Coś mnie
gryzie, wkręca się w podkoszulek na plecach, wbija w one plecy, że muszę
klapnąć się czymś. Anim się spostrzegł, a tu herbata wystygła, ostatecznie i
bezpowrotnie.
Brednie,
brednie wypadają na klawiaturę jak zęby staruchowi jednemu. Tam ktoś czeka na
moje słowo, a co ja? mam bredzić może?
Wyczytałem
więc o śmierci poety. Serio. Najprawdziwszej śmierci prawdziwego poety, w
dodatku zasłużonego na tej kulturalnej prowincjonalnej głuszy. Już tam dla
niego ścielą pościel białą w górze. Postać zagadkowa, bo z jednej strony poeta,
z drugiej przedmurze skrajnej prawicy. I jestem ciekaw, czy był dumny, jak
sławny ojciec, z tej młodzieży w kominiarkach, zapalającej tęczę i budkę
wartowniczą. Zachodzę w głowę, jak można być wykształconym, księdzem czy poetą
i aprobować, ba, pochwalać burdy. Nie wiem, czy poeta je pochwalał, ale więź
ideowa trzymała go mocno za gardło.
Z drugiej
strony wypatrzona przeze mnie wolność artystyczna. Przytulanka do krzyża,
odgrzana prowokacja. Zastanawiam się, czy olewający murek artysta to już sztuka.
Czy nazwiemy to prowokacją, czy może beznadziejną próbą zwrócenia na siebie
uwagi, czyli bezsilnością?
Coraz
mniej to ogarniam, coraz więcej nie pasuję.
Aż tu
nagle takie oto przeczytanie:
„Na
starość należałoby spokojnie myśleć o śmierci. A tymczasem wtedy właśnie
odsłania się przed człowiekiem cała ukryta, zdumiewająca, wieczna uroda Życia.
Ktoś tam chce, aby człowiek na ostatek, nasycił się nią aż do bólu. I żeby
odszedł. I odchodzą, a kroki ich zdają się podzwaniać cichutko i urywanie, jak
podzwaniają wędzidła zamordowanych koni. Jak okrutnie cudownie było żyć! I jak
nie chce się odchodzić!” *
*fragment
opowiadania Wasilija Szukszyna „Swojacy”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz