ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

08 października 2019

IDĄC -2- (szkic)

Trawię to. Wyrwałem się z objęć Baśki. Ale tak na poważnie to wyjechała na niedzielę do matki. Sama. Beze mnie. Nie, nic z tych rzeczy, że ja nie chciałem, że ona chciała sama, jedynie z Bartkiem odwiedzić matkę. Tak wyszło i żadne z nas nie ma do siebie pretensji. A czy to nie wyjeżdżaliśmy do Borowa razem? Wyjeżdżaliśmy nieraz. Dzisiaj widocznie musiało być inaczej.
- Wypoczniesz przynajmniej. Cały tydzień pracowałeś od świtu do nocy - tłumaczyła.
I miała rację. Musieliśmy skończyć do mrozów tę robotę, bo klient raz że nalegał, a dwa - obiecał dołożyć parę stów na łebka, jeśli skończymy do pierwszego listopada. No i skończyliśmy. I mam pieniądze. Pierwszy raz od wielu tygodni na czas.
Początkowo myślałem, że uda mi się przespać całą noc z soboty na niedzielę i jeszcze zahaczyć o niedzielne południe. Nic z tych rzeczy. Noc nie zdołała przykleić do moich oczu snu. Spałem jak zając w okolicy grasujących lisów, wierciłem się, przekładałem poduszkę spod głowy wiele razy, wstawałem i po omacku, nie chcąc wybudzać śpiących, przechodziłem do kuchni, wyjmowałem z lodówki kiełbasę - właściwie urywałem ją kawałek po kawałku - jadłem, popijałem lekko gazowaną wodą o smaku lemonki, wracałem do łóżka, i znów nie mogłem się przytulić do snu.
- Nie możesz spać? - słyszałem jej głos.
Odpowiadałem, że już śpię, ale nie spałem, udawałem szykując się do kolejnej wędrówki do kuchni. Za trzecim razem zapaliłem papierosa, po czym chwyciłem Cortazara leżącego na taborecie w łazience. Bo ja lubię czytać w łazience. Dziwne? Dla mnie nie, bo lubię czytać o każdej porze i byle gdzie, a Cortazara szczególnie. Nie tylko zresztą Cortazara, ale jego miałem akurat w te ostatnie dni na oku, więc kartka po kartce... .
Co mogłem robić w niedzielne przedpołudnie? A, co warte podkreślenia, to niedzielne przedpołudnie 29 października było ewidentnie ciepłe, ciepłe niespotykanie. Schodząc na dół minąłem sąsiadkę, która miast odpowiedzenia na moje pozdrowienie, odparła z tą szalenie radosną nutką optymizmu w głosie:
- Panie Adamie, mamy spóźnione babie lato.
To teraz jest już wiadome, co stało się w dzisiejsze ciepłe, niedzielne przedpołudnie - wyszedłem na miasto. Moi pomknęli pewnie o siódmej rano, bo pociąg do Borowa odchodził ósma dwanaście. Pomknęli tak, że nie usłyszałem, kiedy wychodzili - prawdopodobnie miałem wtedy krótką przerwę w niespaniu, lecz pomimo tego, że nie słyszałem ich wyjścia; usłyszałem coś innego:
- Obiad masz w lodówce. Masz zjeść, pamiętaj.
Starałem się zapamiętać, ale po tej nocnej kiełbasie nie miałem apetytu na jakikolwiek posiłek. Wolałem wyjść na miasto i wygrzać się, tak, tak - wygrzać się w tym październikowym słońcu, które zawisło nad miastem jakby ktoś przywiązał je do kościelnej wieży.
Mówiłem sobie: przejdę się na rynek i wpadnę do cukierni, bo ja słodkości lubię, a w dodatku tę cukierenkę, w której chciałem się znaleźć jak najszybciej, otwierają już przed dziesiątą, kusząc w ten sposób ludzi wychodzących z kościoła po mszy o dziewiątej przeznaczonej dla młodzieży i dzieci. Sprytnie! Pomyśleć tylko, że ta cukiernia nie zmieniła swej lokalizacji od czterdziestu pięciu czy pięćdziesięciu lat. Ona istniała na przekór wszelkim zmianom, przełomom, kryzysom i transformacjom. Pamiętam ją w czasach dzieciństwa: niedziela - kościółek - złotówka na PCK potwierdzona przypięciem szpileczką do bluzeczki czerwonego znaczka na białym tle - wreszcie cukierenka z wuzetką, ptysiem lub karpatką. Dzisiaj cukierenką zawiaduje już trzecie pokolenie Połomskich; jej "wynalazca", zasłużony obywatel miasteczka spogląda na swoje dzieło z nielicznych dzisiaj, jasnych i pogodnych obłoczków.
Tak jak wcześniej powiedziałem, nie miałem apetytu, ale słodkości brak apetytu przeszkodzić nie może, więc pchnąłem radośnie szklane drzwi, podbiegłem do kontuaru, przywitany, a jakże, słodką miną najmłodszej z Połomskich, tej z czwartego już pokolenia (toż to jeszcze licealne dziecko!), zamówiłem zatem karpatkę o budyniowym nadzieniu i kawę. Matko Boska, jaką tu serwują kawę! Nie popłuczyny jakieś, nie włoski naparstek zagęszczonej cieczy, której nie starczy na łyk, gdy się jest spragnionym, ale taką porządną, prawdziwą, pachnącą ziarnami, rozchodzącą się po podniebieniu jak aksamitna haleczka po kuszących krągłością biodrach co bardziej urodziwych mieszczanek. Przysiadłem przy jednym z tych maciupkich okrągłych stoliczków, pamiętających lub przypominających lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku.
A ponieważ idąc na przechadzkę, nie rozstałem się z Cortazarem (trzymałem go, jak rzecze lud, za pazuchą), położyłem go na blacie stolika po swojej lewej stronie, otworzyłem księgę w miejscu jeszcze niedoczytanym, po czym sprawne dłonie najmłodszej z Połomskich ustawiły przede mną sławną kawę z niemniej słynnym ciasteczkiem.
(...)

[08.10.2019, Dobrzelin]

2 komentarze:

  1. O, jak miło, ulubiona cukiernia, ulubiony deser przedniej jakości i lektura, czyż można chcieć więcej?

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam za zaciekawieniem...

    OdpowiedzUsuń