- To
tylko ziołowe kropelki na spirytusie: kozłek lekarski, melisa, chmiel. Przepis
mnisi.
Podnosi
na nią te oczy rozespane jeszcze, choć to już po śniadaniu i ona przepływa
pomiędzy kuchnią a stołowym z naręczem naczyń na ręku, na tacy taszczy to
pobojowisko, a on ma jeszcze czelność poddawać w wątpliwość pory wypicia
kropelek.
- Już
lepiej zrobiłaby mi filiżanka mocnej kawy.
-
Zapomnij o tym – sączy się jej głos, nie gderliwy a stanowczy, nawet bardziej
stanowczy niż troskliwy, bo na troskliwość przyjdzie jeszcze czas, kiedy stan
zdrowia, odpukać, ulegnie pogorszeniu, albo ta starość uczepi się jak rzep
psiego ogona.
- Wypij
te kropelki, a jak poczujesz się na siłach, to obiecuję, że pójdziemy dziś na
Kopiec.
- Jeśli
krople mają uspokajać, to skąd brać sił na wędrówkę? – myśli – a tu mnie karmią
smacznie, ale chudo, ser, pomidory, chleb czerstwy i masło na prześwit, aby
tylko poczuć smak i jeden plasterek szynki, jak na zbawienie czeka, do tego
angielska herbata z mleczkiem, także chudziutkim, jak kibić małżonki.
- A
proszek na rozrzedzenie krwi wziąłeś, czy mam sprawdzić?
Wziął,
zażył, popił mdławą herbatą. I tak by sprawdziła. Może teraz wyjść na balkon.
Ściąga tam „górę” piżamy i zaczyna gimnastykę: rozciąga ramiona, przykuca,
skłony w lewo, w prawo, z obrotem, krąży głową, unosi kolana w wirtualnym
marszu i ćwiczy głębokie oddechy. A dzień ostatecznie usiadł na pobliskiej
lipie, na dachach blokowisk i spiczastych wieżach kościołów, na plantach i na
dzielnicy jednorodzinnych domków, na ulicach i samochodach. Siedzi sobie ten
dzień i łasi się do niego, chucha na policzki przyjaznym powiewem wiatru,
rozgrzewa promieniami słońca, wtłacza w nozdrza świeży zapach róż i ściętej
wczoraj trawy. Z tego dnia, gdy spojrzeć w prawo, wyłania się z porannej mgły
zrudziały od pomarańczowego słońca Kopiec. Z Zapolskiej widać go doskonale.
Podaje więc dłoń późnemu porankowi, wita się z lipcowym ciepłem, a nad głową
już krążą dwie synogarlice, parka na wieki chyba związana z sobą, sobie
nawzajem poślubiona. Wchodzi do pokoju, otwiera z kolei okno i przystępuje do
codziennych swoich czynności: ścielenia małżeńskiego łoża, wycierania kurzu i przejeżdżania
odkurzaczem dywanu. Zbliża się równa godzina, a z nią pora na wiadomości.
Włącza więc radio. Jeszcze ma trochę czasu na to, o czym z kuchni przypomina
ona.
-
Położyłam ci na desce trzy kromki chleba i okruchy sera. Zapomniałeś o ptakach?
Nie
zapomniał, tak jak jego żona nie zapomni przypomnieć mu o tym. Bierze więc do
ręki swój wypielęgnowany, naostrzony, jedyny i najporęczniejszy nóż, kroi
kromki chleba na wąskie wstążeczki, potem je sieka na drobniutką kosteczkę, a
to fruwające małżeństwo już przysiada na balustradzie balkonu, już gruchając ciepłym
dyszkantem siada na parapecie, zbliża się do przymocowanej na nim deseczki i
zagląda do środka, niecierpliwie oczekując na śniadanie. Kiedy Władysław
przenosi okruchy na desce do krajania chleba i wysypuje je na gładką gładź
karmnika synogarlice podchodzą bliżej i w locie chwytają dziobkami kosteczki
pokarmu, choć samiec zdaje się być odważniejszy lub bardziej zgłodniały.
Dzwonek
do drzwi płoszy na chwilę ptaki.
- Pani
Szymanowa, proszę do kuchni. Władek jak zwykle spóźnia się z przebraniem.
Herbaty naleję.
- A ja
mam ser dla pani Barbaro, świeże jajka i chleb. Dla pana Władysława gazetę
kupiłam.
Szymanowa
pojawia się regularnie tuż po dziewiątej we wtorki i piątki. Do miasta
przyjeżdża na szóstą. Ma stałych klientów na wiejskie przysmaki. Jej ser
twarogowy i dwa tygodnie w lodówce może leżeć bez szkody dla smaku.
Ubiera
się pośpiesznie. Wkracza w tym swoim zużytym z szetlandzkiej wełny utkanym
sweterku, który po latach coraz mniej od zimna chroni, wita się, całując
Szymanową w rękę i do pokoju wprowadza.
- A o
mnie nie zapominaj! Troszkę kawusi.
- Ten
znowu. Mam ja z nim rwetes, Eluniu. Serce słabe a kawy się żąda. Słabiutkiej ci
dam, zbożowej z kardemonem, jaką lubisz.
-
Prawdziwą kolumbijkę lubię z kardemonem – poprawia – pewnie znów od święta, w
niedzielę podasz.
- A w
niedzielę podam, z Jackiem się napijesz.
Szymanowa
już przy stole. Gaworzy o dzieciach, mężu, co przy pszczołach zajęty, bo znowu
się wyroiły. Takie duszne ciepłe lato, więc się roją. Piszczy czajnik.
Szymanowa wstaje.
- A siedź
mi tam, przyniosę sama, dosyć się nabiegałaś od rana.
Elunia
słucha. Chwali Władysława za wygląd. Po zawale już śladu nie zostało. Ten kiwa
głową, kieruje wzrok w stronę kuchni, dając do zrozumienia, że to żony zasługa.
- To
mówisz, że Jacek z misji powrócił?
- A tak,
z dworca dzwonił. A zmęczony! Przesiadki miał z Rzymu i mówił, że w tej Afryce
to tak zmęczony nie był jak po podróży. To mu powiedziałam, żeby się wyspał
porządnie i niech przyjdzie jutro, bo nie chcę mieć go na sumieniu.
- Ale się
naopowiada…
- Ta… Władek
to tylko czeka, aby mieć z kim koniaku popróbować.
- A wolno
ci pić, panie Władysławie?
Wnosi na
tacy herbaty i dla męża kawusię słabą, odbarwioną mlekiem, choć, o dziwo,
prawdziwą. On poznaje prawdziwą kawę po zapachu. Wstaje i rozstawia szklanki,
najpierw gościowi, podkładając serwetki pod podstawki.
- Do
herbaty będzie miód, a nasz Władysław skosztuje trzcinowego kubańskiego; mniej
słodki a zdrowszy – oznajmia Barbara i po chwili przynosi słodycz, łyżeczki i
garsteczkę rogalików z nadzieniem truskawkowym – kupiłam tam na rogu, przy
przystanku. Zawsze świeże mają. Z Balic przywożą, czy z Niepołomic, nie
pamiętam skąd. A Władysław jedynie koniak może, odrobinkę, zalecenia lekarza
przy zawale, aby krew rozrzedzić, ale tylko naparsteczek i to po obiedzie,
nigdy z rana.
- Co tam
u was, pewnie żniwa za pasem – pyta Władysław, próbując wtrącić się do rozmowy.
- Nie
przypuszczałabym, że po zawale można – odpowiada i zaraz powraca do wątku pana
domu – żytko jeszcze tygodnia dobrej pogody oczekuje, a z pszeniczną jarką
poczekać trzeba, to przez te czerwcowe upały, późno się podniosła i nie
wykłosiła należycie. A Wojciech za to zajął się pszczołami i ule wywiózł do
sadu. Popijają herbatkę, Władysław z rozkoszą macza spragnione usta w puszystej
piance kawy, widać że się delektuje zapachem. (...)
Rzadka kawka, a ile radości... A ja tymczasem popijam taką siekierę z dwóch czubatych łyżeczek! Bom jeszcze PRZED zawałem...
OdpowiedzUsuńJa generalnie mocną herbatę preferuję - również przed zawałem...
OdpowiedzUsuń