CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 września 2015

FRANCJA - WŁOCHY - AUSTRIA - NIEMCY

Do Sainte Helene du Lac przyjeżdżam z Bawarii po długiej, choć niezbyt męczącej drodze, być może dlatego, że miałem przepięknie przespaną noc. Tutaj rankiem mam rozładunek, a potem krótka wizyta na poczcie i kolejny kurs, do Włoch, do Gemonio, gdzieś pomiędzy jeziorami Maggiore i Varese.
Najpierw jednak mijam znane mi wcześniej (także z olimpiady zimowej) Albertville; przejeżdżam też obok (ładne mi obok - paręnaście kilometrów) Les Menuires, ośrodek narciarski, gdzie przed rokiem miałem rozładunek i kieruję się do Włoch nową, nieznaną mi drogą przez przełęcz Św. Bernarda (2188 m.).
Wcześniej jednak czeka mnie niespodzianka w postaci blokady drogi na kilkanaście kilometrów przed miejscowością położoną na wysokości 1850 metrów. Stoję więc z innymi przez blisko dwie godziny i zachodzę w głowę, skąd się wziął ów nieoczekiwany korek. Tajemnica zostaje rozwikłana, kiedy ruch „puszczono”. Otóż w tej miejscowości, której nazwy nie pomnę kończył się etap górskiego wyścigu kolarskiego Tour de l’Avenir. Niestety, kto był szczęśliwym zwycięzcą, a kto pogrążonym w rozpaczy pokonanym, tego nie wiem. Jedyne co robię to zdjęcia ze wzgórza, a widoki przecudne, a jakieś podłe muszyska przy okazji paszczękami swoimi wręcz mnie pożreć całego usiłują. I jadę dalej, na tę przełęcz, gdzie pomnik świętemu Bernardowi wystawiono, aby prócz tego, czym się ów sławny na cały świat zakonnik zajmował, wskazywał podróżnym drogę do Italii. Na przełączy, rzecz jasna, robię zdjęcia. Jest chłodno, wietrznie, lecz z braku muszysk, przyjemnie.


[widok z przełęczy św. Bernarda; poszarzałe stoki przypominają wyższe partie Pirenejów]


[Święty Bernard nad swoją przełęczą]

