ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 lutego 2019

STARUSZKA


Siedzieliśmy blisko okna przy stoliku na cztery osoby. Było nas dwoje: ja i ona w tym ciemnomorskim żakiecie zaciągniętym na ramiona, pod którym zawiesiła dosyć niedbale bluzkę w kolorze granatowym, lecz z bielusieńkim, wyprasowanym kołnierzykiem, jaki zdobił przed laty szyje ugrzecznionych uczennic szkół – pensjonatów dla dziewcząt w wieku młodocianym. Specjalnego uroku dodawał jej kaszkiet osadzony na głowie nieco na ukos, obejmujący znaczną część jej kręconych, lnianych w barwie i miękkich jak bawełna włosów wydzielających intensywny, słodki zapach lewkonii.
Rozmawialiśmy o tym i o owym, spragnieni swych słów po długim niewidzeniu się nierozmawianiu z sobą, nawet telefonicznym, a że tradycyjna i mailowa korespondencja także ustała, trzeba więc było odrobić z nawiązką tę stratę, należało zamówić dobry obiad, tak wystawny, aby jego przygotowanie zajęło sporo czasu, aby można było ten darowany sobie czas poświęcić na rozmowę, nawet nie na tę wspomnieniową, ale jak najbardziej uwspółcześnioną, na czasie; oboje żyliśmy akurat intensywnie i było o czym opowiadać, dopytywać się o szczegóły, słowem dowiadywać się od siebie, co też zaoferował nam w ostatnim czasie wszędobylski los.
Fryderyk zasiadł do pianina - ona powiedziała mi, jak ma na imię; w końcu zachodziła do tej luksusowej restauracji częściej – grał klasykę, ale nie stronił też od dżezujących improwizacji, w których słyszało się wiele motywów z Schuberta, Chopina czy Mozarta; grał oczywiście, jak to się mówi, do kotleta, ale absolutnie doskonale; w jego melodiach nie było zakłamania i kiczu. Czasami ktoś podchodził do niego i prosił o zagranie jakiegoś kawałka, a Fryderyk z przyjemnością spełniał te życzenia, grając rzecz jasna bez nut, improwizując odtwarzał z pamięci melodie, uderzając we właściwe klawisze instrumentu.
A my w antraktach rozmowy – w końcu trzeba się było poważyć na odpoczynek, na umoczenie ust w krwistym, acz niezbyt mocnym wytrawnym winie pobudzającym kubki smakowe do szykowanej dla nas degustacyjnej uczty, my spoglądaliśmy osobno (ukradkiem) i wspólnie (wesoło) na uliczny pejzaż starówki, na którego tle przemykali lekko ubrani przechodnie, na trącące myszką dorożki ciągnione przez upstrzone w złocisto-srebrzyste gadżety konie, na dorożkarzy w bajecznie kolorowych liberiach, zgodzonych jakby do podróży pomiędzy kościołem a domem weselnym nowożeńców.
A po nasyceniu się wciąż zmieniającymi się widoczkami żyjącego z turystyki i historii miasta wracaliśmy do rozmowy, która w pewnym momencie została brutalnie przerwana przez kelnera przepraszającego nas za to, że pieczeń z dzika w sosie własnym, zaprawionym śmietaną, wzbogaconym wywarem z rosołu z domieszką jałowca ściętego poziomkową nalewką; do tego pęczak okraszony koralikami żurawiny, że ta pieczeń jeszcze niegotowa, ale wkrótce zostanie podana, że półwytrawne różowe d’anjou o posmaku malin lekko się chłodzi, no i oczywiście pan kelner nie zapomniał o kawie i lodach waniliowych obsypanych wiórkami gorzkiej czekolady… póki co postawił przed nami butelkę kryniczanki.
I nawet nie zauważyliśmy tej kobiety, która przysiadła się do dwuosobowego stolika, skąd rozpościerał się widok przez nasze okno na ulicę. Perspektywa ułamka miasta była stamtąd inna, bardziej ukośna; stolik znajdował się w pewnym od okna oddaleniu, wciśnięty był w niszę, gdzie dominował półmrok podcieni; wydaje się, że to miejsce w restauracyjnej sali nadawało się najbardziej dla narzeczonych lub dyskretnych kochanków, starających się ukryć przed spojrzeniami nazbyt ciekawych oczu.
Tam właśnie usiadła stara, ozdobiona zmarszczkami na krągłej, dobrodusznej twarzy kobieta, ubrana w niedzisiejszą granatową sukienkę w drobne, wyszczuplające sylwetkę, białe groszki. Podano jej herbatę, kremówkę i obleczoną w metalową folię pastylkę miętowej czekoladki.
