W końcu styczeń uszanował dzieciaków, a i starszych pragnienia, co to śnieżny puch chcieli zobaczyć, a może i z nart, i z sanek bezużytecznie stojących dotąd w komórkach skorzystać.
W styczniowy weekend zaroiło sie od spacerowiczów w parku miejskim, a na łagodnych stokach opadających bezboleśnie w dolinę rzeczki, juz za miastem, dzieciarnia urządzała sobie saneczkarskie szaleństwo. A wszystko dlatego, że razu pewnego sypnęło śniegiem, a pod wieczór pochwycił w swoje skostniałe łapska mróz i gwiazdy rozbłysły, jakby kto wszystkie srebniaki świata w granatowe niebiosa rzucił.
Najbardziej zimy spragnieni harcowali na powietrzu rzeźkim i zmrożonym aż do późnej nocy.
W niedzielę tuż po czternastej w kawiarence tłumami gości sie nie raczono. Kilka zaledwie osób przy kawie, herbacie o rozlicznych sprawach tego świata rozmawiało - wśród nich radca Krach z doktorem Koteńko rozgrzewali się kawą i koniaczkiem w ilościach nader skromnych, aby tylko wyskokowym płynem żoładkowe trawienie przed obiadem poprawić.
- A mnie, panie doktorze - odezwał się pan radca - z każdym wydarciem kartki z kalendarza nastrój sie poprawia.
- Widzę, że niezupełnie jest poan, panie radco, z zimy zachwycony - zauważył pan doktor.
- Oj, nie, z kazdym rokiem coraz mnie jest we mnie szacunku do zimowych uroków, a najbardziej boleję nad tym, że dni są tak krótkie i takie bezlitośnie szare, choć przyznaję, że ostatnio ta szarość nam wybielała. Ale dzisiaj, kiedym ostatnią karteluszkę zerwał, zmiarkowałem, że od ostatniego darcia całe dwie minuty jasności przybyło, co mnie tylko skłoniło do tego, aby pognać do kawiarenki... i pognałem, i miłego druha zobaczyłem.
Pan doktor Koteńko spowazniał nagle.
- Zaiste, brak słońca to jeden z felerów zimy.
- Ale pańska żona, doktorze, doskonale sobie z zimą radzi, bo rzadko ja ostatnio w kawiarence widuję.
- Umyśliła sobie, panie radco, nową imprezę i z kolędnicza kompanią z mlodymi po wsiach krąży. Mówi, że należy podtrzymywać tradycję.
- Nie ma co, panie doktorze - roześmiał się radca Krach - obrał pan sobie za żonę niewiastę niezwykle obrotną. Czytałem jeszcze przed świętami w naszej gazecie jej wiersze, na ludową nutę stylizowane.
- A tak, panie radco. Zosia budzi sie wczesnym rankiem i albo co czyta, albo pisze, albo się do tych nadzwyczajnych, nadobowiązkowych lekcji przygotowuje - tłumaczył doktor Koteńko - a z tymi tekstami - dialogami to początkowo myślałem, że na tym się skończy, a tu popatrz pan, z Turoniami się włóczy, ech... a co u pana, przyjacielu? Jak się wnusia chowa? Zajrzeć może?
- Panie doktorze, dziewucha nam się okazała istną sybiraczką. Zdrowa i jeść woła. Całe szczęście, że córka w pokarm bogata.
- To i dobrze, bo na matczynym mleku dziecię najzdrowiej się chowa.
- Też i ja tak mówię, doktorze ... no, uzupełnijmy płyny.
Po nadzwyczaj skromny kieliszeczku wypili.
- ... a Wołodia do roboty w lesie się najął. Próbowałem mu załatwić coś w mieście, ale on, jak raz, skumał się z leśniczym i ten mu prace przy czyszczeniu lasu wyznaczył.
- Skumał się? - zadziwił sie doktor Koteńko - pan leśnioczy nie bardzo ku ludziom sie skłania... mruk jakiś. Kiedym raz tam zajrzał (nie powiem, przyjął mnie grzecznie) i napomknąłem coś o tym, aby wstąpił do ośrodka na badanie, odparł, że leczy się sam, tak jak sam żyje i nie ma zamiaru niczego zmieniac w tym względzie. Powiada, że z ludźmi tylko zawodowe kontakty utrzymuje, bo ... musi.
- Ale o las dba - upomniał się pan radca - i ten leśny domek, i działkę, to właśnie z nim załatwiałem, więc żadnego złego słowa o nim nie opowiem.
- A mnie się wydaje, że z leśniczego taki odludek się zrobił, bo wciąż coś go trapi. Ludzie mówią, że przed laty więcej miał w sobie wigoru.
- A czy to się dziwić trzeba? Żona mu odumarła... ile to będzie... przed dziesięciu, piętnastu laty. A co z nią pożył? Dwa lata, nie więcej. A że pobrali się w wieku cokolwiek słusznym... co tu mówić... podobno spóźniona, ale wielka była to miłość - westchnął pan Krach.
- To być może, panie radco, to być może.
- Całe swoje życie poświęcił więc pracy - ciągnął radca Krach - a tu mu Wołodia (wiem, bo pytałem) opowiedział o tych poszukiwaniach zdrowej wody, o odwiertach, o tym szwajcarsko-rosyjskim bogaczu, który, nota bene, ma się zjawic w lutym i skierować marzenia Wołodii na rzeczywistości tory.
- Mówił mu? I jak przyjął te plany i zapowiedzi?
