CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 lipca 2018

IDĄC (1)


Dwa księżyce są ponoć w Kazimierzu Dolnym, a kto zgadnie, który z nich piękniej opalony, który bardziej srebrzysty, który szczodrzej rozdaje odbitego światła promienie? Jeden przyćmiewa gwiazdy, co iskrzą na granatowym tle zasłony nocy; drugi wnika w czeluść płynnej topieli rzeki, szemrzącej niską, uspokojoną falą - oba te drogowskazy nocnej podróży bezsennej wiodą za nadgarstki zakochanych, łaskoczą zmysły zauroczonych i niebem przestronnym, i wodą, co przytula do siebie świat, którego nie sposób zapomnieć.
I ja przepatrzyłem na swoje księżyce nad cichą tonią stawisk, i wzrok unosząc dumnie czerpałem chłonnym okiem jasność ognistą, to znów platynową, a na drobnej fali błyskały kąpiące się w stawie księżycowe pulsary.
Nad taką wodą bywałem nocą i we dnie, o roztapiającym ciemność brzasku, w mgłach poranka, w przedpołudniową zadyszkę i przedwieczorne wytchnienie.
Zdarzyło się raz, kiedym z całym swoim majątkiem zarzuconym w plecaku na grzbiet - przedpołudnie to było, szkliste i upalne -przywędrowałem nad skraj górnego stawu, gdzie brzegi porośnięte wikliną i brzozą spowite w szlachetnym cieniu zachęcały do odpoczynku.
Upalne było przedpołudnie, przejrzyste. Spragniony cienia i tego osobliwego zapachu wody, ciepłej lecz ochładzającej umęczone lejącym się z nieba żarem ciało, wody pachnącej mułem i rybią łuską, podbiegłem ku stawisku w kształcie uciętego w jednym z rogów prostokąta. Staw nie było może i za duży, piękniejsze widziałem, błyszczał lustrzanym odbiciem lazurowego nieba wciśnięty pomiędzy ceglany parkan przemysłowego zakładu, a wiejską, szutrową drogę, w tę letnią pogodę wysuszoną na proch i pylistą. Chciałem sobie spocząć na brzegu niewysokim, na przesuszonej trawie, zrzucić z bosych nóg sandały i sadowiąc się na burcie zanurzyć nogi po łydki w miękkiej wodzie, zakołysać nimi, wzbudzić przyjazne fale, a potem ułożyć wygodnie na pochyłej równi nadbrzeża opalone ciało, głowę oparłszy o pękaty plecak ciążący dotąd grzbietowi.
Dojrzałem takie miejsce - wąską szczelinę pomiędzy gęstwami wikliny, już, już, moja nadzieja na wykąpanie stóp obrzmiałych rodziła się w rytualnym tańcu szczęścia, gdy nagle przed mymi oczami wyrosła postać siedzącego na składanym, wędkarskim krzesełku chłopca. Nastoletni ten wędkarz musiał chwilę przedtem, zanim go spostrzegłem, schylić się ku toni wody, płucząc ręce, albo sprawdzając czy dobrze umocował u burty siatkę z rybami, jakie złowił (domyślałem się, że połów tego wyschłego dnia był dla niego udany). Podchodziłem ku niemu jak najciszej, świadom tego, że w jeziornym i stawowym wędkarstwie nie masz materii bardziej niepokojącej nad wzniecanie hałasu, a stąpanie ciężkimi kroki w najbliższym sąsiedztwie łowiska płoszy rybostan nie mniej niż ciskanie kamieniem w płaszczyznę stojącej wody. Chłopiec skupiający całą uwagę na lekko napiętej żyłce, na podskakującym na drętwej fali spławiku, nie usłyszał, jak skradam się ku niemu, tym bardziej nie był świadom mojej obecności, że chwilę później ryba dziobnęła przynętę, żyłka naprężyła się i przesunęła w stronę wybujałych łodyg tataraku, a spławik wyskoczył ponad równię wody, by nagle zatonąć głęboko.
Chłopiec wstał i przez kilka sekund pozwalał zdobyczy odpłynąć, byle nie za daleko, po czym pod kątem szarpnął wędziskiem w stronę przeciwległą ucieczce ryby, następnie wprawnym ruchem prawej ręki trzymającej wędzisko począł holować ją ku brzegowi i w końcu wyszarpnął z wody złocistego karasia większego od dłoni. Uwięziona na haku ryba wyskoczyła z wody jak z katapulty i uderzyła w pochyłość wędkarskiego siedliska tuż za plecami chłopca.
- Niezły z ciebie wędkarz… widzę, że doświadczony - przemówiłem do chłopaka, próbując pochwycić w dłoń podskakującą w niewysokiej trawie rybę. - Dużo złapałeś?
Chłopiec odwrócił głowę w moją stronę. Nie wydawał się być zaskoczony. W jego szafirowych oczach malowała się oczywista duma i spokojna radość.
- Ta jest siedemnasta - odparł.
Wyjąłem z pyska ryby hak - miałem w tym wprawę, bo połów ryb nie był dla mnie nowością, a chłopiec schylił się ku toni wodnej, odcumował z przyciętego korzenia zanurzoną w wodzie siatkę. Wcale nie bez trudu wyciągnął ją z wody. Teraz dopiero mogłem stwierdzić naocznie, że połów chłopca był więcej niż udany. Siatka niemal w całości wypełniona była merdającą ogonami, wierzgającą całymi ciałami zdobyczą, wśród której przeważała drobnica bączków, ale też były w niej karasie i jeden wymiarowy karp.
- Na obiad łowisz? - zapytałem.
- Na obiad, na kolację. Siostra zaraz przybiegnie. My tu niedaleko mieszkamy. Naleje wody do wanny, weźmie te rybki, a mama je potem zabije i usmaży.
- Takie ryby to pierwszorzędna rzecz. I tato się ucieszy - stwierdziłem.
- Ucieszyłby się, ale go nie ma.
Mowa chłopca była śmiała. Złowiony karaś powędrował do siatki, a ta z powrotem do wody.
- Tatko wyjechał na wielką budowę stawiać hutę - kontynuował chłopiec, dostrzegając mój wzrok pytający.
- Czyli teraz ty jesteś gospodarzem, panem domu, że się tak wyrażę.
Wzbudziłem swym odezwaniem się jeszcze większą dumę w szafirowych oczach chłopca, który nie mógł mieć lat więcej niż dwanaście, a może i mniej, bo z postury, z twarzy niewinnej, prawie dziewczęcej, przypominał kogoś młodszego od siebie.
- Tak właśnie mówił do mnie tatko, gdy wyjeżdżał. A musi pan wiedzieć, że teraz z mamą mamy na utrzymaniu ośmioletnią Anię, moją siostrę.
- No proszę, a na długo tato wyjechał? - zapytałem.
- Już od pół roku jesteśmy sami, proszę pana. Na Boże Narodzenie wraca.
- Ech, jaki tam ze mnie pan. Mam na imię Adam.
Wyciągnąłem ku niemu prawą dłoń, lecz młody wędkarz zanim pospieszył z wyciągnięciem swojej ulepił kulkę z ciasta na przynętę dla ryb i z wprawą nadział ją na haczyk, potem zarzucił wędkę o dwa metry dalej od miejsca, z którego wyłowił karasia. Wtedy dopiero podał mi swą szczupłą, kościstą dłoń - kleiła się od rybiej śliskości.
- Marek.
Usiedliśmy obaj.
(…)

[24.07.2018, Saint Laurent d’Agny, Rhone, we Francji]

1 komentarz:

  1. Jak ciekawie zawarta znajomość i okoliczności przyrody piękne:-)

    OdpowiedzUsuń