Zuzannę zainteresował taki oto fragment:
Dojechaliśmy do K. niemal nad samą Odrą – [pisze Ludmiła Soska]. Tu czekała nas, czyli mnie, mojego męża Witka i czternastoletniego syna Sławka, miła niespodzianka. Przysłano po nas na dworzec konie. Dostaliśmy starego furmana – Niemca, który rozumiał i mówił w miarę czytelnie po polsku. Zdawał się być dobrym człowiekiem, a znajomość języka polskiego zawdzięczał synowej, która wyszła za jego syna – Henryka. Alojz zdawał się być zadowolony z naszego przyjazdu, rozpytywał się skąd przybyliśmy; my, że spod Żytomierza, on że z tak daleka, ale nie wchodził w szczegóły, zwłaszcza że dużo się wtedy mówiło o przesiedleniach Niemców, a było to dla większości autochtonów przykre, bo kto by chciał porzucić własne gospodarstwo i ziemię, którą ukochał. Bałam się kontaktów z Niemcami, ale ci, którzy pozostali wydawali się sympatyczni; być może dlatego, że obawiali się nowej, polskiej władzy. Ten, co nas zabrał z dworca, był w porządku, ale po miesiącu uległ podszeptom żony i wyjechał z nią do Bawarii, gdzie, jak się okazało, w ogóle nie mieli rodziny.
My mieliśmy szczęście, a ci co po nas przyjechali kolejnym transportem początkowo mieli powód do narzekań. Ten drugi transport przyjechał do K. po dwu tygodniach i zaczęły się w tym czasie dziać różne nieprzyjemne rzeczy, bo pozostali Niemcy zaczęli się burzyć, że to wielka niesprawiedliwość się im dzieje. Wprawdzie ten chłop, co nas z dworca odebrał do buntowników nie należał, ale pewnie zaczął wtedy rozmyślać o wyjeździe do Niemiec i to nie tylko z tego powodu, że jego żona już wcześniej o porzuceniu Nadodrza myślała.
Ci Polacy co po nas przyjechali też byli zza Buga, ale nie dowiedziałam się skąd dokładnie przybyli. Ponieważ zdeklarowali się jako chłopi i gospodarstw szukający, to kazano im przejść na północny wschód, gdzie pozostała o Niemcach spora wieś, jakieś czterdzieści i więcej kominów, w połowie pusta. Ziemie tam były nawet żyzne, choć w części bagniste i do osuszenia. Ruszyła w to miejsce gromadka dwudziestu niemal ludzi, cztery rodziny w sumie; każda po wyjściu z towarowych wagonów ciągnęła z sobą krowę, klatki ze świniami i ptactwem. Dano im dwa konie (to już był rarytas, bo pociągowe, silne) i dwa wozy. Pojechali, a ja sobie myślałam, że prędzej czy później przyjdzie do niezgody między nimi, bo konie dwa, wozy dwa, a rodziny cztery, więc wyglądało na to, że się nie dogadają. Tymczasem po miesiącu kiedy przyjechałam na tę wieś z chlebem i ciastem na sprzedanie (mój stary otworzył piekarenkę z jednym z mieszkańców K., a właściwie to tamten otworzył, a mój Witia, pomagał mu i w pieczeniu, i w sprzedaży okrągłych bochnów), kiedy więc odwiedziłam tę wieś, dowiedziałam się, że te cztery rody wcale się nie pokłóciły, w czym wielką rolę odegrał miejscowy milicjant – rozjemca.
Był rok czterdziesty szósty, późna wiosna. Te gospodarstwa, które otrzymały rodziny zabużan były w dobrym stanie, nawet nie bardzo rozkradzione, a pola zastały już zasiane przez żołnierzy (taka była polityka i słuszną mi się wydaje, że część powracającej spod Berlina armii wprzęgnięto w prace na roli wszędzie tam, gdzie było trochę siewnego zboża; wielu zresztą żołnierzy zostawało na wsiach poniemieckich, a wybierali sobie najlepsze gospodarstwa, czemu nie można się dziwić, bo walką o polskość tych ziem zasłużyli sobie) żytem i jęczmieniem najczęściej, więc ci Polacy naprawdę dobrze trafili, choć chwasty tu i tam rosły, a nawozu nie było, bo i skąd, tyle ile od tych krówek i ptactwa. Z PUR-u coś tam dostali albo obiecano im konie oraz ziarno na siew ozimy, ale najważniejsze było to, że zgoda zapanowała pomiędzy przybyszami; sklecono więc maszynę do żęcia i młócki zboża, no i że wieś zelektryfikowano i światła zapłonęły na drodze tak jak to miało miejsce przed wojną.
