy w przeszłości sporo osobistej satysfakcji wspomnień i zawędrował w swych myślach w inne okolice, również realne, ale nie pozbawione baśniowych elementów. Na jego twarz wstąpił nieobecny dotąd uśmiech.
- Przypomniałem sobie pewne wydarzenie - wyrzekł z nutką nostalgii w głosie. - Pamiętasz, opowiadałem ci o tej zabawnej historii, kiedyśmy to ze Śmigielskim zboczyli z trasy, bo ten zaplanował sobie odwiedzić kuzynkę w domu starców. Brudzew ta wieś się nazywała.
- Pamiętam, mówiłeś mi o tym nie raz - odpowiedziała żona przygotowana na to, że i tej nocy przyjdzie jej wysłuchać fragmentów tych wspomnień jej męża.
- Wzięliśmy wtedy z sobą do auta młodego chłopaka, któregośmy podwieźli na tę wieś. Chłopak, jak się okazało, zasuwał do dziewczyny pieszo. Śmigielski przystanął obok jej domu, sam wybrał się kawałeczek dalej do dworku, w którym siostry prowadziły ten dom pogodnej starości, a mnie akurat zachciało się mleka - wiesz, jak ja lubię mleko. Wtedy to, jeszcze zanim wszedłem do gospodarzy, byłem świadkiem rozrzewniającej sceny powitania się chłopaka i dziewczyny. Ech, powiadam ci, radości w tym powitaniu było tyleż co i płaczu, a przypomniałem sobie wtedy nasze wspólne młodzieńcze czasy, gdyśmy się tak witali i żegnali, by w końcu udowodnić sobie naszą miłość przed ołtarzem. Kiedy dziewczyna otarła już z łez swoje ślepka, a młodzieniec napomknął coś o mnie i Śmigielskim, że niby skorzystał z okazji i zabrał się na łebka, za co jest nam wdzięczny, wtedy ja zapytałem się grzecznie, czy w tym domu mógłbym dostać mleko prosto od krowy. Natenczas ta dziewczyna, Ania jej było, tak jakbym był ojcem tego młodziana, ba, jakbym był królem a on królewiczem, zaprosiła mną „na pokoje”, tam przedstawiła mnie swoim rodzicom, którzy przyjęli mnie po hetmańsku, nakarmili, napoili swojską wiśniówką na spirytusie, a mleko - to było jedynie sympatycznym dodatkiem do uczty. Młodzi początkowo brali udział w tej biesiadzie, kawalera jakiegośmy z sobą przywieźli, nakarmiono, dziewczyna latała wokół nas jako ta pszczółka śród lipowego kwiecia, a kiedy pojawił się Śmigielski, również i on został ugoszczony (trochę mu było w niesmak, że wypić nie może). Potem młodzi odeszli załatwiając swoje sprawy, a ja ze Śmigielskim przegadaliśmy z gospodarzami resztę popołudnia, wieczór cały i zatrzymaliśmy się na późnej nocy. I wcale wtedy nie irytowałem się na siebie, że na jakieś tam spotkanie nie zdążyłem, a może i nie to, że nie zdążyłem na spotkanie, ale z niepokojem czekano na mnie w jakimś prowincjonalnym hotelu, gdzieśmy się wybierali, aby spędzić noc przed ważnym spotkaniem. Rodzina, mówię ci, kochanie, przesympatyczna i pomyślałem sobie wtedy, że miał szczęście ten młodzian, że jak ten kogut trafił na ziarno bez plewy, jeśli poprzez córkę gospodarzy wejdzie w tę rodzinę. A czy nie miałem racji? Pamiętasz te dwa listy, któreśmy od tej Ani dostali?
- A pewnie, że pamiętam. Raz, że nadeszły niespodziewanie, a dwa, że tak staranną polszczyzna napisane… no i powód, dla którego zdecydowała się skreślić tych kilkanaście słów - odparła Rozwadowska.
- Owszem. A czym tam pisała? O swojej wdzięczności za to, że przywieźliśmy jej ukochanego, że ze Śmigielskim staliśmy się dobrymi posłami ich miłości.
- Tak, było w tym liście coś tak naiwnie dziecięcego, ale mądrego zarazem, coś, co poruszało do głębi.
- Ten drugi przyszedł po dwóch latach, a w kopercie było również zaproszenie na ślub i wesele - westchnął.
- Tak oto przyczyniłeś się do tego związku.
- Bo ja wiem? Jeśli czuł coś do niej, doszedłby i pieszo.
- Kto to wie, może by się zniechęcił - Rozwadowski podtrzymywał zdanie, w sens którego nie wierzył. Przypadkiem, bo przypadkiem, zbliżył tych dwoje do siebie. - Aleśmy na ślubnie pojechali.
- Byłeś wtedy w delegacji. Załatwiałeś jakieś interesy w Szwecji. Zajęty jak zwykle.
- W Szwecji byłem w sprawie tych kaftaników i bielizny damskiej… ale już po weselu ty sama napisałaś do tej Ani przepraszający list, a potem jeszcze wykonaliśmy ten przekaz pieniężny jako formę prezentu dla młodych.
- Tak było. Ciekawa jestem, jak tam im się teraz powodzi, bo od tego czasu jedynie kartki świąteczne i imieninowe krążą pomiędzy nami.
- Tak… no cóż, żyją szczęśliwie, mam nadzieję… wiesz kochanie, chyba się położę. Pora na sen.
- A mówiłam ci, że melisa pomoże.
Uśmiechnął się do żony. Wcale nie chciało mu się jeszcze spać, ale spowodował to, że żona uwierzyła bardziej w moc swoich ziółek.
Kładąc się do łóżka myślał o tej młodej parze, która teraz ma zapewne swoje dorosłe już dzieci, ale też nie wiedzieć czemu odszukał w pamięci inną parę - dwie kobiety, które spotkał przypadkiem w zakładzie, w pokoju personalnego. Obie starały się o przyjęcie do firmy.   

