Spod St Nazaire nad Atlantykiem czeka mnie kurs już do kraju, do Warszawy. Daje to równo 2078 kilometrów i ten ostatni etap będzie uwieńczeniem mojej niemal czterotygodniowej podróży, której skrajne koordynaty sięgają Madrytu na południu po St Nazaire na zachodzie i Umeę w Szwecji na północy. W sumie osiągając cel, przejadę prawie czternaście tysięcy kilometrów, a gdyby nie przymusowy postój w Paryżu, pewnie należałoby dołożyć jeszcze tysiąc.
Ponieważ autko nie jest wypełnione po brzegi, spodziewam się doładunku w Niemczech, ale tymczasem jadę przez piękną, zieloną, choć to dopiero przedwiośnie, Bretanię, dwujęzyczną krainę z mniejszościowym językiem bretońskim, co widać choćby po nazwach miejscowości umieszczanych na drogowych znakach.
Bretania słynna jest ze swoich nadatlantyckich krajobrazów i tych pięknych, obwiedzionych szpalerami niskich drzew i krzewów łąk i pastwisk, z domów niewielkich, kamiennych, porozsypywanych po interiorze, a kiedy wjechać głębiej to pejzaże urokliwsze i przypominające te jakie przed stu laty widział i opisywał barwą Gauguin. Są takie miejsca, gdzie najwyraźniej czas się zatrzymał.
Jadę spokojnie, by nie powiedzieć powoli, aby Paryż minąć już po dwudziestej drugiej, kiedy ruch mniejszy i bez korków. Po paru tankowaniach docieram przez Lotaryngię (to nie jest mój ulubiony region Francji) do niemal graniczącego z Francją niemieckiego Saarbrüecken, gdzie spędzam noc.
Stamtąd dnia następnego mam daleki podjazd do Schweinfurtu, gdzie mam zabrać meble - wyposażenie pokoju i zawieźć je do Wrocławia.
Po drodze jadąc „landówką” przez małe miasteczko niedaleko Fuldy napotykam korowód przebierańców. No cóż - to karnawałowe ostatki.
Do Schweinfurtu dojeżdżam po piętnastej. Czekam na klienta pod wskazanym adresem, na całkiem sympatycznym osiedlu trzy i czteropiętrowych bloków. Wreszcie podchodzi do mnie mężczyzna przed czterdziestką, Niemiec, z rozchwianą niechlujnie czupryną. Wraz z nim dwóch młodzieńcówów przed trzydziestką, jak się okazuje Rosjan z Mołdawii. Niemiec wita mnie z uśmiechem i w niemiecko-polskim dialekcie pyta:
- Ty też jesteś z mafii?
Nie bardzo rozumiem, co taki nietoperz jak ja może mieć wspólnego z mafią i z rozbrajającą naiwnością odpowiadam:
- O ile mi wiadomo, nie należę do mafii.
No i znosimy te meble z przepięknego mieszkanka na pierwszym piętrze (zwozimy je windą). Mieszkanko, tak na oko ma jakieś 80 metrów kwadratowych: wielki salon, jadalnia, sypialnia, garderoba, dwie łazienki, kuchnia i jakieś jeszcze trudne do określenia pomieszczenie. Mebelki gustowne: dwie obite biała skórą wersalki, dwa stoliki, ława, serwantka, dwa fotele, zestaw kwadrofoniczny, telefon, laptop, router i jakieś tam kosze, poduchy itepe. W trakcie trwania tej tragarzowej roboty pod blok podchodzą lub podjeżdżają Niemcy i Niemki a ich spojrzenia zagadkowo ponure, wręcz mało przyjazne, jakby drwiące. Dochodzą do tego grymasy twarzy, poparte jakąś niewysłowioną potrzebą zadania pytania. Nic sobie nie robię z tych okoliczności i po dobrej godzinie renówka jest już gotowa do dalszej drogi.
We Wrocławiu pojawiam się punktualnie o dwudziestej trzeciej. Rozładunek trwa znacznie szybciej, gdyż dokonuje go spec-grupa pięciu młodych, nieco podchmielonych panów. Pomiędzy mną a szefem tej ekipy wywiązuje się taka mniej więcej rozmowa:
Ja: - Całkiem ładne mieszkano skąd te mebelki.
On: - Prawda… i jakie ładne osiedle.
Ja: - Na mój gust luksusowe. Tuż obok lasek. To pana te mebelki?
On: - Nie. Mojego kolegi. Musiał się przeprowadzić.
Ja: - Aha.
On: - No i skorzystałem na tym. Szkoda było je zostawić.
Ja: - A pewnie, że szkoda.
On: - A wie pan, co było w tym mieszkanku?
Ja: - ???
On: - Bur… [znaczy się Salon Zmysłowych Uciech dla Osób Płci Obojga]
Dopiero teraz wyjaśnia się ta moja domniemana przynależność do wschodnioeuropejskiej mafii oraz te wiele mówiące spojrzenia zakłopotanych mieszkańców osiedla w Schweinfurcie.
Zatem obieram kurs na stolicę, choć najpierw do domu… poodpoczywać sobie.
Most w St Nazaire - po lewej stronie Atlantyk
Gdzieś w Bretanii - tego zwierzątka nie mogło zabraknąć
Koniec karnawału w miasteczku niedaleko Fuldy
Kolejne niemieckie miasteczko pod Fuldą z "lotu" renówki
[05.0.2016, St Nazaire, we Francji - 07.02.2016, Dobrzelin]
Tylko się melduję.
OdpowiedzUsuńJak wrócę całkiem do życia to także do Kawiarenki.
Obiecuję.
:-)
Najpierw chciałam napisać, że zazdroszczę tych podróży, ale po namyśle stwierdziłam, że zawsze dobrze, gdzie nas nie ma...na pewno jednak podróże kształcą wielowymiarowo.
OdpowiedzUsuńSzczęśliwego dobicia do brzegu i efektywnego odpoczynku życzę:-)
Podróże w jakich uczestniczę są niestety pracą i nie zawsze można korzystać z ich uroków tak jakby sie chciało. Ot choćby uwiecznianie ich na fotografiach ma miejsce głównie z "lotu auta". Przyznać muszę, że pomimo tych atrakcji, pomimo zmęczenia dobrze jest mieć z sobą zeszyt, coś do pisania, laptop oraz książki, które dzielnie podróżują ze mną, na chorobę lokomocyjną sie nie uskarżając...
UsuńA wyjeżdżam znów może jutro, a może we wtorek...
Przyszłam na dłużej do kawiarenki./Nareszcie/
OdpowiedzUsuńI zacznę od tego że jesteś najlepiej i najciekawiej piszącym wśród wszystkich tych, którzy zajmują się tego rodzaju podróżami związanymi z transportem, rozładunkiem, załadunkiem, przeładunkiem etc.
Pędzę dalej...
a widzisz, ja jeszcze nie skrobnąłem fikcyjnego opowiadanka, które miałoby cos wspólnego z moją pracą... może pora o takich pisankach pomyśleć... a tak w ogóle to dziękuję...
UsuńMimo wszystko trzeba być bystrym obserwatorem, by uwiecznić te widoki i wydarzenia codziennego trudu podróży. Proszę pomyśleć o tych opowiadankach. Serdeczności zasyłam.
OdpowiedzUsuń