Zerkałem na nią ponad głową mojej przyjaciółki. Przy całym owalu jej twarzy, policzki miała lekko zapadnięte, podłużne bruzdy zmarszczek usadowiły się na jej czole, krótsze, bardziej pękate – pod oczami; i o ile cała jej twarz nie sprawiała wrażenia nazbyt wysuszonej (może za sprawą zastosowania nawilżającego kremu), o tyle drugi podbródek i szyja pogłębiały starość kobiety, czyniąc w tych newralgicznych miejscach skóry bezkształtną masę zwiotczałych mięśni, których sprężystości już nigdy nie uda się odzyskać.
Moja przyjaciółka była malarką. Akurat opowiadała o wystawie, na której również jej prace zdobiły kremową biel ścian nowocześnie urządzonego i nienagannie podświetlonego pomieszczenia jednej z galerii na starym mieście. Wernisaż szykowany był na siedemnastą (trochę jeszcze czasu zostało); miała się tam spotkać z pewnym Anglikiem, który przymierzał się do zakupu dwóch jej płócien, nie tych z wystawy, innych, na które natknął się w jej pracowni; na nich ostre powierzchnie nadrealnych kolorów przypominały obrazy fowistów. W pierwszym z tych płócien moja przyjaciółka przedstawiła wyimaginowany las zimą, oświetlony kąśliwym blaskiem światła pełni księżyca. Tajemniczość tego leśnego pejzażu uwypukliła groza zrodzona z głębokich cieni rzucanych przez strzeliste sosny na wąską, śródleśną drożynę. Drugi obraz, jakże odmienny w charakterze, przedstawiał łubinowe pole zbiegające z łagodnego wzgórza ku wiosce, nad dachami której załamywały się purpurowiejące promienie zachodzącego słońca, co wymuszało zastosowanie setek odcieni kolorów plamiących końcówką pędzla całą powierzchnię obrazu.
Oktawia spostrzegła, że słuchając jej słów, spoglądam na staruszkę, która dzieliła ciasteczko na drobne kawałeczki, bez pośpiechu podając je sobie do ust; drugą łyżeczką mieszała herbatę, po czym nabierała ją na łyżeczkę i siorbała bezgłośnie wsysając ciepły napój umazanymi karminową szminką wargami; następnie na jej twarzy pojawiał się uśmiech wzniecający kolejną bruzdę zmarszczek, tym razem występującą jako przedłużenie kącików ust.
- Ona przychodzi tutaj codziennie z wyjątkiem poniedziałków. W poniedziałek zmarł jej mąż, z którym wcześniej zjawiała się w tej restauracji w każdą niedzielę – poinformowała mnie moja przyjaciółka.
Odwróciłem na chwilę wzrok od kobiety, spojrzałem intensywniej na Oktawię.
- Mogłabyś ją sportretować dla mnie? – zapytałem.
Malarka dyskretnie przesunęła się z krzesłem w taki sposób, aby widzieć twarz staruszki, ukłoniła się jej, a kiedy wymieniły z sobą spojrzenia, miałem wrażenie, że Oktawia zaczyna patrzeć na stara kobietę oczami artystki, która instynktownie ocenia, czy będzie możliwe przedstawić plastycznie twarz kobiety w taki sposób, aby wydobyć z niej to, co najważniejsze.
- Mówisz serio?
- Jak najbardziej. Zamawiam jej portret – powiedziałem stanowczym głosem.
Oktawia była zdziwiona.
- Spodobała ci się? Dlaczego?
- To bardzo piękna kobieta. Potrafisz namalować ją realistycznie?
- Oczywiście. Muszę ci powiedzieć, że jej twarz nie jest tak trudna do sportretowania. Zresztą widziałam ją tutaj tyle razy, że mogłabym ją namalować z pamięci.
Byłem usatysfakcjonowany jej odpowiedzią.
- Mimo wszystko zaskoczyłeś mnie… mówisz, że jest piękna…

Wniesiono naszą pieczeń, na podłużnych talerzach. W powietrzu unosił się słodkawo-leśny aromat dziczyzny, mgiełka pary-dymu unosiła się nad naszym posiłkiem jak smużka porannej mgły.
Stara kobieta wstała i przechodząc obok nas wchłonęła do płuc tę mgiełkę. Wymieniliśmy spojrzenia i dyskretne ukłony.
- Przepraszam panią, czy jutro o tej porze mogę liczyć na to, że zastanę tutaj panią? – zwróciła się do staruszki Oktawia.
- Tak, moja droga, przecież wiesz, że przychodzę tu punktualnie o pierwszej po południu.
Staruszka odeszła. Spoglądałem za nią. Kulała na jedną nogę i aby nie stracić równowagi podpierała się drewnianą laseczką.

[12.01.2019, Lamortaye, Oise we Francji]

1 komentarz:

  1. Historia jak z baśni i tysiąca jednej nocy, piękna pani ma swój niezwykły życiorys zapewne...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń