- O, silny jest, z
takim workiem daje sobie radę; jak to zarzucił go sobie na plecy, jakby nie
kartofle dźwigał, a gęsine pierze.
Patrzyła na niego z
podziwem, gdy rączym krokiem zmierzał do auta; jej mąż ledwie zdążył go dobiec,
otworzył bagażnik, a pięćdziesięciokilowy worek już leżał w komorze jak padłe
zwierzę.
- On z roku na rok
silniejszym mi się wydaje, a miałam ja z nim, oj miałam, kiedy był dzieckiem.
- Co pani powie, teraz
taki chłop na schwał – pochwaliła ponownie.
Ktoś podszedł do wozu.
- Ma gospodyni jeszcze
taki worek jak ten tam? – mężczyzna w dżinsowej kurtce przed chwilą utkwił
wzrok w Janie.
- Ostatnie dziesięć
kilo, patrz pan, ostatnie. Za miesiąc, półtora będą młode – wytłumaczyła
Barbara.
- Ostatnie dziesięć
kilo, pani mówi. A czy dobre, nie przemarznięte w zimie, bo widzę, że bez
pędów?
- W takiej piwnicy,
jaką mamy, żaden kartofel nie przemarznie. Te już są ostatnie, nawet ledwie co
dla siebie mamy. Resztęśmy na sadzeniaki zostawili, już nam ziemia rodzi nowe bulwy.
- Pani da, jeśli
dobre. Białe?
- Białe i puszyste po
ugotowaniu.
Dobili targu.
- A pewno, że
mężczyzna z niego wyrósł nie od parady – kontynuowała Barbara. – Ale co ja
przeżyłam! Zapalenia opon mózgowych dostał, gorączkował, ledwo śmierci umknął.
Sześciu lat nie miał. Jużeśmy myśleli, że siódmego roku nie doczeka, ale
przeżył, choć dwa lata potem słabował, mizerniał w oczach, na mowę mu padło, na
rozum…
- Co pani powie! Takie
zapalenie to przed wojną… lekarstwa nie było.
- Prawda. Do ilu to
doktorów ja z nim jeździłam? Ale cudem ocalał. A mówili mi, że długo nie
pożyje, że kaleką zostanie, bo po takiej chorobie mózg będzie obciążony.
- Tak… na szczęście
pomylili się doktorzy – podsumowała tamta.
- Pomylili, ale nie bardzo.
W rzeczy samej rozum miał po tej chorobie spowolniony, uczył się przez to
kiepsko, z trudem przechodził z klasy do klasy. Dopiero jak był w zawodówce,
stopniowo odżywał, a to może i dlatego, że ucząc się na stolarza, ukochał tę
pracę, nawet rzeźbić w drzewie zaczął, malować potrafił i tak miesiąc za
miesiącem, rok za rokiem mężniał.
Tamta nieraz widywała
Barbarę i jej męża na targu, zawsze w czwartek. Kupowała jajka, kapustę, twaróg
i masło domowej roboty, i ziemniaki. A skusiło ją to, że Medyńscy jako chyba
ostatni z gospodarzy przyjeżdżali na targowisko wozem ciągnionym przez konia,
podczas gdy inni albo traktorem z przyczepą, albo blaszanym lub z plandeką
autem. Czy jej żal się zrobiło gospodyni handlującej z wozu, że biedna, czy też
sądziła, że skoro w konia przyjeżdża, to pewnie ten towar, który sprzedaje, nie
może być szprycowany chemią. Dość powiedzieć, że ilekroć pojawiała się na
targu, zawsze szukała gospodarzy z wozem. Dzisiaj wyjątkowo oprócz Barbary i
jej męża na targowisku pojawił się Jan, stąd tamtej zainteresowanie jego osobą.
- Ale już chyba nic mu
nie dolega. Mężczyzna co się zowie i nie wygląda na ułomnego w żadnym calu – w
dalszym ciągu kobieta z miasta chwaliła Jana.
- Tak właśnie jest, dziękować
Bogu, wykaraskał się z choroby, a robotny bardzo, choć czasem zamyślony, inny
niż pozostali, ale, wie pani, i to zamyślenie mu przechodzi, odkąd znalazł
sobie żonę.
- No, widzi pani, czas
zrobił swoje, a że znalazł sobie kobietę, to dziwić się nie ma czemu, bo
przystojny bardzo, a tej jego przypadłości nie widać wcale.
- To prawda. Śladu nie
zostało po chorobie, ale ja, pamiętająca matka, wciąż mam przed oczami tamto
nieszczęście, które mu się przytrafiło. Bardzo rzadko przyjeżdża z nami, na
gospodarstwie zostaje; dzisiaj umyślił okupić żonę, sukienki, jakiejś lekkiej
bluzeczki szuka jej na lato.
- Widać z tego, że
żonę kocha – westchnęła tamta.
- Chwalić Boga,
małżeństwo jest udane. Ona za nim do rzeki by wskoczyła. Zgrzeszyłabym, gdybym
powiedziała co złego na Ludmiłę. A to dziecina uboga, sześć lat młodsza od
niego; nastoletnią będąc rodziców straciła, lecz na szczęście zaopiekowało się
nią wujostwo; przygarnęli sierotę, wykształcenie jej dali, choć na studia nie
poszła, lękliwa taka, co tłumaczę sobie tym, że choć wujostwo w porę podało jej
ręce, to jednak dusiła w sobie przykre wspomnienia o stracie rodziców; ci w
wypadku samochodowym zginęli, czego synowa zapomnieć nie może.
- Tak, widać byli
sobie pisani.
- Ludka pracowała na
poczcie i tam naszli na siebie, i jakoś tak od razu do gustu sobie przypadli. W
trzy niedziele dali na zapowiedzi. Ślub mieli skromny, bo z jej strony rodziny
niewiele, a i nasza nieliczna, tyle że kilkoro z przyjaciół z obu stron
odmłodziło weselników.
- Daj Boże, pani
Barbaro, niech im się wiedzie.
Jeszcze ktoś do wozu
się zbliżył, a to po jajka, to po kiszoną kapustę czy twaróg. Zajętą rozmową
Barbarę wyręczał w handlu jej mąż; on targowania się nie lubił. Zawsze
podkreślał, że do tej roboty jest nieskory.
Przeminął jeszcze
kwadrans na rozmowie z miastową kobietą, kiedy powrócił Jan z zawiniątkiem pod
pachą. Dostąpiwszy matki, rozwinął przed nią sukienkę kupioną dla Ludmiły,
potem rozpostarł na sobie bluzkę.
- Będzie się jej
podobać, mamo? – zapytał, a głos zadrżał mu jak osikowe gałązki na słabym
wietrze.
- Mnie się podoba, a
czy Ludmile? Młodzi jesteście, więc cóż mnie pytać o radę?
- A mnie się wydaje,
że ma pan dobry gust – odezwała się tamta. – Byle tylko na pana żonę pasowało.
- Jakżeż ma nie
pasować, skoro ja – tu utworzył z obu ramion okrąg – kiedy moją Ludkę obejmę,
to ręce moje powiedzą mi o jej sylwetce tyle, jakbym miarę do piersi, do
bioder, centymetrem zmierzył.
- Zatem się na pewno
ucieszy – podsumowała tamta, a Jan pozostawiwszy w dłoniach Barbary pakunek,
wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki; następnie wyjął z niej owinięty w
szary papier niestabilny przedmiot, a były to korale. Zaraz je zawiesił na
matczynej szyi, tak jakby do sprawdzenia przez kobietę z miasta, czy Barbarze w
nich do twarzy. Kobieta zachłysnęła się widokiem tego odpustowego wianka, lecz
nie dała po sobie poznać, że ten sznur kolorowych paciorków wyraźnie nie jest w
jej guście.
- Kocha pana, to i z
tego prezentu się ucieszy – powiedziała.
Czas był na nią.
Pożegnała się serdecznie, a kiedy podeszła do auta, w którym niecierpliwił się
jej mąż, obejrzała się.
Medyńscy szykowali się
do wyjazdu z targowicy.
[12.04.2019, Dobrzelin]
Szczęście niejedno imię ma... Slogan, prawda?
OdpowiedzUsuńDobrze jednak umieć je dostrzec w każdym drobiazgu, odszukać w każdej chwili życia. To, co jednemu wydaje się zwyczajne, normalne, a może nawet nijakie, dla innych jest właśnie szczęściem. W swoich opowieściach pięknie pokazujesz takie właśnie "zwyczajne, normalne" szczęście, prostych, zwyczajnych, normalnych ludzi. Pięknie. Dziękuję. I życzę odrobiny szczęścia w każdym momencie życia (i umiejętności dostrzegania go). Życzę tego i Tobie- Autorze i sobie również.
Pozdrawiam
... prawdę powiedziawszy wystarczyłoby mi we własnym życiu to szczęście, które opisuję; mam na myśli ten typ szczęścia, niekoniecznie identyczne z podaną, opowiedzianą fabularnie fikcją, a że gustuję w normalności i zwyczajności... no cóż, każdy rzuca swój cień. Dziękuję za bardzo wnikliwe odczytanie i dołączam się do życzeń szczęścia - Tobie...
UsuńJak zwykle cudownie ciepła opowieść, a takich w książkach coraz mniej... w życiu także.
OdpowiedzUsuńw podtytule tego bloga pisze: "życie jest fikcją" - to trochę bałamutne odniesienie się do filozofii Shopenhauera; otóż w bardzo wielu swoich opowieściach domagam się tego, aby fikcja stała się rzeczywistością, prawdziwym życiem, i tak naprawdę można tego dokonać, ale........
UsuńKażde zdanie w Twojej opowieści wywołuje we mnie jakieś wspomnienia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
No cóż, jesteśmy w podobnej, jak sądzę, "parafii" wiekowej, stąd te wspomnienia, skojarzenia... pozdrawiam
UsuńWprawdzie nie byłam nigdy na prawdziwym wiejskim targu, ale jako dziecko bywałam na odpustach w sąsiedniej wiosce.
OdpowiedzUsuńMiłego poniedziałku.
... a ja w odległym dzieciństwie chodziłem z babcią na targ, kierując wózkiem (tym moim, gdy byłem bobasem). Znaczy się już wtedy działałem w branży transportowej :-) :-) :-)
UsuńWłaściwie to powinienem życzyć Tobie i wszystkim gościom kawiarenki Wesołych Świąt!!!