- Początkowo pan leśniczy wielce sceptycznie do pomysłu się odniósł. Juz nawet nie chodzi o ten kawałek lasu i garść nieuzytków przylegajacych do niego, bo to teren w planach do sprzedaży ujęty. Pan leśniczy jako osoba jak najbardziej ekologicznie uformowana, kiedy o inwestycji posłyszał, przestraszył się, że pociągnie ona z sobą skutki więcej niż opłakane. Wtedy Wołodia, mniemam, że także przy pomocy syberyjskiej wódeczki, objaśnił panu leśnioczemu, że własnie chodzi mu o to, aby ten teren podleśny na wzór uzdrowiskowego przysposobić... i w tym miejscu fantastyczne przed panem leśniczym rozłożył na cztery łopatki plany.
- No proszę... i ten się ugiął.
- A jakże... zapalił się. Ale przyjacielu, tak między nami mówiąc, pan leśniczy ze swoją przyszłą żoną, właśnie w uzdrowisku się poznali...
- Teraz rozumiem - westchnął pan doktor - psychologia zna takie wypadki...
- Zmartwił się pan leśniczy tym - ciągnął radca - że lasy, póki co, nie do sprzedaży cudzoziemcom przeznaczone, na co Wołodia, że teren zakupi na żonę, to jest moją córkę... pieniądze ma lub pożyczy, ale całej inwestycji nie podoła, dlatego "Szwajcar" mu potrzebny, bo to podobno przyjaciel jego wielki. Oni tam mają z sobą porachunki, bo Wołodia ponoć pomógł "Szwajcarowi", kiedy ten wyrok w syberyjskich kazamatach odsiadywał, a później to nawet wstawił się za nim w samej Moskwie... no dosłownie jak w jakiejś książce.
Zamyślił się pan doktor i teraz on po kieliszeczku koniaku zamówił, a obaj panowie zgodnie przyznali, że nie ma nic na całym świecie lepszego, nad koniaczek, który idealnie żoładek na spóźniony niedzielny obiad przygotowuje.
Kiedy Maria dwa śliczne kieliszeczki przed panami na stoliku postawiła, pan doktor nie omieszkał podzielić się następującą refleksją:
- Prawdę powiedziawszy to i ja chętnie bym sie do takich planów zapalił. Póki co, powietrze mamy czyste a taki kurort opodal ciżemkowskich włości gdyby powstał, znacznie polepszyłby postrzeganie naszego miasteczka w świecie.
- Bardzo politycznie powiedziane - zaśmiał się pan radca.
W tejże chwili, gdy obaj przyjaciele kontentowali sie marzeniami i koncentrowali na pomnażaniu apetytu przed czekającym ich jeszcze dzisiaj obiadem, do ich stolika podeszła zdyszana nieco pani Janeczka Szydeło, pana mecenasa żona. Przywitała obu panów serdecznie, lecz na jej twarzy uśmiech się jakoś pojawić nie chciał. Przyszła bowiem ze sprawą, która nie była lekką, łatwą i przyjemną.
[17.01.2016, San Sebastian w Hiszpanii]
- No proszę... i ten się ugiął.
- A jakże... zapalił się. Ale przyjacielu, tak między nami mówiąc, pan leśniczy ze swoją przyszłą żoną, właśnie w uzdrowisku się poznali...
- Teraz rozumiem - westchnął pan doktor - psychologia zna takie wypadki...
- Zmartwił się pan leśniczy tym - ciągnął radca - że lasy, póki co, nie do sprzedaży cudzoziemcom przeznaczone, na co Wołodia, że teren zakupi na żonę, to jest moją córkę... pieniądze ma lub pożyczy, ale całej inwestycji nie podoła, dlatego "Szwajcar" mu potrzebny, bo to podobno przyjaciel jego wielki. Oni tam mają z sobą porachunki, bo Wołodia ponoć pomógł "Szwajcarowi", kiedy ten wyrok w syberyjskich kazamatach odsiadywał, a później to nawet wstawił się za nim w samej Moskwie... no dosłownie jak w jakiejś książce.
Zamyślił się pan doktor i teraz on po kieliszeczku koniaku zamówił, a obaj panowie zgodnie przyznali, że nie ma nic na całym świecie lepszego, nad koniaczek, który idealnie żoładek na spóźniony niedzielny obiad przygotowuje.
Kiedy Maria dwa śliczne kieliszeczki przed panami na stoliku postawiła, pan doktor nie omieszkał podzielić się następującą refleksją:
- Prawdę powiedziawszy to i ja chętnie bym sie do takich planów zapalił. Póki co, powietrze mamy czyste a taki kurort opodal ciżemkowskich włości gdyby powstał, znacznie polepszyłby postrzeganie naszego miasteczka w świecie.
- Bardzo politycznie powiedziane - zaśmiał się pan radca.
W tejże chwili, gdy obaj przyjaciele kontentowali sie marzeniami i koncentrowali na pomnażaniu apetytu przed czekającym ich jeszcze dzisiaj obiadem, do ich stolika podeszła zdyszana nieco pani Janeczka Szydeło, pana mecenasa żona. Przywitała obu panów serdecznie, lecz na jej twarzy uśmiech się jakoś pojawić nie chciał. Przyszła bowiem ze sprawą, która nie była lekką, łatwą i przyjemną.
[17.01.2016, San Sebastian w Hiszpanii]
Znowu w Kawiarence ruch i dyskusje o doskonaleniu świata tego. Odwierty, kurort obok, dalekosiężne plany. I ta obywatelska troska o wspólne dobro, jakim są lasy. Niechże mała sybiraczka zdrowo się chowa. Mam nadzieję, że pani Janeczka nie przyniesie bardzo złych wieści.
OdpowiedzUsuń... no, niestety, przyniesie nie najmilsze...
UsuńChciałabym takie towarzystwo w takiej kawiarence i ciekawa jestem dalszego ciągu ...
OdpowiedzUsuńba... ja także w realności bym chciał... a dalszy ciąg będzie, będzie...
Usuń