Przede mną pokaźny budynek, na którym „Hospice” napisano (w słowniku sprawdzić muszę). Obok tej (może też i w niej) budowli rozlokowała się kolarska ekipa Rabobanku - welocypedy naprawiają. Autobus tejże grupy również blisko, a taki pojazd albo wielka ciężarówka to na tej drodze rzadkość, bo droga po francuskiej stronie Alp najeżona serpentynami a zakręty strome i ciasne. Po stronie włoskiej głównie zjazdy; drogi porządne, lecz jakby nieco węższe niż we Francji. Jeszcze 80-100 kilometrów takiej górzystej jazdy i wieczorem wjeżdżam na równinę, która poprowadzi mnie już do celu podróży. Robię jednak nocleg, pozostawiając sobie 45 kilometrów na rano. Te 45 kilometrów to godzina jazdy jak na warunki włoskie, nie licząc autostrad, na których średnia godzinna to 110 kilometrów.
I proszę bardzo, ta ciepła, parna noc tak mnie zmuliła, że o całą godzinę przespałem pobudkę, ale spokojnie, mieszczę się w limicie czasu. Zwróciłem już na to uwagę, że oprócz wysokich gór, w Italii wilgotność powietrza jest znacznie wyższa niż we Francji, Niemczech czy Austrii, a już dostając się pod wpływ mas powietrza ciągnących od Adriatyku, naprawdę trudno oddychać.
Jadę tedy późnym porankiem pięknymi okolicami Lombardii. Maggiore widzę z pewnej odległości, z Arony i mknę dalej, do celu, w samym Gemonio poprowadzony przez uprzejmego Włocha, za którego mikro-ciężaróweczką podążałem na Via Roma numer 5.
Spocony jak nieboskie stworzenie rozładowuję się, podjeżdżam pod Carrefoura, gdzie zmieniam ciuchy, kupuję włoski makaron i sos pomidorowy (będzie uciecha w domu) i łapię kurs - prawie czterysta kilometrów autostradą pod Treviso. Muszę autostradą, bo tylko w ten sposób zaoszczędzę trzy godziny jazdy, inaczej nie zdążę.
Nie lubię autostrad, oj nie, w żadnym kraju. Patrzysz tylko na prędkościomierz, znaki, obserwujesz uważnie to, co się dzieje przed i za tobą, wyprzedzasz, przepuszczasz, zmieniasz pasy i zerkasz na zegar. I rzeczywiście wyjeżdżam średnią ponad 110 kilometrów na godzinę, ale kosztem widoków, ciekawych miejsc, ludzi.
Przyjeżdżam do Refrontolo, na godzinę przed czasem, więc jeszcze mam czas na obiad. Załadowują mnie wybornie (ciekawe, że wszędzie, gdzie we Włoszech byłem na załadunku lub wyładunku, obsługa jest szybka, sprawna i bezproblemowa).
No i biorę kurs na Niemcy: pierwszy kończy się w Augsburgu, a drugi pod czeską granicą, w poniedziałek. Będę jechał trasą przez Cortina d’Ampezzo. Tym razem jednak do Cortiny dojadę inną, znacznie łatwiejszą drogą, w dodatku bez śniegu, w upale.
Zatrzymuję się na noc nad jeziorem Laggio di Santa Croce i przed południem wkraczam w Dolomity. Te włoskie, wschodnie Alpy są zachwycające. Potężne masywy zadrzewionych wzgórz wyrastają niemal tuż obok drogi, a ponad nimi, w oddali, majaczą ostre krawędzie, suchych, spalonych słońcem wierzchołków, z których te nad Cortiną zdają się być najwyższymi.
Wody w dolomickich rzekach tyle co na lekarstwo - leniwie wiją się niewielkie, nieszerokie strumyczki, które, na dobrą sprawę, można przeskoczyć. Natomiast układ rzecznych, wapiennych kamieni w łożysku rzek wskazuje na to, że podczas deszczu, kiedy woda opada wartkim nurtem ze stromizn wzniesień i gór, dzisiejszy strumyczek łatwo się staje potężną, szeroką i nieokiełznaną rzeką.
Przed Brenero, gdzie kończy się Italia, a zaczyna Austria mam trochę wspinaczki, a już po austriackiej stronie czeka mnie długi, malowniczy zjazd do Innsbrucku, a później niezwykle rozwlekły, uciążliwy, sławny podjazd niedaleko Zirl i w końcu już spokojniej do granicy niemieckiej, do Garmish Partenkirchem.
Od Innsbrucku towarzyszy mi w drodze Gjorgi, młody, sympatyczny Macedończyk, który podróżuje autostopem po Europie. Zabieram go do Niemiec, choć celem tego młodziana o bujnych, czarnych włosach jest szwajcarska Bazylea.
Przez całą drogę rozmawiamy, niekoniecznie o najważniejszych sprawach świata, ale poruszamy też kwestię byłej Jugosławii. Zatrzymuję się przed Monachium, przy autostradzie, gdzie zamierzam spędzić noc. Pijemy kawę, jemy kolację, po czym Gjorgi wyrusza w dalszą, autostopową drogę.
Kolejna ciepła, wręcz upalna noc. Niestety również głośna wskutek bliskości wrzeszczącej silnikami aut autostrady.

[w Alpach francuskich pod Chambery, nad Lagio di Santa Croce we Włoszech i pod Monachium, 28-29.08.2015]

2 komentarze:

  1. Trasa jak z bajki, ciekawie opisana, ale podejrzewam, że skoro na czas, to jest stresująca, niebezpieczna. A to już bajką nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie powiem, trochę stresu w tym jest, ale bezstresowo przeżyć się życia nie da. Ale wiesz.... uwielbiam te najtrudniejsze trasy: kręte, strome, wąskie, gdzie trzeba uważać choćby na to, czy przypadkiem motocyklista na "zetnie" przy zjeździe zakrętu. Nagrodą za to wszystko są krajobrazy, cisza i przepiękny spokój... na takiej trasie nigdy się nie zaśnie, co jest do pomyślenia na autostradzie...

    OdpowiedzUsuń