Kiedym w gazecie dowiedziała się o konkursie, to od razu pomyślałam, że nie tylko o sobie i moim Witku napiszę, że nie tylko powiadomię redakcję o naszym Sławku, jak nam tam powojennie się powodzi. Przemyślałam sobie, że też i o tych Polakach opowiem, co to po nas nastali, tyle że ich skusiła wioska, a nas miasteczko, w którym mój Witia terminował początkowo w piekarni, a później, kiedy przydzielono miasteczku ciężarówkę z dezabilu, aby dowoziła do sklepów w miasteczku i po wsiach produkty (z miesiąca na miesiąc dowożono towary wszelakie z województwa a nawet od Niemców zza Odry, Witia najął się jako szofer. Zazdrośnicy, a było takich wielu, rzucali potwarze na nas, że myśmy nadmiernie zabiegali o stanowisko szofera dla mego męża, a potem żeśmy na tym handlu bogactwa się dorobili, ale to nieprawda, to łgarstwo, bo Witia był na pensji, wcale nie tak znacznej, a trzymano go, bo przy aucie umiał robić jak rzadko który. Aleśmy odchorowali te pomówienia o kradzieże, a skończyło się to, kiedy wojskowy, major, pociągnął raz do ratusza tych, co najbardziej nam ubliżali i taką dał im nauczkę, że jeśli nie zaprzestaną oskarżeń be podstaw, na Śląsk ich wyśle do kopalń, niech sobie tam pod ziemią narzekają”.
Różni na świecie ludzie bywają i tu zaraz po wojnie, też tacy byli, choć w większości i w miasteczku, i po wsiach więcej było tych przyzwoitszych, więc kiedy piszę o tych zazdrośnikach i potwarcach, to byli oni w mniejszości. Z biegiem czasu było lepiej, każden pilnował swojego, ale i zdarzały takie soboty i niedziele, że organizowano tu i ówdzie imprezy taneczne. Zjeżdżali się z zewnątrz muzykanci, a przy muzyce, wiadomo, nie można nie ustać do białego rana, zwłaszcza że ten i ów gospodarz częstował samogonem, więc jakże nie tańczyć, nie radować się. Bogiem a prawdą dochodziło pomiędzy niektórymi młodymi, głównie po wsiach do rozrób podczas imprez, ale pieczę mieli co starsi obywatele, którzy potrafili dać w skórę młodym, co to nieprzyzwoicie się zachowywali. W mieście też bywały zabawy, trochę spokojniejsze, bo w ich organizację włączali się milicjanci i byli żołnierze, więc trzeba było powstrzymywać emocje.
Zaczytywaliśmy się w tych pamiętnikach, angażując się w życie ludzi sprzed lat czterdziestu, co stanowiło istotną odskocznię od uczucia jakim się darzyliśmy z Zuzanną. Gdyby jednak ktoś naszedł nas na odczytywaniu na głos konkursowych pamiętników, zapewne dostrzegłby w naszych oczach iskry, które oznaczały nie tylko zainteresowanie przedmiotem naszej pracy, ale widziałby w tych oczach coś znaczniejszego aniżeli otwieranie się na wspomnienia.
Był to czas, w którym zacząłem bardzo poważnie myśleć o moim związku z Zuzanną. Czekałem tylko na odpowiednią chwilę, aby przedyskutować nasz związek i zastanowić się nad naszą wspólną przyszłością.
Ta chwila jeszcze nie nadeszła, a Zuzanna w pewnym momencie powiedziała:
- Musimy opublikować te pamiętniki. Mam pewien pomysł.
Tak więc musiałem na czas jakiś odłożyć ważną z Zuzanną rozmowę.
[17.10.2025, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz