Jak
się dogadywały? Trudno powiedzieć. Zwłaszcza że nie codziennie
spotykały się ich oczy na tych kilka sekund, w czasie których
należało niezauważalnie podejść do siatki, przerzucić przez nią
tłumoczek i jednocześnie odebrać zwinięta w rulon torbę z
materiału wciśniętą w oko siatki. Nie było czasu na to, aby
powiedzieć, co skrywa w sobie tym razem szary, lniany woreczek.
Dziewczynka sprawnie chwyciła w małe, chude, lecz zwinne dłonie
ten przedmiot pożądania, odwróciła się na pięcie i nie
oglądając się za siebie, niczym chyża łania pomknęła w stronę
domu, znikając za bramą łączącą dwie parterowe kamieniczki. Co
dalej działo się z pakunkiem, Bóg raczy wiedzieć.
Okna
obu kamieniczek szczelnie wypełniony czarnym papierem pozostawały
nieme, kryjąc wielką i niebezpieczną tajemnicę.
Tym
razem Helena włożyła do woreczka kilka cebul i marchwi,
podarowanych jej przez ciotkę ze wsi. Helena dorabiała u niej
najmując się do prac polowych. Nie dostawała za swą pracę
pieniędzy, lecz brała towar w naturze, choć było to
niebezpieczne, gdyż policjanci potrafili skonfiskować cały tobołek
przerzucony przez ramię, zadowalając się się torebką mąki,
garściami fasoli czy ziemniakami wystarczającymi na dwa, trzy
obiady.
W
woreczku była też ćwiartka sporej kury, ciemny chleb i trochę
drożdżowego ciasta, jakie specjalnie wypiekała dla kierownika
urzędu pocztowego Schroedera. Ten, łasy na słodycze, częstokroć
sam podrzucał Helenie drożdże i lepszą mąkę. Smakowały mu jej
wypieki.
Kiedy
tego wieczoru podchodziła do linii demarkacyjnej, za którą świat
był smutny i szary, pies, którego Schroeder prowadził na smyczy
zaczął nagle szczekać. Kierownik poczty niespodziewanie wybrał
się z psem na spacer akurat w tę stronę miasteczka, podczas gdy
zwykle wracał tą drogą i do tego czasu Helena zdążyła
pozałatwiać swoje sprawy.
Ten
sześcioletni wilczur pewnie nie zareagowałby szczekaniem na widok
Heleny – znał ją dobrze, nawet łasił się do jej nóg i
pozwalał się tarmosić po grzbiecie – ale zaciekawił go ten obły
przedmiot, który nieoczekiwanie przefrunął był przez wysoką
siatkę jak bażant.
Schroeder
uspokoił psa, lecz jednocześnie gromko krzyknął w stronę
kobiety:
- Helena,
co ty zrobić? Jutro pogadamy!
Helena
bała się tej rozmowy i nie osłabił tego lęku wyrosły, pachnący,
drożdżowy placek, jaki przyniosła na pocztę. Kończyła właśnie
myć podłogę, kiedy Schroeder zszedł na pocztę z góry, ze
swojego mieszkania.
- Frau
Helena, czy ty chcesz przeżyć wojna i mieć praca?
Helena
wstała z kolan upuszczając na podłogę wyżętą ścierkę. Jej
pełne obawy, przygnębione oczy same odpowiedziały na zadane jej
pytanie.
- Ty
dobry pracownik, Helena. Ja pracować na poczta pod Breslau, a potem
na północy Mazowsze. Tam pracowniki polskie otwierały paczki i
kradły. Jedna z drugą sąsiady byli przez ulice i jedna drugą
okradały. Wstrętne. Ty uczciwa Polka. Rychtyk pracujesz, pieczesz
dobra ciasta... czy ty wiesz co cię mogło spotkać, gdyby
granatowe policjanty zobaczyli, co ty wczoraj zrobiła? Albo
komendant? Ty mi powiedz, czy chcesz być żywa.
Helena
odważyła się podnieść głowę. Spojrzała w oczy Schroederowi.
Przestała przygryzać wargi.
- Chcę.
Każdy chce – powiedziała.
- Miej
się na baczność. Dobry pracownik jesteś. Tyle zła. Tyle zła. A
tamta jak fryga. Nie zdążyć spojrzeć, jak wbiegła za brama.
- Panie
kierowniku, Ryfka z moją Jadzią na jednym podwórku się chowały.
To rówieśniczki.
- Tyle
zła, tyle zła – powtarzał Schroeder. - A ty, Helena, cały
świat chcesz zmienić?
- Ulżyć
chcę tylko.
- Teraz
nie czas na dobra serce. Moja Regina też dobry człowiek była.
Córkę mi dała. Cały świat by dała ale już nie da bo w grobie
leży.
Schroeder
przestał mówić. Podszedł do stolika, przy którym klienci poczty
adresowali zwykle koperty. Ciasto, które na nim leżało pachniało
przez pergaminowy papier w jaki było zawinięte. Odłamał kawałek
placka, wsunął do ust, posmakował.
- Moja
Regina zachorować i umrzeć. Zostawić mnie sam z córka. Co robić?
Żyć trzeba.
Starannie
zawinął placek i wziął go do rąk.
- Córka
się ucieszy – powiedział ni to do Heleny, ni to do siebie. - Za
kwadrans otwierać poczta, Helena. Pamiętaj.
- Tak,
panie kierowniku.
Nie
wszedł jeszcze na górę. Popatrzył na kobietę, jak obwija
wilgotna ścierką szczotkę. Niewiele zostało jej do zakończenia
porannych porządków. Należało jeszcze raz wytrzeć podłogę i
przewietrzyć salę, aby wyschła.
- Po
zakończona robota pod wieczór przyjdź do mnie na górę, Helena,
tak?
Nie
odczuwała już lęku, ani wtedy, gdy wypowiadał te słowa, ani też
później, wieczorem, gdy zastukała do drzwi Schroedera, a otworzyła
je przed nią córka kierownika, trzydziestoletnia panna, Gertruda.
Helena
przestąpiła próg.
W
przedpokoju na ławie, w której przechowywano buty, stała
dwukilowa, metalowa puszka.
- Helena,
ty uważaj, w tej puszce jest marmolada. Ale nie taka z buraka,
rozumisz? Uważaj, Helena, jak będziesz przerzucała, żeby cię
tylko granatowe nie widzieli, rozumisz?
- Rozumiem,
panie kierowniku.
- To
jak tam tej małej na imię?
- Ryfka
na nią mówią.
- Ryfka...
a tak, to już idź.
Przez
moment Helenie wydawało się, że córka Schroedera, która przez
cały czas była obecna przy rozmowie, odetchnęła głęboko, a z
ruchu jej warg wyczytała imię małej żydówki.
[30.11.2016,
Marmande we Francji]
Dobroć ludzka rzecz.
OdpowiedzUsuńto prawda... dobroć i przyzwoitość, lecz to nie koniec opowieści...
UsuńNieludzki czas dla ludzi, ale niektórzy potrafili zachować trochę serca dla innych.
OdpowiedzUsuńObecnie pewnie byłby większy problem, by znaleźć człowieka w człowieku.
Zasyłam serdeczności.
no cóż... trzeba się starać być człowiekiem w każdej sytuacji...
UsuńTo był czas, który weryfikował ludzi...
OdpowiedzUsuń... to prawda, chociaż w grę wchodził również strach i obawa przed losem najbliższych...
Usuń