[24.05.2015, Brignoles, Var, i 27.05.2018 Lannemezan, Hautes Pyrenees, we Francji]


6 komentarzy:

  1. Urocze nawiązanie do bohaterki opowiadania "Kulas"(jeżeli mnie pamięć nie myli) i wspaniała opowieść o trudnych latach powojennej rzeczywistości. Tekst szczególnie polecany dla ludzi młodych, którzy pamiętają już tylko dobrobyt uzyskany przez wejście do Unii. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za wzruszenia jakich dostarczasz swoimi tekstami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cały ten cykl opowieści ma właśnie polegać na tym, że każde ze "spotkań" łączy się w jakiś sposób z kolejnym, natomiast czas przeszły krzyżuje sie z teraźniejszym... dziękuję za, jak zwykle, precyzyjny komentarz...

      Usuń
  2. Chyba na sen lepsze byłoby mleko z miodem.
    Pamiętam czasy pierwszych sekretarzy, nawet jeden z nich pomógł mojej mamie uzyskać dwugodzinna przerwę, gdy pracowała w kiosku Ruch.
    Jeśli teraz pan Rozwadowski nie może spać z powodu zakładu, to widocznie są to obecne czasy, w których dobrze prosperujące państwowe firmy zaczęły upadać.
    Nie dziwię się, że człowiek ma problemy z zaśnięciem, skoro tyle serca włożył w zakład i osiedle dla pracowników.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, Anno, jestem daleki od mitologizowania przeszłości, ale odczuwam dyskomfort, gdy potępia się w czambuł (zwłaszcza obecnie rządzący) wszystko to, co działo się w PRL-u. Świat posiada mimo wszystko więcej barw niż czarna i biała, a według mnie to, że przez niektórych dostrzegane są tylko te dwie,świadczyć może jedynie o ich daltonizmie... dziękuję Ci za komentarz

      Usuń
  3. W swoich inwazjach słów łączysz zapewne wspomnienia własne i przodków, bo wiele takich i podobnych opowieści też pamiętam...
    Problemy ze snem to już chyba przypadłość wieku lub wina stresów, ja nie palę, melisę pijam, spaceruję i nie zawsze dobry sen mi dany...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... ktoś kiedyś napisał, a ja to przeczytałem, że pisarz w gruncie rzeczy w swoim życiu pisze tylko jedną książkę, do której dokłada nowe, także podobne wątki... coś w tym jest i u mnie. A tak przy okazji, podsunęłaś mi swoim komentarzem pomysł na osobisty tekst (w tagu "prywata", nie "inwazja słów"), którym napiszę, skąd biorą się moje pomysły :-)

      Usuń