CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

07 kwietnia 2020

WESPNĘ SIĘ NA PALMĘ (1)


(1)

Wiem, że czeka mnie dzisiaj po południu spotkanie z golibrodą. Jest mi to obojętne, czy klawisz dzwonka naciśnie kobieta czy mężczyzna. Kiedy zadzwoniłem wczoraj przed jedenastą, zamawiając usługę na miejscu, odezwał się mężczyzna, chociaż w tle słychać było kobiecy głos, a zatem mogłem się liczyć z tym, że odwiedzić mnie może także kobieta. Dlatego wykąpałem się porządnie i zmieniłem piżamę. W końcu mógłbym się ogolić sam, a nawet samemu podciąć sobie włosy wokół uszu, to naprawdę nie sprawiłoby mi większego problemu, ale zdecydowałem się na zaproszenie kogoś, kto zrobi z moją twarzą i głową porządek, a także z moimi myślami. Co tu dużo mówić, lubię się wygadać. Lubię też słuchać, co inni mają do powiedzenia. Trafiłem dobrze – fryzjerzy w tej dyscyplinie to potęga. Na pół godziny przed przyjściem do mnie pana lub pani z nożyczkami i maszynką do golenia otrzymam wiadomość, albo ten ktoś zadzwoni do mnie. Czekam cierpliwie.
 ......................................................................................................................................
Postanowiłem zarobić. Święta godzino, nadeszłaś w końcu i ty, obejrzałaś się za siebie i stwierdziłaś, że u mnie wszystko w należytym porządku; nie mam poprawki, ba, nawet dostałem o stopień wyżej z matmy i fizy, i w ogóle zaobserwowano, że się podciągnąłem. No i dobrze, bo w te wakacje umyśliłem sobie wyjechać na całe dwa miesiące, ale do tego potrzebne są pieniądze, więc wybrałem się na zarobek.
Udałem się, mój Boże, na wieś, tam gdzie braliśmy od gospodyni jajka, masło zawinięte w liść łopianu i ser twarogowy. Jechało się tam na te Druszki rowerem, bo było daleko. Za siedzeniem umieściłem spory kosz z metalowej siatki, aby łatwiej było przetransportować te gospodarskie zakupy do domu.
Przed paroma dniami też wsiadłem na rower. Wcześniej dowiedziałem się, że gospodyni (miała sparaliżowanego męża) będzie potrzebować ludzi do zbioru truskawek. Jak ja lubiłem zbierać truskawki! Prawie tak samo jak je jeść. Zacząłem zbieranie z miejsca, ledwo zsiadłem z roweru. Gospodyni rozjaśniały oczy, bo byłem pierwszy, którego zaangażowała do pracy.
- A nie zostałby pan z nami przez tydzień? Zarobi pan, a nam pomoże. Świetny urodzaj latoś, a że my mamy najwcześniejszą odmianę, zanim spadną ceny, nieźle zarobimy.
- Zostanę, oczywiście, że zostanę, tyle że od jutra – powiedziałem. – Dzisiaj jeszcze wpadnę do domu, powiem, co i jak, wezmę z sobą jakieś rzeczy do chodzenia, do spania.
Grochocka ucieszyła się i zaraz dała mi do ciągnięcia wózek z kobiałkami. Potem instruktaż: takie a takie mam zbierać, jeszcze twarde, choć już nie zielone, i delikatnie, obowiązkowo z szypułkami, ale jeśli trafią się przepięknie dojrzałe, to do innej kobiałki, będą do pierogów i w ogóle do jedzenia, ale za wcześnie na wysyp dojrzałych, tym niemniej…
Kuzynka Grochockiej Katarzyna miała przyjechać z bratem do pomocy, obiecał przyjść stary sąsiad, który zwykł był chodzić po ludziach i imał się rożnych prac. Rad byłem spotkać się z tą kuzynką, o rok młodsza, do drugiej technikum chodzi, na kolejarkę się szykuje, widziałem ją parę razy, jak w kolejowym uniformie jechała do internatu, gdy zdarzyło mi się pomykać autobusem do szkoły. Mieszkała na sąsiednim osiedlu, tym nowym, gdzie nie miałem znajomych, bo ja w starej części osady, tej przedwojennej jeszcze.
Tak że pierwszego dnia, święta godzino, zbierałem truskawki jedynie z Grochocką; późnym popołudniem dołączył do nas ten sąsiad, co się ima każdego gospodarskiego zajęcia. Skłamałbym, że robota szła mi jak po maśle. Przerażała długość redlin i wszechpotężna nieskończoność wysokich, gęstych, zielonych krzewin. Dojrzewanie dopiero co się zaczęło. Na każdym krzaczku nie więcej niż dwa, trzy czerwoniutkie owoce i dopiero dalej, gdzie kończyły się truskawkowe zagony witające się na skraju horyzontu ze świerkowym lasem, tam dalej na piaskach, owoców było więcej, choć tam właśnie zieloność sadzonek przyblakła.
Skończyliśmy około ósmej i jeszcze za widoku wsiadłem na rower, dojechałem do domu, i przed kolacją powiedziałem rodzicom co i jak. Nie zmartwili się. Matka zapakowała mi bety do spania, dwie pary spodni do kolan, koszule i bluzki, ale tę noc spędziłem jeszcze w domu, nie bardzo obolały, raczej z myślami utkwionymi w kuzynce Grochockiej Kasi.
To z nią razu pewnego wybrałem się w Góry Świętokrzyskie i Bieszczady. Właściwie to nie tylko z nią, ale z całym autobusem młodzieży, starszych i emerytów. Wójt tę wycieczkę zorganizował i traf chciał, że zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się na niej ja i Katarzyna. W połowie września zeszłego roku to było. Pogoda dopisała, ale najbardziej dopisała okoliczność zajmowania miejsca obok siebie w autobusie. Początkowo miałem za złe Katarzynie, że nie dopuszczała mnie do okna, lecz w miarę rozwoju tej dosyć spontanicznie rozwijającej się znajomości, zaniechałem prób zmiany miejsc, zadowalając się rozmową z młodszą ode mnie o rok dziewczyną, która dodatkowo zaczęła mi się podobać, a już uwielbiałem jej kasztanowe włosy i kształtną główkę, którą opierała na moim ramieniu, ilekroć zaglądał w Kasine oczy sen.  
(...)

[07.04.2020, T.]

4 komentarze:

  1. Fryzjer i wycieczki to teraz niedościgłe marzenie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat mam "fryzjerkę" za zonę, więc nie narzekam :-)

      Usuń
  2. Niech ten świąteczny czas i wszystkie następne dni, upłynie Ci w spokoju, zdrowiu i z optymizmem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i odwzajemniam poświątecznymi, podobnie zdrowymi i nadzianymi jak indyk optymizmem...

      Usuń